„Wykładowca z chęcią przystawiał się do studentek. Gdy okłamał moją przyjaciółkę, wiedziałam, że tak tego nie zostawi”
„– Nie wiedziałaś?! – zrobiło mi się jej szkoda. – Naprawdę nie wiedziałaś… Ma żonę i pięcioletnie bliźniaki. Odwoziłam mu książki, byłam u nich w mieszkaniu. I nawet wtedy, w przedpokoju łapał mnie za tyłek, ponieważ wiedział, że nie zrobię awantury… Kiedy go pogoniłam, skreślił mnie z obozu”.
- Barbara, 24 lata
To była świetna wiadomość
Hanka zadzwoniła późnym wieczorem. Sygnał telefonu wyciągnął mnie z łazienki. W samym ręczniku pobiegłam do sypialni.
– Co się urodziło? – zapytałam.
– Hej, hej! – usłyszałam radosny głos przyjaciółki. – Pakuj się! Jutro jedziemy na wykopaliska! – oznajmiła.
Westchnęłam i zapytałam zjadliwie:
– Piłaś? Czy masz sklerozę? Ty jedziesz, a mnie odwalił…
– A właśnie, że jedziesz. Pakuj się!
– Co ty bredzisz? – spytałam ostro, ale zaraz aż wstałam z łóżka. – Jak to?
– No, jedziesz, jedziesz. Nie dzwonili z dziekanatu? Dziwne. Te kujonki z drugiego roku zrezygnowały, więc pakuj się. Przyjadę po ciebie o ósmej. Paaa!
Usiadłam z wrażenia, a po chwili zerwałam się na równe nogi.
– Jadę! – wrzasnęłam i pognałam sprintem do łazienki sprawdzić wodę w wannie. Na szczęście jeszcze nie ostygła.
„Jest jednak sprawiedliwość na tym świecie” – pomyślałam. Przypomniałam sobie cały rok harówy, referaty, zaliczenia, praktyki i ślęczenie w czytelni, żeby tylko doktor S. łaskawie wpisał mnie i Hankę na letnie praktyki w Bukach na Mazurach. Od kilku miesięcy grono naukowców i studenci grzebali tam w ziemi, by dowieść, że bliżej nam do Celtów niż Słowian. A to był temat mojej magisterki. Tymczasem ten złamas Hankę zostawił, a wykreślił mnie i Renatę, żeby wpisać bliźniaczki Kasię i Jasię, czy jakoś tak. A te zrezygnowały. Dobrze mu tak! A tak się ślinił do tej małolaty. Nawet nie wiedziałam dokładnie, do której… Ale jakie to ma znaczenie! Ważne, że jadę!
Hanka przyjechała przed czasem. Jeszcze raz sprawdziłam torbę i zamknęłam suwak. Byłam gotowa.
– Masz klapki pod prysznic i suszarkę? – zapytała Hanka. – O matko, czy tam w ogóle będzie prysznic?!
– Nie będzie – warknęłam. – Będziemy biegać za stodołę i myć się przy studni z korbą – dodałam ze śmiechem.
Byłyśmy szczęśliwe, choć wiedziałyśmy, że wyjazd na stanowisko archeologiczne to nie wczasy all inclusive.
Strasznie nam na tym zależało
Tak bardzo chciałyśmy pojechać pod Buki. S. mówił o tym miejscu jak o archeologicznym cudzie, o przełomie w badaniu historii Polski sprzed chrztu. A teraz cud się zdarzył i jadę tam! Sprawdziłam krany, okna i urządzenia elektryczne. Puściłam oko do Hanki i zadzwoniłam jej przed nosem kluczami. Zapiszczałyśmy jak dzieciaki i pognałyśmy do czekającej już taksówki.
Wynajęty przez uczelnię autobusik połknął bez problemu siedemnastoosobową ekipę. Kto chciał, mógł nawet spać. Ziewałam już w trakcie powitania jaśnie wielmożnego doktora. Odpowiedzialność, sumienność, nauka, badania, praca, odpowiedzialność, bla, bla, bla… – przedrzeźniałam go w myślach. Wtuliłam się w kącik i zamknęłam oczy. Zdrzemnę się na chwilkę…
– Pobudka! – Hanka tarmosiła mnie za ramię. – Już Mazury! Za chwilę będziemy na miejscu. Zobacz, jak tu pięknie!
Fakt, pięknie. Lasy, jeziora, pagórki, kręte drogi. Byliśmy w prawdziwej głuszy. Nasz obóz stał na skraju lasu, kilkadziesiąt kroków od jeziora i tyleż samo od maleńkiej szkoły, w której jedliśmy posiłki i w której były prysznice. Do stanowiska wykopaliskowego było około pięciuset metrów. Teren ogrodzono żerdkami i oznakowano. „Wstęp wzbroniony” – głosiły tabliczki, ale kto miałby tu wejść? Garstka uczniów nie stanowiła zagrożenia, a turyści nie zapuszczali się w te strony.
– Niech was nie skusi okolica – mówił doktor S. na zebraniu po przyjeździe. – To nie wakacje, mamy naprawdę mnóstwo pracy, więc jeszcze raz proszę o skupienie i staranność. Szczegółowy grafik prac ma magister K., on przydzieli państwu sektory, jemu proszę zgłaszać bieżące sprawy. Sprzętem i dokumentacją zajmuje się magister J. Sprawy organizacyjne załatwia Ania R. Przypominam o sporządzaniu codziennych raportów. To chyba wszystko. O tym, że ważne odkrycia i znaleziska, szczególnie artefaktów, należy niezwłocznie zgłaszać mnie – nie muszę chyba przypominać. Zaczynamy jutro po śniadaniu, czyli o w pół do dziewiątej. Życzę państwu owocnej i satysfakcjonującej pracy.
Każdy dostał swoje zadanie
I tak oto zaczął się nasz archeologiczny obóz naukowy na Mazurach. Godzinami siedzieliśmy podzieleni na zespoły w wyznaczonych sektorach i centymetr po centymetrze, za pomocą łopatek, pędzelków, sitek, gruszek i pęset przesypywaliśmy ziemię niemal ziarnko po ziarnku w poszukiwaniu… Czegokolwiek…
Właśnie na tym obszarze jakieś cztery tysiące lat temu miała znajdować się osada. I my, a przed nami cztery inne grupy, dzień po dniu, szukaliśmy jej śladów. Jak dotąd bez efektów. Jednak byliśmy święcie przekonani, że to tylko kwestia czasu, kiedy na coś natrafimy.
Katastrofa nadeszła dziewiątego dnia nad ranem. Nie wiem, czy usłyszałam najpierw grzmoty i łomot deszczu o namiot, czy krzyki w obozowisku. Niczym strażacy wyskoczyliśmy na plac. Po chwili banda gnomów w kolorowych pelerynach i kaloszach gnała na stanowiska.
Uwijaliśmy się, jak w ukropie, by wielkimi foliami przykrywać i zabezpieczać miejsca poszukiwań, ale lało niemiłosiernie i wszędzie powstawały błotne bajora. Dziesiątki strumyczków przecinały naszą działkę i znikały w lesie. A deszcz ciągle padał i padał.
Wracaliśmy do obozu śmiertelnie umordowani. S. zwołał zebranie pod plandeką, gdzie mieliśmy świetlicę. I wtedy wszyscy zaczęli mówić jednocześnie.
– Cisza! Cicho, do jasnej cholery! – wrzasnął S. i po chwili słychać było tylko deszcz. – Bez paniki – mówił dobitnie. – Nie mamy wpływu na pogodę. Zrobiliśmy, co było można. To nie Amazonia, deszcz ustanie i wszystko wyschnie. Może nawet coś dla nas wypłucze. Sprawdzisz folie, Antek – zwrócił się bezpośrednio do K. – A ty, Magda – to było do J. – zrobisz szczegółowy raport strat. Oczywiście, kiedy przestanie padać. A teraz – wysuszcie się i spróbujcie się nie zaziębić. Aniu, załatw z naszą kuchnią gorącą herbatę, a ja coś do niej dorzucę…
Pomruk aprobaty mile połechtał doktora, bo uśmiechnął się i dodał:
– W końcu taka rola szefa i opiekuna…
Kilka minut później grupa siorbała herbatę. Niektórzy twierdzili, że czuć w niej było wiśniówkę. My miałyśmy chyba stępiony smak.
Nie mogłyśmy siedzieć bezczynnie
Deszcz wciąż lał. Leżałyśmy w namiocie, gadając o wilgoci i monotonnym jadłospisie. I to mnie zainspirowało.
– Hanka, chodźmy do wsi! – zaproponowałam. – Co tak będziemy leżeć?
– W ten deszcz? Oszalałaś?
– Oj, i tak mokro. A może kupimy jakieś truskawki albo coś… No, chodź.
– Truskawki? Niezła myśl – Hanka już zakładała pelerynę. – Weź plecak.
Wędrowałyśmy przez wilgotny las. Powietrze pachniało letnim deszczem, sosnami i mchem…
– Pięknie tu, choć pada – powiedziałam zachwycona. – Nawet kałuże są tu fajne – zaśmiałam się i wskoczyłam w wodę na środku ścieżki.
Hanka pisnęła i wskoczyła w następne bajoro. Chichocząc jak dzieciaki, dotarłyśmy do wsi. Wyglądała, jakby czas się tu zatrzymał dawno temu. Brukowana ulica, chodnik tylko z jednej strony, wiata przystanku, sklep w pawilonie. Dalej czerwienił się neogotycki, ceglany kościółek, a za nim był placyk targowy z kilkoma straganami.
– O rety, patrz! Tam ktoś handluje – zaszeptała Hanka. – Pewnie dziś wtorek… – zachichotała z żartu.
Podreptałyśmy w tamtą stronę. Nie zatrzymałyśmy się przy bateriach, budzikach, wędkach, latarkach i chińskich scyzorykach, przy których sterczał stuletni chyba pan w wojskowej kurtce i wełnianej czapce. Za to drugi stragan – to było coś dla nas!
– Prawdziwe papierówki! – zawołałam, choć Hanka stała obok. – I jagody. O, matko, zobacz jakie poziomki!
– Prawdziwe, leśne – dokończyła stojąca za ladą kobieta.
Uśmiechała się do nas przyjaźnie. Miała jasne oczy, zdrową cerę i drobne dłonie, którymi pokazywała towar.
– Pomidory i wiśnie domowe, malinki – leśne. A to jest morwa, próbujcie – zachęcała.
Przebierałyśmy w towarze kilka minut, cmokając po każdym kęsie. No, i kilka torebek wylądowało w plecaku.
– Ile płacimy? – zapytała Hanka.
– Trzydzieści złotych.
– Tylko? – wyrwało się przyjaciółce.
Stojąca za straganem kobieta zaśmiała się radośnie.
– Warszawianki… – skwitowała, mrugając do nas. – Wam wszystko u nas tanie. Może być czterdzieści… – dodała.
Teraz my parsknęłyśmy śmiechem.
– To niech już będzie trzydzieści – powiedziałam. – A nie wie pani, gdzie tu miód można kupić? – olśniło mnie.
– Mam miód, ale w domu – odpowiedziała. – Kilka słoików się znajdzie, jeśli pójdziecie ze mną.
– Super! – Hanka była zachwycona.
– Daleko? – zapytała.
– Tu nigdzie nie jest daleko – odpowiedziała. – Zaczekajcie chwilę, zbiorę tylko graty i już idziemy.
Spakowała produkty do skrzynek, postawiła je na dwukołowym wózku i przykryła plandeką, bo wciąż padał deszcz.
Zaprosiła nas do siebie
Po dziesięciu minutach wciągałyśmy wózek na ganek drewnianego domku ze spadzistym dachem. Gospodyni nacisnęła klamkę i zaprosiła do środka.
– Wchodźcie. Kalosze i peleryny zostawcie w sieni. Zaraz nastawię wodę.
Posłusznie zdjęłyśmy mokre ciuchy i nieśmiało, na palcach, weszłyśmy do obszernej, trochę mrocznej kuchni. Spory stół, sześć krzeseł, piec, kredens, stara wersalka, maszyna do szycia z pedałem i mnóstwo półek. Przycupnęłyśmy na kanapie. Nasza gospodyni weszła do izby. Wyglądała na jakieś czterdzieści lat, ale równie dobrze mogła mieć trzydzieści lub pięćdziesiąt. Taki uniwersalny typ urody. Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę do powitania.
– Jestem Maria, tutejsza – roześmiała się. – A wy – z wykopalisk, z Warszawy…
– Tak, szukamy śladów dawnej osady. Jestem Hanka, a to Baśka – przedstawiła nas przyjaciółka. – Dziękujemy za zaproszenie. W czymś pomóc?
– Nie, nie trzeba. Czujcie się jak w domu, dziewczyny. Herbata zaraz będzie, a i coś do niej też się znajdzie – powiedziała Maria i zakrzątnęła się przy kuchni. – A potem pójdę po miód.
Szybko postawiła na stole parujące kubki, wyjęła z kredensu talerz z małymi bułeczkami, łyżeczki, butelkę i trzy szklaneczki. Cukiernica i konfitury już tu stały.
– Siadajcie, ja zaraz wracam – powiedziała i znikła za drzwiami.
Kiedy wróciła z wiklinowym koszem, my już siorbałyśmy herbatę. Usiadła naprzeciw nas. Otworzyła butelkę i wlała do szklaneczek ciemnoczerwony płyn.
– To nalewka z owoców leśnych – wyjaśniła. – Najlepszego!
Upiłyśmy po łyku i mlasnęłyśmy, jak na komendę. Trunek był znakomity, pachnący i cudownie grzał od środka.
– Rewelacja – mruknęłam. – Pycha…
Maria uśmiechnęła się i dolała.
– Na zdrowie. Jedzcie drożdżówki. Wczorajsze, ale wciąż dobre.
Jadłyśmy, piłyśmy, śmiałyśmy się, gadałyśmy o miodzie, lesie, pogodzie, wykopaliskach.
Nagle Maria spoważniała.
– Nic tam nie znajdziecie…
Zatkało mnie, Hankę też.
– Jak to? – zapytałam.
– Tam nic nie ma. Tylko piasek, glina, i… piasek – odparła.
– A osada?
– Nie tam, tylko z drugiej strony jeziora… – Maria znowu nalała nalewki. – Gdy kiedyś uderzył piorun, wyrwało wielkie drzewa, i w dziurach po korzeniach ludzie znajdowali różne rzeczy. Ale to było dawno. Mówiliśmy temu waszemu kierownikowi, ale on mądrala. Miał jakieś stare mapy. Załatwił w gminie zgodę i teraz wy dłubiecie w ziemi po drugiej stronie.
Trochę mnie to przestraszyło
Maria dopiła herbatę i znowu nastawiła czajnik. Zapaliła lampę u sufitu. Dopiero teraz zauważyłam oszkloną gablotę, a w niej niezwykły zbiór figurek. Wstałam od stołu, troszkę zakręciło mi się w głowie. Przez szybę patrzyły na mnie… diabły.
– Nie boisz się? – zaśmiała się Maria.
– To moje czarty. Z odpustów, jarmarków, śmietników, opuszczonych chat, wygrzebane z ziemi, z pogorzelisk. Ot, taka szajba… – wyjaśniła.
Przyglądałam się diabłom i diabełkom. Rogate, wąsate, bardziej śmieszne niż straszne patrzyły na mnie wielkimi oczami, straszyły ogonami, widłami, biczami, kopytami, wyszczerzonymi zębiskami.
– Ładne – pochwaliłam. – Długo je zbierałaś? – zapytałam.
– A ze trzydzieści lat… – Maria znowu nalewała nam herbatę.
– Pewnie cenne. Mogę wyjąć?
– Wy lepiej wiecie – zaśmiała się gospodyni. – A oglądaj, tylko uważaj. To złe!
Gapiłam się na diabły jeszcze chwilę i dopiero wtedy zobaczyłam w kącie szafki szarą, kamienną figurkę dziewczyny, czy może kobiety. Wyglądała naprawdę strasznie, miała długie włosy, wielkie puste oczy, nie miała ust. W jednej ręce trzymała kij, a w drugiej wielki sierp. Wyjęłam rzeźbę z szafki, pod palcami poczułam nienaturalny chłód.
– A to to co? – zapytałam, wyciągając dłoń w stronę Marii.
– Aaa… To południca – odpowiedziała.
– Co takiego?! – zdziwiła się Hanka.
– No, że akurat wy, mądrale, nie wiecie to aż dziwne… – Maria zrobiła się całkiem poważna. – Południca to demon. Wredny, złośliwy i morderczy. Wyjątkowo niebezpieczny, ponieważ poluje na ludzi w lecie w południe. Napada na tych, którzy w środku dnia są na polu.
– O matko, potwór jakiś… – Hanka zbladła, tymczasem Maria kontynuowała opowieść.
– A tak – potwierdziła. – Południce to dusze dziewczyn zmarłych tuż przed, w trakcie ślubu albo zaraz po weselu. Ukazują się jako dziewuchy lub staruchy zawinięte w płótno, z rozczochranymi włosami. Czasem mają worek na porwane dzieci. Demon zadaje ludziom zagadki i jeśli nie odpowiedzą, zabija, ale najpierw torturuje i sierpem okalecza biedaków. Ponoć południcę można na kogoś nasłać. Wystarczy ścisnąć figurkę oburącz i…
– Maria zawiesiła głos. – …wyobrazić sobie ofiarę. Demon zrobi resztę.
Musiałyśmy mieć strasznie głupie miny, ponieważ Maria roześmiała się i podniosła szklaneczkę.
– Nie mówcie, dziewczyny, że wierzycie w te bajdy? – zapytała z błyskiem w oku.
Spojrzałyśmy z Hanką na siebie. Chyba uwierzyłyśmy…
– No, zbieramy się – zakomenderowała Hanka. – Może przestanie padać i jutro pójdziemy do roboty.
– Jutro jeszcze popada – powiedziała Maria. – Jak się będziecie nudzić, wpadnijcie na herbatkę. Zapraszam – mrugnęła łobuzersko.
Kiedy w sieni dopinałyśmy peleryny, Maria wręczyła mi plecak.
– Wasze zakupy – uśmiechnęła się. – Dołożyłam drożdżówki…
– Oj, dzięki! Do widzenia!
– Do zobaczenia – Maria pomachała nam z ganku i znikła w domu.
Dała mu sie omamić
Do obozowiska dotarłyśmy po kolacji. Ania R. nas opieprzyła, ale byłyśmy w zbyt dobrym nastroju, żeby się przejmować. Wypakowałyśmy w namiocie nasze zakupy i zajadałyśmy się owocami. Drożdżówki zostawiłyśmy na śniadanie. W bocznej kieszeni plecaka znalazłam jeszcze zawiniątko w kraciastej serwetce.
– Co to? – zdziwiłam się.
– Sama zobacz… – odpowiedziała.
Odwinęłam lniany materiał. W środku była kamienna figurka południcy i kartka. „Żebyś miała choć jeden artefakt z Mazur. Maria” – przeczytałam na głos. Spojrzałyśmy na siebie bez słów. Zawinęłam figurkę i schowałam na dno torby.
– Idę wziąć prysznic – oznajmiła Hanka.
– A ja się chyba położę – odparłam. – Kręci mi się w głowie po tej nalewce…
Po godzinie się ocknęłam, a Hanka wciąż nie wróciła. Może poszła gdzieś na ploty? – pomyślałam. W sąsiednich namiotach kwitło życie towarzyskie. Wzięłam kosmetyczkę i ręcznik, zawinęłam się w pelerynę i ruszyłam w kierunku szkoły. Weszłam do budynku i ruszyłam w stronę łazienki. W szatni usłyszałam szum wody pod prysznicem i jakieś głosy.
– Hej, co ty tam… – mruknęłam pod nosem i uchyliłam drzwi pod natryski.
Zdębiałam. W jednym boksie stali pod strumieniem wody Hanka i doktor S. Właściwie to kochali się na stojąco. Zamknęłam drzwi i na palcach czmychnęłam z powrotem do obozu. Oprzytomniałam w namiocie. Wytarłam głowę, włożyłam piżamę i wpełzłam do śpiwora. Pstryk, latarka zgasła. Składane łóżko skrzypnęło na dobranoc. Deszcz bębnił w brezent. Usnęłam.
Kiedy się obudziłam, Hanka siedziała na łóżku i kończyła makijaż.
– Cześć, śpiąca królewno – przyjaciółka zaszczebiotała radośnie znad lusterka.
– Cześć, piękna – odparowałam z przekąsem. – Gdzie bestia? – nie ugryzłam się w język, choć powinnam.
– O co ci chodzi? – Hanka skończyła make up. – Nie można się umalować?
– O nic… Jakieś święto jest dzisiaj?
– Może, może… – zaszczebiotała.
– Wiem, to nie moja sprawa, ale – nie pakuj się w to, siostro…
– O czym ty bredzisz?
– Cholera, widziałam was wczoraj…
Sprawa była co najmniej dziwna
Hanka znieruchomiała.
– Masz rację, to nie twoja sprawa…
– To szuja i świnia…
– Gówno wiesz. Gdyby nie ja, no i on, to nie byłoby cię teraz tutaj. Nie obrażaj go więc i nie wtrącaj się…
– Hanka, to gnojek. Uwierz mi. Pół roku się do mnie przystawiał, ale go spuściłam na drzewo…
– Tak? – Hanka podniosła głos. – No, ty go może spuściłaś, a ja od października z nim będę mieszkała…
– Tak? Z jego żoną i dziećmi?
Hankę zamurowało. Otworzyła usta i wyglądała jak świąteczny karp.
– Jaką żoną, jakie dzieci? Co ty gadasz?
– Nie wiedziałaś?! – zrobiło mi się jej szkoda. – Naprawdę nie wiedziałaś… Ma żonę i pięcioletnie bliźniaki. Odwoziłam mu „Starożytną Polskę” i referat, byłam u nich w mieszkaniu. I nawet wtedy, w przedpokoju łapał mnie za tyłek, ponieważ wiedział, że nie zrobię awantury… Kiedy go pogoniłam, skreślił mnie z obozu. A teraz – ty…
Hanka wyszła z namiotu wściekła. A ja siedziałam jak przydrożny świątek: smutna i samotna. Obóz skończył się bez naukowego sukcesu. Marii nie odwiedziłam. Do wyjazdu nie rozmawiałam z Hanką, ale ona chyba się nie nudziła. Wracałyśmy do Warszawy, siedząc daleko od siebie.
Dwa dni po powrocie z Mazur wyjechałam do brata w Beskidy. Wiejska chałupa, proste życie, nawet zasięgu komórek tam nie ma. Oderwałam się od wszystkiego. Wróciłam do Warszawy na początku października. Dopiero na uczelni dowiedziałam się, że doktor Adam S. zaginął w dziwnych okolicznościach, w okolicy stanowiska wykopaliskowego. Jego ciało znaleziono w zbożu niedaleko wsi Buki. Śledztwo trwa już pięć miesięcy. Jak dotąd bez sukcesu.
Tydzień po jego rozpoczęciu miałam gościa. Przyszła Hanka. Nie chciała wejść. W drzwiach podała mi paczkę zawiniętą w szary papier.
– To twoje – powiedziała cicho. – Ja, ja… tylko pożyczyłam... – dodała i wsiadła z powrotem do windy.
Rozpakowałam paczkę. W kraciastą serwetkę zawinięta była kamienna Południca. Mój artefakt z Mazur.