Reklama

Niektóre kobiety odreagowują w centrach handlowych – ja idę do lasu. Wystarczy ścieżka, poranna mgła i stary, wiklinowy koszyk. Czasem biorę termos z herbatą, czasem tylko jabłko do kieszeni. I chodzę. W ciszy, której w mieście nie da się już znaleźć. Grzyby są pretekstem. Tak naprawdę zbieram spokój. Wojtek nigdy nie rozumiał tej potrzeby. Dla niego las to brud, kleszcze i nuda. Ale nie zabraniał mi. W weekendy zazwyczaj siedział przy konsoli albo przewijał coś na telefonie z taką miną, jakby właśnie tam kryło się sensowniejsze życie.

Reklama

A jednak zgodził się na ten wyjazd w góry. „Dla świętego spokoju” – powiedział. Szybko. Zbyt szybko. Wiem, co to znaczy – nie chce wojny, ale i tak się nie cieszy. Ucieszyłam się za nas dwoje. Marzyłam, że może w końcu usiądziemy razem na jakimś pieńku i spojrzymy w tę samą stronę. Może nawet się dotkniemy nie tylko ramieniem. Zabrałam koszyk. Wojtek – powerbank.

Czasem wydaje mi się, że rozmawiamy tylko po to, by nie milczeć. Że nie chodzi o treść, ale o to, żeby coś w tej pustce między nami się poruszyło. Jeszcze niedawno jeździłam sama. On zostawał w domu, mówił, że ma do nadrobienia jakiś serial. A ja wracałam z pełnym koszykiem i pustym sercem. Ale teraz mieliśmy być razem. W teorii.

Czułam się dziwnie

W milczeniu minęliśmy tablicę z napisem „Witamy w województwie małopolskim”. Zerknęłam na Wojtka, ale on nawet nie drgnął. Gapił się w ekran telefonu, jakby za oknem rozciągał się tylko szary korytarz. Od ponad godziny próbowałam go wciągnąć w rozmowę, ale z każdą minutą jego odpowiedzi stawały się krótsze.

– Myślałam, że zaczniemy od Przełęczy Krowiarki. Tam jest taki szlak, co prowadzi na Babią od razu przez las – powiedziałam, siląc się na entuzjazm.

– Mhm – mruknął, nie podnosząc wzroku.

– Można by zostawić auto na dole, potem zrobić pętlę… – zaczęłam, ale przerwałam sama sobie. Czułam się, jakbym mówiła do siebie. W samochodzie było zbyt cicho jak na parę, która miała przed sobą wspólny weekend.

Przekładałam dłonie z kolana na kolano, jakbym nie mogła ich ułożyć w odpowiedni sposób. Szukałam pozycji, która dałaby mi, choć odrobinę pewności, że nie zrobiłam błędu. Ale i tak towarzyszyło mi to znajome ukłucie – jakbyśmy jechali nie po to, by coś razem przeżyć, tylko żeby wypełnić jakąś umowę.

– Nie jesteś zmęczony? – spytałam po chwili.

– Nie – odpowiedział beznamiętnie. – A co, mam wyglądać na zmęczonego?

Zamilkłam. W głowie zaczęły mi się kłębić pytania, których nie miałam odwagi wypowiedzieć. Czy to naprawdę musi być aż tak trudne? Czy bycie razem nie powinno oznaczać, chociaż próby zrozumienia? Wystarczyłoby jedno spojrzenie, jakiś gest. Ale on trzymał się kurczowo swojego ekranu, jakby tam było wszystko, co go interesuje. Jakby nie widział, że jego obecność nie wystarcza, gdy jej nie czuć.

Zaczęło padać. Delikatnie, prawie niezauważalnie. Krople bębniły o dach samochodu. Wojtek nie zareagował. Ja spojrzałam za okno. Drzewa stawały się coraz gęstsze, asfalt bardziej kręty. W myślach powtarzałam sobie, że jeszcze wszystko może się ułożyć. Jeszcze nie jest za późno. Ale cisza w aucie ciążyła coraz bardziej.

Czułam się zupełnie pusta

Pachniało wilgocią i igliwiem. Szłam kilka kroków przed Wojtkiem, z koszykiem w jednej ręce i nożykiem w drugiej. Mchy były nasiąknięte deszczem, a powietrze gęste, jakby las oddychał razem ze mną. Tu było moje miejsce. Tu zawsze mogłam się trochę wyłączyć, złapać równowagę. Przykucnęłam przy grubym pniu, uniosłam liście i zobaczyłam – zdrowy, dorodny borowik. Taki, którego nie da się pomylić. Zerwałam go z uśmiechem i podeszłam do Wojtka.

– Zobacz, jaki piękny. Twardy, czysty. Idealny do suszenia – powiedziałam i wręczyłam mu grzyba, jakby to był jakiś rodzaj zaproszenia do rozmowy.

– Super. Jeszcze tylko selfie z borowikiem i możemy wracać – odpowiedział z przekąsem, ledwo podnosząc głowę.

Zamarłam na chwilę. Chciałam coś powiedzieć, coś, co by go obudziło z tej obojętności, ale tylko skinęłam głową i odwróciłam się z powrotem w stronę drzew. Wojtek usiadł na jakimś powalonym pniu. Oparł łokcie na kolanach i znów wyciągnął telefon. Siedział tak, jakby świat wokół nie istniał. W tle słyszałam ptaki, wiatr poruszający gałęzie, czasem szelest moich własnych kroków po ściółce. To był inny świat niż ten, w którym on trwał. W pewnym momencie zobaczyłam starszą kobietę. Miała długą, zniszczoną pelerynę i stary plecak. Niosła ze sobą dwa małe koszyki, każdy z nich już prawie pełen.

– Pani sama zbiera? – zagadnęłam.

Spojrzała na mnie z uśmiechem, takim spokojnym, jakby nie miała już nic do udowadniania.

– Zawsze sama. Lepiej wtedy słychać własne myśli.

Przeszła obok mnie i zniknęła za zakrętem ścieżki. Patrzyłam w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą była, czując, że właśnie usłyszałam coś ważnego. Zazdrościłam jej tej pewności, spokoju, umiejętności bycia samej – bez potrzeby tłumaczenia się, bez potrzeby czekania, aż ktoś w końcu zauważy. Wróciłam do Wojtka. Nadal siedział. Na jego twarzy nie było żadnego śladu zainteresowania tym, co się działo wokół.

– Wracamy? – spytał znudzonym głosem.

Nie odpowiedziałam. Zamiast tego spojrzałam na swój koszyk. Był pełen grzybów, ale ja czułam się pusta.

Byliśmy sobie zupełnie obcy

Droga powrotna dłużyła się. Wojtek prowadził bez słowa, z jedną ręką na kierownicy, drugą co jakiś czas odblokowywał telefon. Nawigacja mówiła coś o korku na trasie, ale on nie zareagował. Jechaliśmy w ciszy, której już nawet nie próbowałam przerywać.

– Znowu korek. Mogłaś sprawdzić trasę – powiedział nagle. Jego głos był oschły, jakby mówił do nawigacji, nie do mnie.

Spojrzałam na niego, ale nie odpowiedziałam. W głowie miałam tylko jedno zdanie, że jestem z kimś, kto nie czuje nic z tego, co dla mnie ważne. Otworzyłam szybę i wystawiłam dłoń na zewnątrz. Było chłodno, ale ten chłód był bardziej ludzki niż to, co czułam obok siebie. Tęskniłam za ciepłem, które kiedyś miałam. Teraz go nie było.

Wojtek zatrzymał się na światłach. Zawiał wiatr, poruszył liśćmi przy drodze. Zerknęłam na koszyk, który stał między moimi nogami. Był ciężki od grzybów. Jeszcze rano myślałam, że zrobię z nich zupę albo zamrożę na zimę. Teraz patrzyłam na nie i nie czułam nic. Jakby straciły smak, zanim jeszcze trafiły do garnka. Może to nie jego wina. Może po prostu jesteśmy dla siebie zbyt obcy. Jakbyśmy mówili innymi językami i żadne z nas nie miało już siły tłumaczyć.

Wojtek zmienił pas i westchnął. Nie spojrzał na mnie ani razu. Ja też nie szukałam już jego wzroku. Słońce chyliło się ku zachodowi, a miasto powoli pożerało ostatnie skrawki lasu, które przynieśliśmy ze sobą. Dojechaliśmy do domu. Wojtek od razu poszedł pod prysznic. Ja zdjęłam buty, wzięłam koszyk i odstawiłam go na kuchenny blat. Pachniało lasem. I niczym więcej.

Zaczęłam go pakować

Tydzień później Wojtek wrócił późno. Nie pytał, czy jadłam, nie zajrzał do kuchni. Z butami wciąż na nogach usiadł na kanapie i przewijał coś na telefonie. Nie powiedziałam ani słowa. Zniknęłam w sypialni, zamknęłam drzwi i zaczęłam pakować jego rzeczy. Koszula po koszuli, skarpetki, ładowarka, kosmetyczka. Nie z wściekłości. Nie z bólu. Z ciszy. W tle szumiała pralka, jakby też już się pogodziła.

– To nie zemsta. Nie rozstanie z krzykiem. To po prostu koniec, który był tu od dawna – powiedziałam cicho do siebie.

Zamknęłam walizkę i postawiłam ją pod drzwiami. Usiadłam na krześle i przez chwilę patrzyłam na swoje dłonie. Trzęsły się, ale nie ze strachu. Najgorsze nie jest to, że my się już nie kochamy. Najgorsze jest to, że oboje nawet tego nie zauważyliśmy.

To nie była wielka miłość

Siedziałam przy stole, już bez dźwięków w tle. Wojtek nie wrócił na noc. Walizka zniknęła, jakby nigdy jej nie było. Nie zostawił karteczki. Nie zadzwonił. I dobrze. Koszyk z grzybami nadal stał tam, gdzie go postawiłam po powrocie. Zrobiłam z nich zupę, zgodnie z planem. Pachniała całkiem ładnie, choć nie mogłam jej zjeść. Grzyby smakowały nijako. Jakby zapomniały, że miały cieszyć. Pomyślałam, że może to nie była wielka miłość. Może to była tylko próba bycia razem, żeby nie być samemu. Ale ta próba nauczyła mnie, czego już nie chcę. Za oknem była cisza. Tym razem inna. Cicha, ale nie pusta. Taką ciszę da się znieść. Nawet polubić.

Monika, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama