Reklama

Niejednego już zgubiła pazerność i boję się, że to właśnie będzie dotyczyło mojej mamy. Nie potrafię jej jednak w żaden sposób wytłumaczyć, że zbyt ryzykuje. Ona bowiem uważa, że znalazła świetny sposób na zarobkowanie, i że jest kryta pod każdym względem.

Reklama

– Wolnoć Tomku w swoi domku – powtarza uparcie. – Kto wejdzie do mojego domu i ogrodu?

Przeraża mnie jej pewność siebie. Ona myśli, że wszyscy dokoła są głupi i nikt się nigdy nie zorientuje, że nie ma tuzina siostrzenic, które obchodzą komunię…

Salon ma rozmiary średniego mieszkania

A wszystko przez ten duży dom z salonem, który ja nazywam hangarem. Niestety, moi rodzice padli ofiarą choroby zwanej nowobogactwem i teraz właśnie ponoszą jej konsekwencje. Wszystko zaczęło się od tego, że na początku lat dziewięćdziesiątych przedsiębiorstwo mamy kupili Niemcy. I nagle pensje zwykłych ludzi poszybowały w górę.

– Nasze towary sprzedawały się jak świeże bułeczki! A firma dbała o pracowników, przyznając nam co trzy miesiące premie. Wyobrażasz sobie, że w ten sposób dostawałam w roku aż cztery dodatkowe pensje? – opowiadała mi mama. – Jakim cudem? Ano dzięki temu, że przedsiębiorstwa z kapitałem zagranicznym miały ulgi podatkowe, aby przyciągnąć inwestorów. I nasi Niemcy nie mieli co robić z zyskiem! Rozbudowali fundusz pracowniczy i rozdawali kasę szczodrą ręką.

Zobacz także

Tata także nie miał źle. Pracował wprawdzie w ministerstwie na urzędniczej posadce, lecz nagle mnóstwo biznesmenów zwracało się do niego o jakieś opracowania, mając nadzieję, że przy jego pomocy to właśnie ich projekt przejdzie przez ministerialne sito, i dostaną dotacje. Płacili sowicie. I raptem w naszym domu pojawiły się wszelakie dobra, takie jak pomarańcze i banany, niemieckie słodycze i granulowane herbaty. Miałam wtedy zaledwie kilka lat, więc to dla mnie była codzienność, ale obie babcie stale mi powtarzały, jak to mam dobrze. A potem znienacka rodzice podjęli decyzję, aby się wynieść z bloku na przedmieścia.

– Trzeba kupować ziemię, póki jest tania! – dowodził tata.

I kupili – cztery tysiące metrów pod lasem. Mieliśmy z bratem tam istny raj na ziemi. Nie to, co na podwórku, gdzie wszyscy nas uciszali. Budowa domu ruszyła pełną parą. Pamiętam, jak rodzice pokazali mi projekt, podkreślając, że został stworzony specjalnie da nas i dlatego nazwany jest imieniem mamy – Agata.

– Tu będzie twój pokój – wskazywali jakiś naszkicowany cienką linią kwadrat. – Tu pokój Darka.

– A to co będzie? – zapytałam, dźgając paluszkiem w wielki prostokąt na sąsiedniej kartce.

– To? Nasz salon! – oświadczyła z dumą mama. – 50 metrów kwadratowych, z kominkiem!

Nie miałam pojęcia, ile to jest 50 metrów, ale wyjaśnili mi, że to całe nasze obecne mieszkanie.

– Tylko wyobraź sobie, że odcinasz kuchnię – dodał tata.

Wyobraziłam sobie i wyszło mi, że ten salon będzie… niewyobrażalnie duży! Przeogromny!

– Łał! – złapałam się za głowę.

– No właśnie! – ucieszyła się mama. – Mam nadzieję, że tak samo zrobią wszyscy znajomi.

No cóż… Nie wiem, co sobie pomyśleli znajomi, jednak ci rozsądniejsi faktycznie musieli się złapać za głowę. Ogromy salon okazał się bowiem kompletnym niewypałem. Mało tego – nawet jakimś przekleństwem…

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy w nim stanęłam, a jeszcze nie był urządzony, wydał mi się wielki jak kaplica. A gdy rodzice położyli na podłodze duże kremowe płyty polerowanego gresu, zaczął przypominać… lodowisko. Początkowo strasznie się ucieszyłam z tej przestrzeni. Od razu z bratem założyliśmy rolki i zaczęliśmy się ścigać. Niestety, kółka zostawiały paskudne ślady na gresie i mama się o to wściekła. Od tego momentu zakazano nam wchodzenia do salonu inaczej niż w miękkich kapciach. A zdaniem rodziców byłoby najlepiej, gdybyśmy w ogóle się w nim nie pojawiali. Bo zniszczymy posadzki.

– Po to macie telewizorki w pokojach, żeby oglądać bajki u siebie! Nie życzę sobie na skórzanych fotelach i kanapach w salonie resztek waszych chipsów i śladów po brudnych paluchach! – grzmieli na przemian rodzice.

Wesele w rodzinnym domu było wspaniałe

I tak salon, zamiast zintegrować naszą rodzinę, stał się nieprzyjaznym miejscem, w którym wiało chłodem. Nie był to pokój, tylko kilkadziesiąt metrów wolnej przestrzeni, z kominkiem, skórzanymi wypoczynkami i telewizorem w jednym kącie oraz potężnym owalnym stołem w drugim.

Ten ostatni był zresztą używany tylko od wielkiego dzwonu: w święta albo kiedy przyszli goście, bo na co dzień jadaliśmy w przytulniejszej kuchni. I gdyby ktoś mi powiedział, że kiedyś ten mebel stanie się moim stołem weselnym, tobym mu nie uwierzyła. Ale faktycznie tak się stało. Trzy lata temu powiedziałam sakramentalne „tak” mojemu ukochanemu Radkowi, a wesele urządziliśmy w domu rodziców.

Dlaczego nie w restauracji? Bo wszystkie najlepsze były już zajęte, a inne – widząc, że jesteśmy w potrzebie – zaśpiewały taką cenę, że daj Boże zdrowie! Biznes ślubny potrafi człowieka wyssać do ostatniego grosza, szczególnie gdy panna młoda jest w ciąży i wiadomo, że w takiej sytuacji ślub organizuje się na ostatnią chwilę i nie można go przełożyć.

To mama zaproponowała, abym jednak skorzystała z domu.

– Kochanie, przecież tak będzie naprawdę dobrze! Dużo taniej, a uroczyście. W kwietniu bywa już piękna pogoda, goście będą mogli wyjść na taras. Gdzie ty znajdziesz teraz taką salę balową i ogród? – i zaczęła kręcić piruety na wypolerowanym gresie, czym ostatecznie mnie rozbroiła.

Muszę przyznać, że nasze wesele to był strzał w dziesiątkę! Mama ma dryg do organizacji wszelakich imprez, nie na darmo przecież przez tyle lat pracowała w swojej firmie jako personalna.

Moja rodzicielka pokazała istny kunszt

Nie mam pojęcia, skąd wytrzasnęła te wszystkie cudne lampiony, gdzie wypożyczyła obrusy i zastawę, zamówiła catering. Zresztą tak naprawdę to tylko niektóre potrawy, bo resztę zrobiła sama, uruchamiając na tę okoliczność wielką zamrażarkę, którą z tatą kupili jeszcze w czasach braków w zaopatrzeniu. Wtedy na wsi kupowało się pół świniaka i trzeba go było gdzieś trzymać miesiącami. Zawsze się dziwiłam, po co jej to pudło, a tu, proszę – wreszcie się przydała!

A kiedy się podliczyliśmy, to wyszło, że wesele na osiemdziesiąt osób kosztowało nas połowę tego, co w byle restauracji.

– Mamo, jesteś wielka! – powiedziałam jej wtedy z podziwem. – Ty powinnaś robić przyjęcia.

Skąd mogłam wiedzieć, że weźmie to na serio? Po weselu zadzwoniła bowiem do mamy jedna z jej kuzynek, która na moim weselu bawiła się do rana.

– Słuchaj, Agatko – zaczęła podobno. – Mam straszny kłopot! Wiesz, że za miesiąc moja najstarsza wnusia ma komunię…

– Wiem, bo jestem na nią zaproszona – przypomniała mama.

– No właśnie! I Marzenka sobie wymyśliła z tej okazji obiad na trzydzieści osób. Nic specjalnego, dwa dania, jakiś deser. Problem w tym, że wszystkie restauracje są już pozamawianie i…

– …pewnie chcecie zorganizować przyjęcie u mnie – dokończyła za kuzynkę mama.

– No właśnie. To jak będzie? Zgodzisz się?

– Rodzina musi sobie pomagać! – odparła na to mama.

I tak przyjęcie komunijne małej Asi odbyło się w salonie rodziców.

Mama użyczenie domu potraktowała tym razem jako prezent dla małej, ale w jej głowie już kiełkował sprytny plan.

– Za rok to ja to wszystko już inaczej zorganizuję! – usłyszałam od niej, nie wiedząc do końca, o co jej chodzi.

A tymczasem moja rodzicielka znalazła pomysł na zarobek – organizację przyjęć komunijnych!

– Ślub to za duże obciążenie i dla obcych osób tego nie zrobię. Ale komunia? Kaszka z mleczkiem! O połowę mniej gości i tak naprawdę to tylko zwyczajny obiad. Przystawki, zupa i drugie, a potem kawa i ciasta. Dobra gospodyni na bank to ogarnie, a ja jestem dobra! – stwierdziła.

Dlaczego jeszcze nie sprzedali tej chałupy?

Sądziłam, że to tylko przechwałki, bo niby kto jej powierzy takie zadanie? Nie doceniłam jednak mamy, która z zapałem wzięła się za reklamę. Wydrukowała ulotki ze zdjęciem swojego salonu i ogrodu, a potem dała parę groszy dzieciakom z podstawówki, aby porozdawały je ludziom po mszy w kilku ościennych parafiach. Nie miałam pojęcia o tym procederze, bo przecież bym ją złapała za rękę. Moja mama nie ma jednak zwyczaju się konsultować czy opowiadać, tylko robi swoje. W dodatku zazwyczaj udaje się jej zrealizować plan.

I tym sposobem już w pierwszym roku „złapała” dwa przyjęcia komunijne. Podobno wszystko się udało i goście byli zachwyceni. Tak bardzo, że w świat poszła wieść o mamy salonie i ogrodzie, a jak wiadomo, marketing szeptany to najlepsza forma reklamy. Rok temu przyjęciami komunijnymi mama miała już zajęte wszystkie niedziele w maju! W związku z tym, ponieważ sama już nie dawała rady, wynajęła panią do pomocy – jakąś emerytowaną kucharkę – żeby razem z nią piekła i gotowała.

– Mamo, czyś ty zwariowała? – złapałam się za głowę, kiedy mi się pochwaliła, jaka to jest gospodarna. – Przecież to jest nielegalne!

Ja przecież tylko przygotowuję mały obiadek dla swoich przyjaciół – mrugnęła do mnie okiem. – Kto mi wejdzie do domu i sprawdzi, że to nie ciocia z wujkiem siedzą przy stole, a małą „komunistką” nie jest moja siostrzenica?

– Kto ci wejdzie? Mamo! Sanepid, urząd skarbowy… – zaczęłam wyliczać.

– Ty nie rozumiesz, ile mnie kosztuje utrzymanie tego domu! – wybuchła wtedy mama. – Samo ogrzewanie salonu zimą pochłania straszne pieniądze! Niech przynajmniej to pięćdziesiąt metrów raz w roku na siebie zarobi! A ogród? Koszeniem trawy tata zajmuje się na okrągło! Teraz już się nikogo nie wynajmie za zgrzewkę piwa, wszyscy są tacy interesowni… – przekonywała mnie cała czerwona z emocji. – Tylko że my z tatą nie mamy pieniędzy, żeby za wszystko płacić. W mojej firmie redukcje, tata też został na golutkiej pensyjce…

– Bo ja naprawdę nie rozumem, dlaczego jeszcze mieszkacie w tym domu! Sami, tylko we dwoje – odwdzięczyłam się mamie. – Przecież byłoby rozsądne, gdybyście go sprzedali.

– Za ile? – spytała z goryczą. – Ty nawet nie wiesz, że jeszcze trzy lata temu namawiałam na to tatę, ale on nie chciał, stale się wahał, rozważał różne warianty. Mówił mi: „Poczekajmy, może ceny jeszcze pójdą w górę”. A ceny co zrobiły? Spadły! – dokończyła z westchnieniem mama. – I teraz nasz dom jest wart tyle, co o połowę mniejsze mieszkanie w bloku. Pod warunkiem że ktoś go kupi z tym salonem jak… Jak ty i Darek o nim mówicie?

– Hangar – przyznałam. – Ale to nie zmienia sytuacji, że nie możesz ot, tak urządzać sobie przyjęć! Może powinnaś zalegalizować tę swoją działalność? – podpowiedziałam mamie.

– Zwariowałaś?

Ja zwariowałam?

– Mamuś, czy ty wiesz, że jak cię dorwą, to przysolą ci karę pieniężną?

– Nie martw się, wszystko będzie dobrze.

Reklama

Ale ja się martwię i kiedy zbliża się kolejny maj, ten strach we mnie narasta. Mama mi nie mówi, bo wie, że jestem przeciwna jej procederowi, jednak ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że i w tym roku ma już zaklepane kolejne przyjęcia komunijne. Co najgorsze, ona nie pojmuje, że fiskus fiskusem, lecz jak się ktoś na tym jej przyjęciu – nie daj Boże – struje, to w grę będzie już wchodziła prokuratura!

Reklama
Reklama
Reklama