Reklama

W Wielką Sobotę szykowałam się do poświęcenia koszyczka. Nie z powodu wiary, a raczej z przyzwyczajenia. Mama zawsze mówiła, że jak się nie poświęci, to jajka będą się źle obierały. Głupota, ale weszło mi w krew.

Reklama

– I znowu sama idziesz? – spytała mnie Marta, kiedy pakowałyśmy ostatnie zamówienia.

– A z kim mam iść? Z tulipanem pod pachą? – zażartowałam gorzko.

Marta się skrzywiła, ale nic nie powiedziała. Ona ma męża i dwójkę dzieci. Nie rozumiała, jak to jest wracać do pustego mieszkania. Wyszłam z pracy, ściskając koszyczek. I nie wiedziałam jeszcze, że tego dnia, między wędliną a jajkiem, wydarzy się coś, co przewróci moje życie do góry nogami.

Została złapana na gorącym uczynku

Kościół pękał w szwach. Zapach wędlin mieszał się z wonią kadzidła, a dzieciaki biegały między ławkami. Przesunęłam się bliżej ołtarza, mijając jakąś babcię z beretem z lisa. I wtedy go zobaczyłam. Stał kilka kroków dalej. Wysoki, z lekko rozczochraną fryzurą. Uśmiechnął się do mnie.

Jeden uśmiech i już mi się robi miękko w kolanach – mruknęłam pod nosem.

Odwróciłam wzrok. Głupio mi było, że tak się zapatrzyłam, ale mimo wszystko jeszcze kilka razy zerknęłam w jego stronę. On też. Po poświęceniu wyszłam z kościoła przyspieszonym krokiem. Uciekałam przed własną głupią nadzieją. Takie rzeczy się nie zdarzają. Spojrzenia w tłumie to tylko spojrzenia. Prawda?

Zawahałam się

Piekarnia na rogu osiedla zawsze była pełna, ale w Wielką Sobotę przypominała oblężoną twierdzę. Stare babcie z łokciami ostrymi jak bagnety, matki z wózkami blokujące przejście, a między nimi ja – z nadzieją na ostatnią chałkę. I wtedy usłyszałam ten głos:

Wesołych świąt – powiedział ktoś za moimi plecami.

Głos niski, przyjemny. Odwróciłam się. To był on. Ten sam chłopak z kościoła. Z jeszcze cieplejszym uśmiechem.

– Wesołych – odpowiedziałam automatycznie, z sercem podchodzącym do gardła.

Mam nadzieję, że stoisz po chleb, a nie po makowiec. Bo jeśli po makowiec, to klops. Dosłownie – rzucił, wskazując na tabliczkę:

„Makowiec wyszedł. Przepraszamy”.

– Po chałkę – powiedziałam ze śmiechem.

– Uff. No to uratowałaś moje sumienie – uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Jestem Rafał – przedstawił się, podając mi rękę.

– Basia – odpowiedziałam, czując jego uścisk.

Kolejka posuwała się wolno. Rozmawialiśmy o świątecznych przysmakach, o tym, że ludzie rzucają się na jajka jakby były ze złota i o tym, że pogoda w tym roku jest wyjątkowo łaskawa.

Może po świętach spotkamy się na kawę? – zapytał, gdy już miałam odejść od kasy.

Zawahałam się. Przez chwilę patrzyłam na jego twarz. Nie wyglądał jak ktoś, kto rzuca takie propozycje każdej napotkanej dziewczynie. Wyglądał na kogoś… kto chciałby mnie poznać.

– Może – odpowiedziałam, trochę za cicho, ale wystarczająco głośno, żeby usłyszał.

Coś we mnie drgnęło

Spotkaliśmy się we wtorek. Pogoda była niezdecydowana. Chmury, trochę słońca, lekkie podmuchy wiatru. Miałam na sobie granatowy płaszcz, który zawsze dodawał mi pewności siebie. Rafał już czekał przed kawiarnią. Z tą samą fryzurą i z uśmiechem.

– Dobrze cię widzieć – powiedział, patrząc mi prosto w oczy.

Usiedliśmy przy oknie. Zamówiłam herbatę z imbirem, on espresso. Na początku było sztywno. Próbował być zabawny, ale trochę mu nie szło. A ja? Siedziałam jak na rozmowie o pracę.

Ty zawsze taka poważna? – zapytał nagle, przełamując ciszę.

– A ty zawsze tak próbujesz rozbawić kogoś na siłę? – odbiłam piłeczkę, zanim zdążyłam się ugryźć w język.

Zamilkł. Spojrzał na mnie uważnie. I uśmiechnął się, ale już inaczej – mniej pewnie.

– Może po prostu jestem trochę spięty – powiedział.

– Ja też – przyznałam. – Dawno nie byłam na randce.

Nie odpowiedział. Po prostu kiwnął głową i podał mi cukier do herbaty. I od tej chwili było... łatwiej. Rozmowa przeszła w spokojniejszy ton. Rozstaliśmy się pod kawiarnią. Rafał włożył ręce do kieszeni i rzucił:

– Dzięki za dziś. Chciałbym cię zobaczyć znowu.

Gdy wróciłam do domu, telefon zawibrował. Długo patrzyłam na jego wiadomość:

„Fajnie się gadało. Może kolejna kawa już bez stresu?”.

Uśmiechnęłam się. Może nie była to idealna randka. Ale coś we mnie drgnęło.

Zaczęłam się niepokoić

Z Rafałem widywałam się coraz częściej. Niby przypadkiem wpadał do mojej kwiaciarni, a potem wychodziliśmy razem. Na spacer, na lody, czasem po prostu po to, żeby pochodzić bez celu. I było dobrze. Zwyczajnie, bez napinki. Ale mnie to właśnie zaczęło niepokoić. Bo przecież tak zaczynało się wiele rzeczy w moim życiu. Niby niewinnie, niby bez oczekiwań… a potem zostawałam sama z pustym kubkiem po kawie i pytaniem, co zrobiłam źle. Pewnego wieczoru zaprosił mnie do siebie. Powiedział, że zrobi kolację.

– Dobrze, że jesteś – powiedział. – Tak po prostu.

– Ja… też się cieszę – odparłam, patrząc na jego dłoń, która zatrzymała się obok mojej.

Zadrżałam. Po kolacji siedzieliśmy na kanapie. Półmrok, miękki koc, ciepło. I on. Blisko. Za blisko.

Czy ty się mnie boisz? – zapytał cicho.

Zamurowało mnie.

– Nie ciebie – szepnęłam. – Siebie. Tego, że znów się w coś zaangażuję i…

Spojrzał na mnie z powagą, jakiej wcześniej nie znałam. Wtuliłam się w jego ramię. A on mnie objął. Bez słów. Bez presji. Tak po prostu.

Uwierzyłam w cuda

– Masz sól? – zapytał Rafał, pakując do koszyka kawałek baby i malowane jajka.

– Mam wszystko. Jestem profesjonalistką – zażartowałam, pokazując mu pięknie ułożony zestaw z miniaturowym bukszpanem i haftowaną serwetką.

Stał obok mnie w kuchni, z tym swoim łobuzerskim uśmiechem. Jego dłoń nieśmiało spoczywała na moim biodrze. Jakby bał się, że jeśli się poruszy, to coś się popsuje. Ale nic się nie psuło. Wręcz przeciwnie. Wyszliśmy z koszykiem, trzymając się za ręce. I nie patrzyliśmy na siebie ukradkiem. Pod kościołem panował harmider.

– Pamiętasz? Rok temu... Stałaś mniej więcej w tym miejscu. I pomyślałem, że właśnie widzę najpiękniejszą kobietę na świecie.

– A ja pomyślałam, że jak nie przestaniesz się patrzeć, to jeszcze się zakocham – odparłam i lekko szturchnęłam go łokciem.

Zaśmiał się.

– I co, zakochałaś się?

Spojrzałam na niego. Tak po prostu. Bez strachu, bez gry pozorów.

Może trochę.

Uśmiechnął się tylko, nie komentując. I dobrze. Bo w tej ciszy było wszystko. Kiedy ksiądz święcił koszyki, zamknęłam oczy. I pomyślałam, że może cuda naprawdę się zdarzają. Nawet jeśli mają na sobie bluzę z kapturem i pytają o chleb w piekarni.

Basia, 28 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama