Reklama

do Ciechocinka, bo lekarz kazał – dla serca, ciśnienia i nerwów. Mówił coś o „regeneracji organizmu” i „dobroczynnych solankach”, ale prawda była taka, że chciałam po prostu odpocząć. Po latach samotnych wieczorów i tłumienia łez pod poduszką czułam, że coś we mnie pęka. Sanatorium miało być azylem. Cisza, spacery, może jakaś lektura do poduszki. Nie spodziewałam się niczego więcej. Tymczasem życie zadrwiło ze mnie po raz kolejny – i to w najbardziej absurdalny sposób. Bo przecież kto przy zdrowych zmysłach romansuje w Ciechocinku?

Reklama

Pierwsze nieporozumienie

Pierwszego dnia po zameldowaniu, jeszcze z walizką w ręku, zostałam zatrzymana w holu przez emeryta w kaszkiecie. Miał rude skarpetki i marynarkę w kratkę, z której wystawała chusteczka z monogramem „E.B.”. Przedstawił się z teatralnym ukłonem:

– Edward, do usług! – wyciągnął rękę, jakbyśmy byli na jakimś balu.

Zaskoczona, podałam mu swoją.

– Anna – powiedziałam ostrożnie. – Anna Kowal.

– Ach, Anna! Przepiękne imię – westchnął, patrząc mi głęboko w oczy.

Pomyślałam, że to może miejscowy dziwak, który wita każdą nową kuracjuszkę. Uśmiechnęłam się z grzeczności i ruszyłam dalej, ale on już biegł obok mnie, niosąc moją walizkę, chociaż nie prosiłam.

– Pokój numer? – zapytał, jakby był pracownikiem recepcji.

– Nie trzeba, naprawdę…

– Ależ nalegam! – zadecydował.

Próbowałam grzecznie się wykręcić, ale on już prowadził mnie po schodach, komentując, że „kroki są najważniejsze dla zdrowia serca”. Wieczorem znów go zobaczyłam – tym razem na parkiecie w świetlicy. Wirował z kolejną damą w rytm starego walca, co chwilę posyłając mi uśmiechy. Pomyślałam, że może się odczepi, ale to był dopiero początek.

Śniadanie w towarzystwie adoratora

Następnego dnia rano zorientowałam się, że Ciechocinek rządzi się własnymi prawami. Sala jadalna była pełna gwaru, zapachu jajecznicy i starszych pań w kwiecistych bluzkach. Ledwo znalazłam wolne miejsce przy oknie, już podbiegł do mnie Edward, trzymając dwie herbaty i grzankę z dżemem.

– Pani pozwoli – powiedział, siadając naprzeciwko bez pytania.

Zanim zdążyłam zaprotestować, wyjął z kieszeni cukierki i położył na stole, jakby to były pierścionki zaręczynowe.

– W tych cukierkach jest kawa, proszę spróbować – mrugnął porozumiewawczo.

– Nie trzeba było – wymamrotałam, trochę rozbawiona, a trochę skrępowana.

– Pani twarz przypomina mi młodość. A młodość trzeba traktować z szacunkiem.

Zaczęłam podejrzewać, że Edward mówi tak każdej kobiecie, która nie odrzuci go od razu. Zresztą – sądząc po spojrzeniach pań z sąsiednich stolików – miał tu już renomę. Jedna z nich, elegancka blondynka z perłami na szyi, posłała mi spojrzenie ostrzegawcze.

To miejscowy Casanova – szepnęła, przechodząc obok.

Po śniadaniu miałam zabiegi, a potem spacer. Liczyłam, że Edward znajdzie sobie nowy obiekt westchnień, ale kiedy tylko wyszłam na zewnątrz, czekał już przy bramie z bukiecikiem kwiatków.

– To dla pani serca – powiedział miękko. – I dla mojego.

Przez chwilę miałam ochotę rzucić te kwiatki do kosza. Ale coś mnie powstrzymało.

Tajemniczy pokój 213

Trzeciego dnia Edward zniknął. Nie było go na śniadaniu, nie pojawił się też w kolejce do inhalacji ani na spacerze przy tężni. Muszę przyznać – odetchnęłam z ulgą. Wreszcie mogłam spokojnie poczytać książkę na ławeczce i napić się kawy bez towarzystwa recytującego Norwida. Ale ta cisza nie trwała długo. Po obiedzie natknęłam się na Halinkę – znajomą z turnusu, zawsze dobrze poinformowaną. Zerknęła na mnie z tajemniczym uśmiechem.

– Pani Anno, Edward dziś nie wychodzi, bo ma przygotowania – oznajmiła teatralnym szeptem.

– Do czego? – zapytałam, choć chyba wolałam nie wiedzieć.

– Przyjęcie w jego pokoju. Podobno zaprosił kilka pań. Takie... bardziej wybrane grono – uśmiechnęła się złośliwie.

Wieczorem, zupełnie przez przypadek, przechodziłam korytarzem, kiedy drzwi pokoju 213 były lekko uchylone. Usłyszałam śmiech, dźwięk muzyki z małego radyjka i brzęk kieliszków. Spojrzałam kątem oka – Edward siedział w środku, otoczony trzema paniami. Ta z perłami siedziała najbliżej, poprawiając mu krawat z wyraźnym zadowoleniem.

Poczułam coś... jakby ukłucie. Nie zazdrość, skąd. Raczej... żal? Że dałam się wciągnąć w jego grę? Że uwierzyłam, choć na moment, że byłam wyjątkowa? Już miałam odejść, gdy on nagle podniósł wzrok i zobaczył mnie w drzwiach. Uśmiechnął się lekko i uniósł kieliszek, jakby chciał powiedzieć: „Nie martw się, Anno. Jeszcze zatańczymy”. Odwróciłam się bez słowa. Ale w środku coś zaczęło się kotłować.

Nadal mi nie odpuszczał

Następnego dnia wszystko wróciło do normy – Edward znów był wszędzie. Czekał przy wejściu na gimnastykę, zagadywał przy kawie, pomagał starszym paniom nosić torby. A kiedy zobaczył mnie przy tężniach, podszedł bez cienia zawahania, jakby nic się nie wydarzyło.

– Pani Aniu, dziś wieczorem w świetlicy potańcówka. Zatańczy Pani ze mną?

– Nie jestem pewna – odpowiedziałam ostrożnie. – Ma pan chyba już pełny grafik.

– Grafik? – zmarszczył czoło. – Ach, te damy w moim pokoju? To były tylko sąsiadki. Przyniosły nalewkę, to nie wypadało odmówić...

– Nalewki. No tak – rzuciłam z przekąsem.

Czułam się jak nastolatka, która właśnie została oszukana przez chłopaka z różą w zębach. Absurd całej sytuacji był tak oczywisty, że aż chciało się śmiać. Ale jednocześnie… zrobiło mi się przykro. Bo przez te kilka dni naprawdę uwierzyłam, że komuś może na mnie zależeć. Wieczorem, ku własnemu zdziwieniu, założyłam sukienkę. Niebieską, w kwiaty – nie nosiłam jej od pogrzebu męża. Poszłam na potańcówkę, mówiąc sobie, że tylko popatrzę.

Edward siedział w kącie i wpatrywał się w drzwi. Kiedy mnie zobaczył, zerwał się jak chłopiec przed pierwszym tańcem.

– Pani Anno... – podszedł, wyciągając rękę.

– Jeden taniec – powiedziałam twardo.

I zatańczyliśmy. A potem jeszcze jeden. A potem… już przestałam liczyć. Pachniał wodą kolońską i trochę starością, ale w jego objęciach poczułam coś, czego nie czułam od lat – że jeszcze jestem kobietą.

Sanatorium miłości czy obłuda?

Kilka dni po potańcówce Ciechocinek wyglądał inaczej. Nie wiem, czy to pogoda się zmieniła, czy ja zaczęłam dostrzegać więcej – ale nawet te rozklekotane ławeczki i wszechobecny zapach borowiny miały teraz w sobie coś swojskiego. Edward codziennie przynosił mi kawę w termosie i opowiadał anegdoty z młodości. Czasem przesadzał, czasem się powtarzał, ale słuchałam go z uśmiechem.

– Znasz mnie już trochę – powiedział któregoś ranka. – Wiem, że dużo tu żartuję, flirtuję... Ale wiesz, w tym wszystkim chodzi tylko o jedno – żeby nie dać się starości. Żeby nie umrzeć za życia.

Popatrzyłam na niego z mieszanką wzruszenia i sceptycyzmu. Tyle kobiet, tyle uśmiechów, kwiatków, cukierków... A jednak jego wzrok był teraz spokojny. Nie cwaniacki. Nie uwodzicielski. Po prostu – ludzki. Wieczorem zaprosił mnie do kawiarni przy fontannie. Usiadł naprzeciwko, wyjął z kieszeni kartkę i zaczął czytać coś, co wyglądało na jego własny wiersz. Trochę banalny, z rymem „miłość – przyszłość”, ale… prawdziwy. Wzruszyłam się. Nie płakałam od dawna, a tu łzy same napłynęły mi do oczu.

– Po co to wszystko? – zapytałam cicho. – Przecież za tydzień wracamy do domów. I wszystko się skończy.

– Wcale nie musi – odpowiedział. –Może kiedyś pojedziemy do Ustronia? Albo chociaż do Łodzi na spacer?

Patrzyłam na niego długo. Na mężczyznę z przeszłością i lekkim drżeniem ręki. I pomyślałam – może ten Ciechocinek to naprawdę ostatnia szansa, żeby poczuć coś jeszcze.

Biletem w jedną stronę

Ostatniego dnia turnusu pakowałam walizkę wolniej niż zwykle. Każdą rzecz składałam z namysłem, jakby od tego zależało, czy wrócę do dawnego życia. Edward czekał na mnie na ławce przy tężniach. Tym razem bez kwiatków, bez żartów. Miał na sobie sweter w romby i patrzył przed siebie z miną, jakiej jeszcze u niego nie widziałam – zamyśloną. Może nawet trochę smutną.

– Gotowa? – zapytał, kiedy podeszłam.

– Gotowa – odpowiedziałam, choć nie wiedziałam, czy kłamię.

Usiedliśmy razem. Przechodziły obok nas inne kuracjuszki. Jedna pomachała Edwardowi, druga rzuciła spojrzenie spod oka. A on trzymał mnie za rękę i nie puścił.

– Przyjedziesz do Łodzi? – zapytał. – Mam tam małe mieszkanie, trochę zagracone, ale wolne. I kawiarnię na rogu, gdzie dają najlepszą szarlotkę, jaką jadłem od śmierci mojej żony.

– A ja mam w Gdańsku kota i balkon pełen pelargonii – powiedziałam z półuśmiechem.

Będzie musiał nas zaakceptować, ten kot. Będzie miał konkurencję.

Śmialiśmy się cicho. Ale pod tym śmiechem czułam coś prawdziwego. Strach. Nadzieję. I to coś, co człowiek rzadko czuje po sześćdziesiątce – że wszystko jeszcze może się wydarzyć. Edward odprowadził mnie na przystanek. Uścisk był długi, bez słów. Wsiadłam do autobusu. Z okna widziałam, jak stoi, patrzy. Kiedy ruszyliśmy, wyjął coś z kieszeni – bilet do Gdańska. Pomachał nim i schował do marynarki. Może to nie był koniec. Może Ciechocinek nie był tylko sanatorium. Może był początkiem czegoś… prawdziwego.

Anna, 67 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama