„Wyjechaliśmy na wieś, by zbliżyć dzieci do natury. Gdyby ktoś powiedział mi, jak to się skończy, siedziałabym na tyłku”
„Bałam się czegoś jeszcze – czegoś, co kryło się za drzewami i zagęszczało atmosferę. Bo to nie brak tlenu powodował, że rwał mi się oddech; nie chłód nocy obsypywał plecy gęsią skórką, nie mrok kazał boleśnie wytrzeszczać oczy. To nie cisza raniła uszy, tylko wrażenie, że nie jesteśmy w lesie sami… Że wokół czai się obca energia”.
- Alina, 41 lat
Reakcja chłopców warta była każdych pieniędzy. Jurek omal nie wpakował sobie widelca do nosa, a z gardła młodszego wyrwał się ulubiony okrzyk babci: „Matko Boska Częstochowska!”. W ustach kilkulatka brzmiało to równie zabawnie, jak zabrzmiałoby np. słowo „bzykanko” w ustach rozmodlonej dewotki.
Damianek miał talent do zapamiętywania cudzych powiedzonek i uwielbiał się nimi popisywać. A że podłapywał je zwykle od starszego brata lub dziadków, to wychodziły z tego istne językowe perełki.
Potrafił, na przykład, zawołać: „Olaboga, matulu, ale zajefajna bryka!” albo zwrócić się do kelnera słowami: „Panie starszy, winszuję sobie do tego podpłomyka podwójny ser i colę z lodem”. Teraz zdusiłam w sobie ochotę, żeby parsknąć śmiechem, i kopnęłam pod stołem męża, bo odrobinę się w tym roztaczaniu weekendowych wizji zagalopował. Już zaczęłam żywić szczere obawy, że zniechęci chłopców do reszty…
Dla nich wyjazd z rodzicami na łono natury był dostatecznie dołującą perspektywą, więc gadanie o łowieniu ryb, zbieraniu chrustu na ognisko i myciu się w rzece mogło wywołać skutek dokładnie odwrotny do zamierzonego.
– Przez dwa dni zero kompa, zero telewizji, zero dudniącej muzy – kontynuował Patryk niewzruszony, jakby błędnie odczytał mój „subtelny” znak.
Zobacz także
– Tylko my i dzika przyroda. Kiedyś mój ojciec, a wasz dziadek, zabrał mnie na bezkrwawe polowanie…
Młodszy się ucieszył, starszy obraził…
– Damian, nie gmeraj w tych kartoflach, bo to nie jajko z niespodzianką – niegrzecznie przerwałam mężowi, bo już wiedziałam, że chce opowiedzieć chłopakom, jak to upili się, zabłądzili i spędzili noc pod gołym niebem, a bladym świtem wyszło na jaw, że koczowali sto metrów od domu.
Patryk po chwili namysłu wreszcie zamilkł i skupił się na obiedzie.
– Bez telewizji ? – zdziwił się Jurek. – Tato, przecież teraz wszędzie jest telewizja! Nawet w najbardziej obskurnych motelach.
– Niekoniecznie – bąknął z pełną buzią mój małżonek, przy czym omal nie udławił się sałatą.
– Tata próbuje wam powiedzieć, że jedziemy na prawdziwy biwak, taki oldskulowy – pośpieszyłam Patrykowi z pomocą.
Jurek z wrażenia oniemiał na te słowa, a młodszy syn zmarszczył brwi, myśląc intensywnie.
– Znaczy, że co? – spytał.
– Że będziemy spać w namiotach, załatwiać się do dziury w ziemi, podcierać się liśćmi łopianu i pić wodę z kijankami, ty głąbie – wyjaśnił mu uprzejmie brat.
– Super! – ucieszył się Damian. – I nie nazywaj mnie głąbem, ty zafajdany obszczymurze.
Jurek uniósł rękę, jakby chciał strzelić brata w ucho, lecz w porę się opamiętał. Za przemoc fizyczną wobec młodszego groziła mu konfiskata kieszonkowego.
– Ja nie jadę. Nie ma głupich – oznajmił nam, wydymając usta.
– Jedziesz. Jedziemy całą rodziną i koniec tematu – uciął Patryk.
Mój mąż zdążył sobie wszystko zaplanować – wybrał miejsce, wypożyczył namioty, szarpnął się na nowe śpiwory i odrestaurował swój wędkarski sprzęt. A że zmieniał zdanie niezwykle rzadko, nikt nie próbował z nim dyskutować.
– Weekend ze starymi i latryna w lesie. Masakra!… – jęknął nasz gimnazjalista i przybrał pozę zafrasowanego myśliciela. Trochę go rozumiałam, bo też nie byłam formą tej eskapady zachwycona. Pochodzę ze wsi i łono natury nie jest dla mnie żadną atrakcją, a spartańskie warunki kojarzą mi się ze znienawidzonymi w dzieciństwie obozami harcerskimi.
Kiedy kilka tygodni temu Patryk wspomniał o wypadzie za miasto, sądziłam, że ma na myśli kilkudniowy pobyt w jakimś kurorcie czy spa, że wynajmie przytulne pokoje albo chociaż domek kempingowy. Tymczasem on wyskoczył z tymi namiotami, jakby zapomniał, że jesteśmy dawno po trzydziestce, nasza sytuacja materialna zmieniła na lepsze i nie musimy biegać za potrzebą w krzaki.
– Kochanie, tu nie chodzi o nas, tylko o chłopców. Jeśli zatrzymamy się w hotelu, Jurek przemyci laptopa, Damian te swoje gry, i wołami ich z pokoju nie wyciągniemy – wyjaśnił powody swojej decyzji mąż. – Pamiętasz, co działo się w ostatnie wakacje? Mieli do morza o rzut beretem, a woleli gapić się godzinami w telewizor.
– Namiot wcale laptopa nie wyklucza – zauważyłam.
– Na słabej baterii długo sobie nie pograją. A ty nie przesadzaj, dobrze? Nie jesteśmy jeszcze tacy starzy i dwie noce pod gwiazdami do grobu nas nie wpędzą. Na szczęście mieliśmy zgodę na ten obóz
Tydzień później, w pogodny piątkowy wieczór, nasze auto zjechało z wału przeciwpowodziowego tuż nad brzeg Warty. Patryk wyłączył GPS i uśmiechnął się szeroko.
– Pięknie tutaj, co? – raczej stwierdził, niż zapytał. – Jak w dorzeczu Amazonki.
Nigdy nie widziałam dorzecza Amazonki, więc trudno było mi się odnieść, ale owszem, miejsce na biwak wydawało się doskonałe. Po lewej stronie dzikimi zakolami rozlewała się rzeka. Po prawej rozciągał się wspomniany wał, który porósł przez lata trawą i krzakami, i wyglądał jak naturalne wzniesienie. Za nami łąki i pola, a przed nami ściana lasu.
– A wolno tak biwakować, gdzie popadnie? Nikt nas stąd nie pogoni? – zaniepokoił się Jurek, czym szalenie wszystkich zaskoczył.
Nasz pierworodny przez całą drogę słowa z siebie nie wykrztusił, a wyraz twarzy miał taki, jakby jechał na własną egzekucję. Samopoczucia nie poprawiała mu nawet planowa na sobotę wycieczka do aquaparku w Uniejowie.
– Nie, bo to własność prywatna – uświadomił go Patryk. – Syn mojego szefa zamierza się tutaj budować. Mamy jego zgodę.
– Na terenie zalewowym? – zdziwiłam się. – Baran.
– Głodny jestem. Kiedy będzie kolacja? – jękliwym tonem przypomniał o sobie Damian.
– Są owoce i kanapki. Zaraz ci po… – sięgnęłam do torby.
– Nie chcę kanapek – wpadł mi w słowo. – Tata obiecał, że upieczemy kiełbasę na ogniu.
Dawno nie byliśmy tak zgraną paczką
Patryk już stał na trawie i zabierał się do rozpakowywania tobołów, jednak słowa syna usłyszał.
– Upieczemy! – rzucił. – Ale najpierw urządzimy obozowisko. Im szybciej zaczniemy, tym szybciej zjemy. Do roboty, chłopaki! Nie sądziłam, że rozbijanie namiotów, dmuchanie materaców i kopanie dołu na śmieci sprawi mi tak wielką radość. A może nie chodziło o namioty, tylko o to, że robiliśmy coś razem, całą rodziną?
Że nasi synowie nie darli kotów, mąż nie narzekał na zmęczenie i stres, a ja nie myślałam o pracy? Uwinęliśmy się w niecałą godziną i było tak fajnie, że nawet Jurek odzyskał humor i zaczął z własnej i nieprzymuszonej woli zbierać drewno na ognisko. Damian ochoczo mu w tym pomagał.
– Może pójdziemy do lasu i przyciągniemy jakąś większą gałąź? – zaproponował w pewnej chwili. – Tych badyli wystarczy nam najwyżej na godzinę – stwierdził, wskazując palcem kupkę patyków.
– Do lasu, sami? – zmarszczyłam brwi. – Nic z tego. Jeszcze się zgubicie albo co.
– Dobry pomysł. Idźcie – jednocześnie zgodził się Patryk i wylazł z krzaków, gdzie instalował sanitariat, czyli turystyczną toaletę.
– Ale bez wygłupów, dobra? Macie trzymać się linii drzew i być w zasięgu wzroku – dodał. – Jurek, miej baczenie na Damiana. Damian, pilnuj się starszego brata.
Kiedy synowie pognali do lasu, rzuciłam mężowi złe spojrzenie. Po pierwsze, podważył mój matczyny autorytet, a po drugie, zachował się lekkomyślnie.
– No co się wściekasz? – Patryk zrobił niewinną minę. – Przecież wilki ich nie zjedzą. Niech się wykażą. Dali radę z namiotem, to
i z drewnem sobie poradzą.
– Wilki może nie, ale jeśli któryś wykłuje sobie oko albo skręci nogę, to zrobię ci coś strasznego! – zapowiedziałam złowieszczym tonem. Chłopcy niczego sobie nie wydłubali ani nie połamali, a efekt ich pracy przerósł nasze najśmielsze oczekiwania. W zaledwie dwa kwadranse przyciągnęli do obozu taki zapas suchych gałęzi, że wystarczyłyby spokojnie na dziesięć ognisk. O dziwo, Damian nie spoczął na laurach, tylko zabrał się do układania stosu razem z ojcem. Jurek odebrał pikającego SMS-a.
– A co z tym…? Z tą…? – spytał po chwili. – Młody znalazł to, znaczy ją w rowie, na skraju lasu. Wygląda jak żywa, co nie? Ktoś zgubił albo może wyrzucił…
Stałam do niego tyłem i próbowałam łapać ostatnie promienie zachodzącego słońca, więc nie wszystko do mnie dotarło.
– Co wygląda jak żywe?
– To – odparł syn i rzucił na trawę tuż obok moich stóp…
Chwyciłam się za serce, bo pierwsze wrażenie było takie, że to czyjaś… obcięta poniżej kolana noga! Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że na ziemi leży sztuczna kończyna, przybrudzona błockiem i trawą. Ale żadne tam biomechaniczne cudo a la Oscar Pistorius, tylko ohydna, wykonana z plastiku proteza nogi.
Okropne wrażenie, że to prawdziwa kończyna, brało się zapewne stąd, że jej kolor do złudzenia przypominał kolor skóry. Poza tym „miała na sobie” skarpetkę oraz but – całkiem elegancki trzewik, męski, rozmiar 43 lub 44.
– Jezu, chcesz, żebym dostała zawału serca?! – fuknęłam.
– Ojej, sorry, mama – zachichotał Jurek. – Nie wiedziałem, że jesteś taki cykor.
– Synu, po co wy to w ogóle przywlekliście z lasu?
– Damian się uparł. Powiedział, że to jest „ekstraordynaryjne”, i że udekoruje tym swój pokój.
Właściwie nie powinnam się dziwić, bo mały namiętnie znosił do domu różne paskudztwa: tablice rejestracyjne, żaby w formalinie, mumie robali, zdechłe myszy i plastikowe kupy, no ale dekorowanie pokoju protezą czyjejś nogi byłoby już lekkim przegięciem.
– Po moim trupie! – warknęłam – Schowaj znalezisko do worka i połóż koło namiotu. Gdzieś je jutro wyrzucimy. Lepiej, żeby trafiło na wysypisko, niż zaśmiecało las.
– Jasna sprawa. Trzeba myśleć ekologicznie. Ale Damian zapłacze się chyba na śmierć.
Flegmatyk zmienił się nagle w panikarza
Kiedy Jurek schyli się po protezę, tknął mnie nagły niepokój, a po krzyżu przeszedł zimny dreszcz. Gotowa byłam przysiąc, że sekundę wcześniej leżała inaczej – czubkiem buta w stronę rzeki.
„Wyluzuj, kobieto! Sama się nie przekręciła” – odezwał się w mojej głowie głos rozsądku.
Nie wiem, czy to nadmiar tlenu, czy uboczny skutek obżarstwa, a może hipnotyczne właściwości ognia, lecz koło dwudziestej drugiej wszyscy słanialiśmy się na nogach jak pijani. Mam na myśli męża, Jurka i siebie, bo najmłodszy skapitulował kilka minut po dziewiątej i wczołgał się do namiotu.
– Dobra, rodzino, nie przedłużajmy tych męczarni i chodźmy lulu – zlitował się w końcu Patryk. – No, wstawajcie…
– Ale jeszcze widno – zaprotestował bez przekonania Jurek.
– Może i tak, ale ja wybieram się skoro świt na ryby i chciałbym złapać trochę snu.
– W takim razie wesołego hop na łóżko i udanego wędkowania. Nie muszę myć zębów, prawda?
Nikt nie umył zębów, że o innych częściach ciała nie wspomnę. Natomiast romantyczną kąpiel w rzece przy blasku księżyca odłożyliśmy na następny wieczór…
Jurek ma 14 lat i usposobienie flegmatyka, a jego ukochane słowa to: „spoko”, „luzik” i „zaraz”. Nic go nie rusza, niczym się nie przejmuje i rzadko podnosi głos. Kiedy taki ktoś nagle zmienia się w rozkrzyczanego panikarza, można przerazić się na śmierć. Tamtej feralnej nocy tak właśnie było…
Syn wpadł do naszego namiotu i zaczął okładać nas pięściami po nogach. Patryk oprzytomniał pierwszy, bo zawsze miał lekki sen. Ja potrzebowałam na to znacznie więcej czasu.
– Pobudka, wstawać! Szybko! Tata, mama, ruszcie się! Trzeba się spieszyć! Nie mógł odejść daleko! – dotarło do mnie jak z zaświatów, więc przekręciłam się na wznak i z trudem otworzyłam oczy.
Pierwszy raz w życiu czułam w lesie lęk
Jurek miotał się po przedsionku niczym schwytany w pułapkę zwierz. Jedną ręką szarpał za śpiwory, drugą próbował nas ubierać, a światło latarki tkwiącej między jego zaciśniętymi udami zmieniło mu twarz w maskę upiora.
– No już. Musimy iść! Ognisko zgasło, na pewno zabłądzi – bełkotał bez ładu i składu.
Nigdy nie widziałam go w takim stanie i serce we mnie zamarło.
– Uspokój się, synu! – wkroczył do akcji mąż. – Kto zabłądzi?
O czym ty mówisz?
– Damian znikł! – wrzasnął Jurek. – Wyszedł i nie wrócił!
– Jak to wyszedł?
– O Jezu, normalnie. Śniło mu się chyba coś złego, bo kręcił się, wiercił i mamrotał pod nosem, że nie może, że rodzice by go skrzyczeli… Puknąłem go w ramię dość mocno i się uspokoił. Przekręcił się na drugi bok, poleżał chwilę bez ruchu, a potem wstał i wyszedł. Myślałem, że siku…
– Kiedy? – przerwał mu Patryk.
– Jakiś kwadrans temu.
Pamiętam, że wymiotło nas z namiotu w kilkanaście sekund. Mąż pobiegł do samochodu i włączył długie światła, potem zaczęliśmy zaglądać w każdy kąt, pod każdy krzak. Wołaliśmy Damiana po imieniu, chórem i pojedynczo, a nasze głosy niosły się po wodzie nie gorzej niż po światłowodach. Jurek sprawdził chaszcze przy brzegu rzeki, Patryk przeczesał wysoką trawę porastającą wał. Ja zajrzałam pod auto, do bagażnika i jeszcze raz, dla pewności, do namiotów. Starałam się nie myśleć o najgorszym. Syn pływał jak ryba; nie dopuszczałam też do siebie tezy, że porwał go jakiś błąkający się po okolicy psychol.
Poza tym tliła się we mnie głupia nadzieja, że gówniarz bawi się z nami w chowanego.
– Jest! Tam, między drzewami! – krzyknął nagle Jurek i pokazał palcem las. – Jasna plama! Rusza się! Widzicie?
Prawdę mówiąc, niczego nie zobaczyłam, Patryk – sądząc po minie – też nie, ale uwierzyliśmy na słowo. Pognaliśmy tam na złamanie karku, wrzeszcząc:
– Daaamian, Daaamian!!!
– Jezu. Ogłuchł czy co? Przecież słychać nas w promieniu paru kilometrów – wysapał Patryk w przerwie na zaczerpnięcie oddechu.
– Pełnia się zbliża. Może zaczął lunatykować – zasugerował starszy syn i omiótł światłem latarki rosnące nieopodal drzewa.
– Nie opowiadaj głupstw. Lunatykować, też coś! – zdenerwował się mój ślubny i pomógł mi sforsować rów. – Gdzie go widziałeś?
– Tam, na prawo, między świerkami – padła odpowiedź. – Chyba.
– Dobra, idziemy, ale nie grupą, tylko w odstępach. Daaamian!!!
Mieszkałam na wsi do 15. roku życia i las był dla mnie tym samym, czym dla dzieciaków z miasta są podwórka; miejscem, w którym czułam się swojsko i bezpiecznie. Ale tamtej nocy każdy trzask, każdy szmer i zarejestrowany kątem oka ruch napawały mnie lękiem.
Potwornie bałam się o syna, więc rozdygotane dłonie i dudniące wariacko serce nie były czymś nadzwyczajnym. Jednak ten strach miał jakieś drugie dno…
Jakiś pan kazał mu wejść w te paprocie
Bałam się czegoś jeszcze – czegoś, co kryło się za drzewami i zagęszczało atmosferę. Bo to nie brak tlenu powodował, że rwał mi się oddech; nie chłód nocy obsypywał plecy gęsią skórką, nie mrok kazał boleśnie wytrzeszczać oczy. To nie cisza raniła uszy, tylko wrażenie, że nie jesteśmy w lesie sami…
Że wokół czai się obca energia. Nie była ona ani zła, ani dobra. Po prostu – obca. Przystanęłam na chwilę i starłam z czoła kropelkę zimnego potu. Kilka metrów na prawo ode mnie brnęli przez chaszcze Patryk z Jurkiem, a światła ich latarek krzyżowały się w ciemnościach jak ostrza laserowych mieczy. Chciałam skrócić ten dystans i wtedy go zobaczyłam. Damiana.
Stał do mnie tyłem, zanurzony po pas w morzu paproci. Wydawał się dziwnie nieruchomy.
– Bogu niech będą dzięki – wyszeptałam bezgłośnie i już miałam zawołać, gdy przypomniałam sobie słowa Jurka, te o lunatykowaniu. Głos uwiązł mi w gardle.
„A jeśli to prawda? – przebiegło mi przez głowę. – Jeśli nie reagował na nasze krzyki, bo śpi?”.
Zgasiłam latarkę i zaczęłam ku niemu iść. Ulga, że się odnalazł, stłumiła na moment inne uczucia, w tym irracjonalny lęk przed nieznanym. Jednak on wrócił, i to ze zdwojoną mocą. Kiedy zbliżyłam się do Damiana na odległość wyciągniętej ręki, odkryłam, że tuli do wątłych piersi znalezioną wieczorem protezę. Jednak nie widok sztucznej kończyny tak mnie przeraził, tylko jego oczy. Oczy dziecka, które zobaczyło więcej, niż mogło znieść.
Mój syn nie spał, ale jeśli spał, to musiał się obudzić, bo spojrzał na mnie całkiem przytomnie.
– Przepraszam. To on mi kazał. Ten pan bez nogi. Ja nie chciałem tu przyjść – wyszeptał.
Nie wiedzieć czemu, włosy stanęły mi dęba na głowie, a upiorne wrażenie, że nie jesteśmy sami, zmieniło się pewność.
– Kto ci kazał? – spytałam.
Zamiast odpowiedzieć, Damian upuścił protezę na ziemię i wskazał drżącym palcem na paprocie. Skierowałam tam światło latarki i wrzasnęłam tak strasznym głosem, że spłoszyłam kryjące się w konarach drzew ptaki. Pod liśćmi leżało ciało mężczyzny. Nie żył chyba od kilku, może nawet kilkunastu dni, bo wyglądał makabrycznie.
Problem w tym, że ja nie konfabuluję
Jedno dziecko z traumą było wystarczająco dużym problemem.
– Ani kroku dalej! – rozkazałam i, o dziwo, obaj mnie posłuchali.
– Damian znalazł martwego faceta. Trzeba zadzwonić po policję.
– Jegomościa bez prawego kulasa – sprecyzował mały, po czym wyrwał się z moich objęć i schronił w ramionach brata.
– O, cholera! – zaklął Patryk.
– No i macie to swoje łono natury. W namiocie komary, w bułkach mrówki, a w lesie trupy – skwitował sytuację Jurek tonem pełnym nagany.
Dziś wiemy, że denat był jakimś mafiosem. Nie interesujemy się tematem, bo mało nas obchodzą gangsterskie porachunki. Znacznie ciekawsze wydaje się tajemnicze zachowanie Damiana… Tymczasem on zaklina się na wszystkie świętości, że niczego – do momentu gdy zaczęłam krzyczeć – nie pamięta.
Nie wie, dlaczego wyjął z worka protezę; nie potrafi wyjaśnić, jak znalazł się w lesie, i jakim cudem odkrył zwłoki. Kiedy cytuję mu jego własne słowa, że został do tego zmuszony przez pana bez nogi, patrzy na mnie jak wariatkę.
– No coś ty, mama? Ja tak mówiłem? – dziwi się. – Konfabulujesz.
Problem w tym, że ja nie konfabuluję. Wiem, że Damian zetknął się z niewiadomym. Od dwóch tygodni zachodzę w głowę, czy ten kontakt był dziełem przypadku, czy może znakiem, że nasz syn ma paranormalne zdolności…