„Wyjechałam na wakacje do Volterry w Toskanii. Miałam muchy w nosie, ale tam przepędził je pewien nieznajomy Romeo”
„– Czy to miejsce zawsze jest tak ciche? – usłyszałam po polsku. Podniosłam wzrok i zobaczyłam mężczyznę, który miał zmierzwione włosy, opaloną twarz i przymrużone oczy, jakby dopiero co wyszedł na światło słoneczne. – Pierwszy raz tu jestem – odpowiedziałam. – To dobrze. Będziemy razem poznawać”.

- Redakcja
W moim mieszkaniu na Mokotowie od dawna było za cicho. Nawet radio przestałam włączać, bo każde dźwięki wydawały się przesadzone, jakby chciały coś zagłuszyć – może właśnie tę ciszę, która przypominała mi o pustce. Pracowałam jako specjalistka PR w jednej z większych warszawskich agencji i teoretycznie – miałam wszystko. Mieszkanie, pensję, stabilność. Tylko że po trzydziestce zaczęłam dostrzegać, że to wszystko mnie przytłacza. Wstawałam rano, zjadałam jogurt przy komputerze, scrollowałam maile, robiłam spotkania, mówiłam klientom, że „wszystko da się ogarnąć”. Wieczorem wracałam do pustego mieszkania, siadałam na kanapie, włączałam serial, którego nie oglądałam i… wyłączałam się. Byłam jak zamrożona. Któregoś dnia, w biurze, siedziałam z Anką przy ekspresie do kawy.
– Magda… wyglądasz jak trup. Coś się dzieje?
– Nie, po prostu nie spałam.
– No właśnie. Od miesiąca nie śpisz, od dwóch jesteś jak robot. I to nie taki błyszczący jak z filmów, tylko jakiś wybrakowany. Weź, zrób coś ze sobą. Może jakiś urlop?
– Nie mam gdzie jechać.
– To jedź byle gdzie. Włoska wieś, Toskania, nie wiem... Cokolwiek. Tylko wyjedź. Ty potrzebujesz… wyciszenia, przerwy. Przemyślenia.
Anka jak zwykle trafiła w punkt. Przez cały dzień nie mogłam przestać myśleć o tej Toskanii. To brzmiało tak absurdalnie dobrze – gorące powietrze, oliwki, widok na wzgórza. I nikt nie zna mojego nazwiska, nikt niczego ode mnie nie chce. Tej samej nocy zarezerwowałam bilet. Bez planu, bez towarzystwa, bez celu. Chciałam po prostu… odpocząć. Albo może – zniknąć na chwilę i sprawdzić, czy jestem w stanie jeszcze coś poczuć.
Miał w sobie kojący spokój
Pierwszego dnia po przyjeździe do Toskanii byłam zbyt zmęczona, żeby cokolwiek planować. Mieszkałam niedaleko Volterry. Przypominałam sobie trochę tę głośną powieść, której akcja się tu działa. Położyłam się na łóżku w wynajętym pokoju, który pachniał starym drewnem i ziołami. Zasypiając, słyszałam cykady. Drugiego dnia poszłam na spacer do miasteczka. Nie szukałam niczego konkretnego, chciałam po prostu iść przed siebie. Dotarłam na plac z niewielką kawiarnią. Zajęłam stolik w cieniu, zamówiłam espresso i zaczęłam przeglądać przewodnik, którego nawet wcześniej nie otworzyłam.
– Czy to miejsce zawsze jest tak ciche? – usłyszałam po polsku.
Podniosłam wzrok i zobaczyłam mężczyznę z aparatem przewieszonym przez ramię. Miał zmierzwione włosy, opaloną twarz i lekko zmrużone oczy, jakby dopiero co wyszedł na światło słoneczne.
– Pierwszy raz tu jestem – odpowiedziałam.
– To dobrze. Będziemy poznawać razem – powiedział z uśmiechem i przesunął krzesło przy moim stoliku. – Mogę?
Wzruszyłam ramionami. Miałam ochotę być sama, ale jego obecność nie była nachalna. Zanim zdążyłam się przedstawić, on już mówił dalej.
– Jestem Piotr. Fotografuję. Pracuję nad cyklem o toskańskiej codzienności. Dzieciaki grające w piłkę, starsi panowie przy winie, kobiety rozwieszające pranie. Nic odkrywczego. Ale lubię patrzeć.
– Magda – powiedziałam cicho.
Rozmawialiśmy przez chwilę. O tym, skąd jesteśmy, co robimy. Unikaliśmy szczegółów. Gdy skończyłam kawę, Piotr wstał pierwszy.
– Może jeszcze się spotkamy – rzucił i odszedł bez pożegnania.
Następnego dnia zobaczyłam go znowu. Spacerowałam wśród winnic, trochę dalej niż planowałam. Zatrzymałam się przy murze obrośniętym winoroślą i usłyszałam dźwięk migawki.
– Magda z Warszawy, dobrze pamiętam? – zapytał z tym samym półuśmiechem.
– Nie jesteśmy zbyt daleko od miasteczka?
– Chyba tak.
Poszliśmy razem. Najpierw w ciszy, potem zaczęliśmy mówić o tym, co nas tu sprowadziło. Piotr miał w sobie spokój. Nie mówił dużo, ale jego pytania były celne.
– Po co tu przyjechałaś?
– Bo nie mogłam już dłużej być tam.
– A co się tam działo?
Zawahałam się.
– Nic. I to było najgorsze.
Nie oceniał. Nic nie powiedział. Tylko wyjął butelkę wina z plecaka i dwie plastikowe szklanki. Usiadłam obok niego na murze i pierwszy raz od dawna się zaśmiałam. Wypiliśmy trochę i patrzyliśmy na pola ciągnące się po horyzont. Wieczorem wracaliśmy powoli, przerywając ciszę drobnymi komentarzami.
– Zawsze robisz takie zdjęcia? – zapytałam.
– Tak. Najbardziej lubię te, które niczego nie krzyczą, tylko po cichu pokazują, że coś było ważne.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta rozmowa zostanie ze mną dłużej, niż którakolwiek z setek innych, które prowadziłam w życiu.
Wspólne wieczory i noce
Z każdym dniem coraz trudniej było mi udawać przed samą sobą, że ta znajomość to tylko letni przerywnik. Spotykaliśmy się coraz częściej – czasem przypadkiem, czasem już umawiając się wprost. Spacerowaliśmy wieczorami po wąskich uliczkach, siadaliśmy na murkach z widokiem na doliny. On mówił mało, ale jego obecność była tak wyraźna, że nie potrzebowałam słów. Pewnego wieczoru zaprosił mnie do siebie. Wynajmował mały dom z kamienia na skraju winnicy. Pachniało tam rozgrzanym murem i winem. Puścił muzykę cicho z telefonu, bez słów nalał nam po kieliszku. Usiadłam na schodkach tarasu. Piotr przycupnął obok mnie.
– Myślisz czasem, że wszystko w życiu już się wydarzyło? – zapytałam.
– Myślę, że wszystko najważniejsze jeszcze przed nami – odpowiedział, ale jakoś tak bez przekonania.
Nie dotykał mnie, nie robił żadnych ruchów. Ale czułam, że jest bardzo blisko. I że wystarczy jedno spojrzenie, żeby coś się zmieniło. Kiedy dotknął mojej dłoni, zrobił to powoli. Nie wyrwałam jej. Poczułam tylko ciepło. I że po raz pierwszy od miesięcy nie jestem sama... Nie mówiliśmy o tym, co to znaczy. Przez kolejne dni spędzaliśmy razem wieczory, potem noce. Leżałam i czułam, że wraca do mnie coś, czego już prawie nie pamiętałam – spokój. Nie euforia, nie zakochanie jak z filmów, tylko zwykłe, głębokie „jestem i jesteś”.
A jednak każdego dnia, kiedy budziłam się obok niego, coraz wyraźniej czułam, że czas ucieka. Zbliżał się dzień mojego wyjazdu. Bilet leżał w szufladzie, przypominał o tym, że ta historia ma datę końcową. Nie mówiłam mu tego wprost, ale widział, że się zmieniam. Milkłam częściej, mniej się śmiałam. W przeddzień wyjazdu zjedliśmy kolację na tarasie. Ugotował makaron, sos z pomidorów, które sam zerwał rano. Piliśmy wino, ale tym razem już nie śmialiśmy się tak jak wcześniej. Rzucaliśmy sobie tylko długie spojrzenia.
– Chciałbym, żebyś została – powiedział cicho.
– Ja też.
– Ale nie zostaniesz.
Pokręciłam głową.
– Boję się wrócić do tego, co zostawiłam. Ale boję się też zostać. Może to wszystko było zbyt piękne.
Piotr odłożył widelec.
– Nie wiem, co będzie. Ale wiem, że nie chcę, żeby to się tutaj skończyło. Zostańmy w kontakcie. Przyjadę do Warszawy, jeśli będziesz chciała.
Patrzyłam na niego i bałam się. Tego, że mnie oszuka. Że się rozczaruję. Że znowu się przyzwyczaję do czyjejś obecności, a potem znów zostanę sama. Ale skinęłam głową.
– Dobrze. Zobaczymy.
Potem nie mówiliśmy już nic. Rozumieliśmy się bez słów.
Nie odezwałam się od razu
Warszawa przywitała mnie chłodnym powietrzem i szarymi ulicami, które znałam na pamięć. Wracałam do siebie, ale nic już nie było takie samo. Mieszkanie wydawało się większe i inne, choć przecież niczego nie zmieniłam. Codzienność, która kiedyś dawała poczucie porządku, teraz zaczęła mnie drażnić. Kawa smakowała nijako, spotkania w pracy zdawały się absurdalnie puste. Wciąż robiłam wszystko tak jak wcześniej – rano komputer, później maile, wieczorem serial – ale miałam wrażenie, że patrzę na to z boku. Jakby część mnie została gdzieś między cykadami a cieniem winorośli.
Nie napisałam do Piotra od razu. Chciałam sprawdzić, czy tęsknię naprawdę, czy tylko dlatego, że wróciłam do tej swojej pustki. Ale z każdym dniem jego obecność we wspomnieniach była wyraźniejsza, a nie słabła. Jego sposób patrzenia, to, jak mnie słuchał. I ta czułość, której nikt nigdy nie mówił wprost. Po dwóch miesiącach dostałam od niego wiadomość. „Będę w Warszawie. Jeśli chcesz, możemy się spotkać”. Siedziałam z telefonem w dłoni dłużej, niż powinnam, zanim odpisałam: „Tak. Napisz, gdzie i kiedy”.
Spotkaliśmy się w kawiarni przy Placu Zbawiciela. Miał na sobie ten sam ciemny sweter, który widziałam ostatnio w Toskanii. Uśmiechnął się nieśmiało, jakby sam nie wiedział, czy to spotkanie ma sens. Usiadł naprzeciwko mnie. Przez chwilę żadne z nas się nie odzywało.
– Jak się czujesz? – zapytał w końcu.
– Jakby wszystko, co było tam, nie chciało się tu zmieścić. A ty?
– Zastanawiałem się, czy to w ogóle ma szansę przetrwać. Poza tamtym krajobrazem, bez cykad. Bez ciepła.
– I co sobie odpowiedziałeś?
– Że chcę to sprawdzić. Nawet jeśli się pomylę.
Zamówiliśmy herbatę. Rozmawialiśmy długo, o rzeczach banalnych – o pracy, o zdjęciach, o tramwajach, które nie przyjeżdżają na czas. Ale pod tym wszystkim było coś więcej. Cicha niepewność, ale też znajomość, która przetrwała czas i milczenie. W pewnym momencie spojrzałam mu w oczy i zapytałam:
– Myślisz, że to tylko wspomnienie, czy początek czegoś prawdziwego?
Nie odpowiedział od razu. Wziął łyk herbaty, jakby chciał zyskać kilka sekund.
– Nie wiem. Ale jestem tutaj, bo chciałem się tego dowiedzieć razem z tobą.
To wystarczyło, żebym poczuła, że niezależnie od tego, co dalej – nie jestem już tamtą Magdą, która tylko chciała jakoś przetrwać dzień. I że coś się we mnie zmieniło na zawsze.
To nie było wcale łatwe
Zaczęliśmy się spotykać. Raz w Warszawie, raz w miejscu, gdzie akurat Piotr miał zlecenie. Czasem było to Trójmiasto, innym razem mała wieś na Dolnym Śląsku, gdzie dokumentował życie codzienne mieszkańców. Wpadaliśmy do siebie na kilka dni, jakby na chwilę wyrywani z dwóch różnych światów. To nie była łatwa relacja – ani stabilna, ani oczywista. Ale była żywa. Prawdziwa.
W Warszawie w końcu przestałam wracać po pracy prosto do mieszkania. Przestałam udawać, że nie potrzebuję nikogo. Kiedy nie byliśmy razem, pisaliśmy do siebie niemal codziennie. Wysyłałam mu zdjęcia kawy, on mi obrazki z targu w Bretanii albo ujęcia pustych dróg. Oboje trochę się śmialiśmy z tych wiadomości, ale wiem, że były nam potrzebne. Żeby nie zgubić się po drodze.
Z czasem jednak rzeczywistość zaczęła wchodzić między nasze rozmowy. Rzadziej dzwonił. Ja miałam więcej obowiązków, on wracał późno, często bez zasięgu. Zaczęłam mieć wątpliwości. Może to tylko złudzenie, że jesteśmy razem? Może dla niego to po prostu wygodna, letnia pamiątka? Pewnego wieczoru, po długim dniu w pracy, zadzwoniłam. Odpowiedział dopiero po kilku minutach.
– Magda? Wszystko w porządku?
– A u ciebie?
– Tak, właśnie skończyłem zdjęcia. Jestem padnięty.
Zawahałam się.
– Wiesz… nie wiem, czy to ma sens...
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– O co ci chodzi?
– O to, że chyba ja jestem jedyną, która się stara. Mam wrażenie, że dla ciebie to tylko coś miłego, ale nie do końca prawdziwego.
Usłyszałam, jak westchnął. Przez chwilę nie mówił nic.
– Magda, ja też się boję. Może dlatego się wycofuję. Może to nie tylko twoje wrażenie. Nie umiem tego nazwać. Ale to nie znaczy, że cię nie chcę w moim życiu.
– No to czemu milczysz, kiedy najbardziej potrzebuję, żebyś był?
– Bo sam nie wiem, jak to wszystko pogodzić. Nigdy nie byłem w czymś takim. Wszystko wcześniej było proste – albo się widzisz z kimś codziennie, albo nie widzisz wcale.
Ton jego głosu złagodniał.
– Nie chcę cię stracić. Tylko muszę się nauczyć być z kimś inaczej. A to trudniejsze, niż myślałem.
Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na rozświetlone miasto za oknem i czułam, że w tych słowach była szczerość. Może nie była to miłość z filmów, ale była w tym jakaś prawda i jakaś kruchość.
– Ja też się boję – powiedziałam cicho. – Ale chcę dalej próbować. Jeśli ty też.
– Chcę.
I wtedy wreszcie poczułam, że naprawdę jesteśmy po tej samej stronie.
Magdalena, 34 lata
Czytaj także:
- „Mój narzeczony i przyjaciółka uknuli intrygę jak z taniego romansu. Ich misterny plan zdradził się sam w dniu ślubu”
- „Chciałem wykraść pannę młodą z wesela kumpla. Jej reakcja na moje miłosne wyznanie była bezcenna”
- „Czerwone pelargonie od sąsiadki paliły mnie ze wstydu. Ta jędza przed laty zrobiła mi świństwo, którego nie wybaczę”