Reklama

To miały być moje wakacje. Moje i mojej mamy. Wspólne Włochy to plan, o którym rozmawiałyśmy przy każdej butelce wina przez ostatnie trzy lata. Toskania, leniwe popołudnia przy espresso, zwiedzanie bez pośpiechu i gadania facetów o tym, „ile jeszcze tych kościołów”. Ale nie. Krzysiek, mój mąż, samozwańczy król urlopów, usłyszał o naszym pomyśle i od razu stwierdził, że on też leci. I nie pytając o zgodę, po prostu kupił bilet.

Reklama

– No jak to, beze mnie? – rzucił z tą swoją miną, jakby był atrakcją turystyczną, bez której podróż traci sens. – Przecież to niebezpieczne, dwie kobiety same za granicą…

Od tamtej chwili wiedziałam, że z planu „spokojny tydzień z mamą” zostaną wspomnienia. Bo mój mąż nie potrafi być tłem. On musi być zawsze w centrum. Jak słońce. A skoro nie mógł być przewodnikiem po Toskanii, to chociaż zrobił z siebie największy problem na tej wycieczce.

Czułam, że będą z nim kłopoty

Zaczęło się już na lotnisku. Mama trzymała w rękach mapkę Florencji i zaznaczała atrakcje, które chciała zobaczyć. Ja poprawiałam pasek od torby i marzyłam o prosecco, którego nikt mi nie wypije. A Krzysiek? Krzysiek wszedł w tryb turystycznego wodza.

– No to co, panie i panowie, jak planujemy rozkład zwiedzania? – zapytał, rozglądając się, jakby miał zaraz zarządzić ustawienie do salwy honorowej.

– My z mamą już wszystko zaplanowałyśmy – odpowiedziałam z uśmiechem, ale dobitnie.

– Aha... No, ale przecież nie będziecie same chodzić? Ja się znam na takich rzeczach – dodał, jakby chodziło o fizykę kwantową.

Mama spojrzała na mnie z uniesioną brwią.

– Krzysiu, kochanieńki, myśmy zwiedzały Rzym, kiedy ty jeszcze nie wiedziałeś, jak się pas zapina w samolocie – powiedziała słodko, co w jej ustach oznaczało „siadaj i milcz”.

– Mamo... – syknęłam cicho, ale nie udawałam, że mi się nie podobało.

– Tylko chcę pomóc – burknął Krzysiek i odwrócił się w stronę bramki. – W ogóle, po co ja się w to wciskałem. Trzeba mi było zostać w domu. Dwie baby, to może być o dwie za dużo.

Miałam taki plan – rzuciłam zgryźliwie.

Milczeliśmy w ciszy przez pięć minut. Po czym mama nachyliła się i szepnęła mi do ucha:

– Będzie zabawnie, zobaczysz.

I niestety... miała rację.

Stroił fochy na każdym kroku

Zaczęliśmy od Sieny. Ja i mama chłonęłyśmy klimat: stare uliczki, zapach kawy, dźwięk kroków na bruku. Krzysiek chłonął... swoje niezadowolenie i miał ciągłe pretensje o wszystko.

– Serio? Kolejny kościół? – jęknął, kiedy tylko stanęłyśmy przed gotycką fasadą.

– To katedra. Jedna z najpiękniejszych we Włoszech – odparłam. – No ale ty pewnie wolisz jakiś market budowlany.

– Nie no, świetnie się bawię. Naprawdę. Same cudowne atrakcje: kamienie, schody i upał. Żyć nie umierać.

Mama spojrzała na niego jak na dziecko, które nie dostało loda.

– Krzysiu, a może byś sobie usiadł w cieniu? Jak ci się nie podoba, nikt cię tu nie trzyma – powiedziała spokojnie, ale miażdżąco.

– A to niby ja się prosiłem? – syknął. – Chciałem spędzić czas z żoną. Błąd, przepraszam za emocje.

– Mógłbyś przestać dramatyzować? – przewróciłam oczami. – Dwa dni temu mówiłeś, że będzie super.

– Bo myślałem, że się liczę. Ale skoro jestem tylko dodatkiem do waszego „babskiego tripu”...

– Przecież to właśnie był babski trip – rzuciłam i poszłam dalej, zostawiając go pod tablicą z historią katedry.

Przez resztę dnia szedł dwa kroki za nami. Ani słowa. Tylko od czasu do czasu ostentacyjnie wzdychał, albo gmerał w telefonie.

Ma foch jak licealistka, której nie pozwolono iść na imprezę – mruknęła mama.

– Albo jak chłop, który musi przeżyć, że świat nie kręci się wokół niego – odpowiedziałam.

Słońce grzało niemiłosiernie. A ja czułam, że to dopiero początek tej włoskiej tragedii.

Chciałam kupić bilet powrotny

Winnica była bajkowa – winorośla po horyzont, kamienna willa i degustacja lokalnych trunków. Miało być pięknie. I było. Przez jakieś dziesięć minut.

– Czy tylko ja zauważyłem, że tu nie ma nic do jedzenia? – mruknął Krzysiek, kręcąc się przy stole jak jakiś trzmiel nad kwiatem.

– To degustacja, Krzysiu. Nie obiad – odparła mama, sącząc chianti z taką gracją, że aż jej zazdrościłam.

– Czyli chleba z masłem też nie podają? – dopytywał z udawaną niewinnością.

– Może chcesz sobie zamówić kebaba z dowozem z Polski? – rzuciłam przez zęby.

Krzyś spojrzał na mnie jak na obcą osobę.

– Nie wiem, Klaudia, chciałem tylko miło spędzić czas z rodziną, ale widzę, że jestem zbędny.

– Oj, przestań się nad sobą użalać – westchnęłam.

– Ja? To wy od początku robicie ze mnie piąte koło u wozu.

– Bo jesteś. I to takie, co jeszcze piszczy przy każdym skręcie – wtrąciła mama z uśmiechem, sącząc kolejną lampkę wina.

Na obiedzie było już tylko gorzej. Krzysiek zamówił zupę rybną i przez dziesięć minut komentował każdy jej kęs.

– Coś tu pływa. Nie wiem, czy to krewetka, czy jakiś robak.

– Możesz zjeść tylko chlebek z oliwą – zaproponowałam.

– A ty możesz przestać się ze mnie naśmiewać? – rzucił lodowato.

Cisza przy stole była gęsta jak gulasz. A ja zaczęłam się zastanawiać, ile kosztuje wcześniejszy lot powrotny.

Osiągnął szczyty żenady

Dzień czwarty. Plan był prosty – spacer po Florencji, trochę zakupów, a potem lody na słynnym Ponte Vecchio. Krzysiek milczał od rana, co uznałam za błogosławieństwo. Do czasu.

– Widziałaś może moją czapkę? – zapytał lodowatym tonem, jakby miał mi za chwilę wręczyć pozew rozwodowy.

– Nie. Ale może twoje ego ją przykryło – odpowiedziałam bez większego entuzjazmu.

– No jasne, wszystko moja wina. Nawet pogoda.

– Przecież jest piękna – wtrąciła mama, zerkając znad mapy.

– Dla was może. Ja się tu smażę jak jakaś fryta – burknął.

Spacer przez miasto przypominał powolne polowanie. Ja i mama uciekałyśmy wzrokiem od Krzyśkowych min, a on szedł za nami, jak duch zemsty z upałem w tle. Kulminacja emocji nastąpiła przy lodziarni. Kupiłyśmy z mamą po gigantycznym włoskim deserze, a Krzysiek? Krzysiek ostentacyjnie wszedł do najbliższego marketu i kupił... rożka z zamrażarki.

– I co? Smakuje tak samo, a kosztuje połowę – powiedział, pałaszując swój zakup.

– No jasne – parsknęła mama – a Mona Lisa to, to samo co obrazek z kalendarza.

– Przynajmniej nie trzeba stać w kolejce – odburknął.

Ale najgorsze przyszło chwilę później. W centrum placu stanął, odchrząknął i... zaczął udawać przewodnika.

– Po lewej stronie widzimy kolejny kościół, na wprost – tłum turystów i żonę z teściową, które nie znają umiaru.

– Krzysiek, błagam – szepnęłam, ale on już był w transie.

– A tu zbliżamy się do miejsca, gdzie mąż traci resztki godności na oczach świata – dodał teatralnie.

Turyści się śmiali. Mama klaskała. A ja? Nie wiedziałam, gdzie się podziać z zażenowania.

Musiał postawić na swoim

Wieczorem usiedliśmy w małej trattorii, gdzie wszystko pachniało jak z włoskiego snu: ziołami, czosnkiem, pieczonym pomidorem. Ja z mamą zamówiłyśmy margheritę i domowe gnocchi. Krzysiek, jak to Krzysiek, musiał postawić na swoim.

– Poproszę pizzę z frytkami – powiedział z miną, jakby właśnie odkrył nowy kontynent.

– Ty się śmiejesz z włoskiej kuchni, czy o co ci chodzi? – zapytałam, nie dowierzając.

– A co, nie wolno mieć swoich upodobań? – odparł urażony.

– Na włoskiej pizzy?! – wtrąciła mama. – To jakby do rosołu wsypać popcorn.

Krzysiek przewrócił oczami i wyciągnął telefon.

– Wiesz, może poszukam w necie, gdzie tu jest normalne jedzenie.

– Jeśli normalne oznacza frytki z ketchupem, to... – zaczęłam, ale już nie słuchał.

Zjedliśmy, ale napięcie można było kroić nożem. Krzysiek nie odzywał się ani słowem, tylko co chwilę spoglądał na zegarek.

– Spieszysz się gdzieś? – zapytałam.

Tak, do końca tej farsy.

– To jedź do hotelu – odparłam chłodno.

– Świetny pomysł. Nie będę przeszkadzał w waszych włoskich zachwytach.

Wstał, zostawił parę euro na stole i wyszedł. Siedziałyśmy z mamą chwilę w ciszy. Potem spojrzała na mnie i powiedziała:

– Albo się chłop ogarnie, albo z nami więcej nie pojedzie. I niech wtedy je sobie frytki na kanapie.

A ja... ja naprawdę nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać.

Mądra Polka po szkodzie

Do Polski wróciliśmy w trójkę, ale w trzech różnych nastrojach. Mama – zadowolona, że „mimo wszystko było pięknie”. Krzysiek – naburmuszony jak dziecko, któremu zabrano konsolę. Ja miałam w głowie jedno: nigdy więcej nie biorę go na wakacje, których sam nie planował od A do Z. Bo wtedy nie odpoczywa nikt.

– Czyli było aż tak źle? – zapytała Anka, moja koleżanka, kiedy spotkałyśmy się tydzień później na kawie.

– Gorzej. Krzysiek robił z siebie ofiarę od rana do wieczora. Jak nie pogoda, to jedzenie, jak nie jedzenie, to zwiedzanie. A największy dramat? Że nikt mu nie podziękował za obecność.

– No ale... po co w ogóle z wami leciał?

– Żeby przypadkiem nie było nam za dobrze beż niego – odpowiedziałam sucho.

Zauważyłam coś jeszcze. On nie chciał tych wakacji. On chciał mieć nad nimi kontrolę. A jak jej nie miał – to wszystko, co mogło się udać, musiało zostać zepsute. Od tamtej pory planuję wszystko inaczej. Najpierw pytam siebie: czy będzie miło, jeśli Krzysiek pojedzie? Jeśli odpowiedź brzmi „nie jestem pewna” – to już wiem, że lepiej spakować mniejszą walizkę i zabrać tylko mamę. Są też plusy. Od tamtej podróży Krzysiek już się nie wcina w moje plany.

Klaudia, 29 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama