Reklama

Jestem deweloperem, zajmuję się sprzedażą wyremontowanych starych dworów szlacheckich, zamków i pałacyków. Fajna praca, tyle że aby ktoś kupił dany obiekt, czasami trzeba przez rok porządnie się nachodzić i naruszać głową. Ostatnio w jednym z południowo-zachodnich województw odremontowaliśmy niewielki dworek. Przez baronostwo Sachs-Lösen nazywany był niegdyś dumnie zamkiem, więc w końcu kto komu zabroni nazywać skromnej willi dworkiem…

Reklama

Kupującemu wystarczy aura tajemniczości

Znaleźliśmy kupca. To polski biznesmen, który dorobił się niezłych pieniędzy na Zachodzie, a teraz postanowił kupić sobie tytuł szlachecki (ludzie mają różne kaprysy) i zamieszkać w adekwatnej do tytułu posiadłości. Klient miał wymagania. Zastrzegł sobie, żeby w ofercie znalazły się nie tylko opis i fotografie obiektu, ale również historia zameczku wraz z prezentacją… zamieszkującego jego mury ducha.

Kiedy przeczytałem to życzenie, lekko zbaraniałem. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś chce zamieszkać z duchem. Szybko jednak wyszło szydło z worka, gdy doczytałem szczegóły kontraktu. Oto bowiem duch miał być łagodnego charakteru, aby nigdy nie straszył swoich właścicieli. Kupującemu wystarczy aura tajemniczości spowijająca jego posiadłość. Facet wręcz dosłownie napisał, że chętnie nabędzie nieruchomość z „niezbyt rzucającym się w oczy przyjaznym duchem”.

Ludziom wydaje się, że za pieniądze mogą mieć wszystko. W pierwszej chwili chciałem odpisać, żeby facet pocałował mnie w nos. Jednak perspektywa godziwego zarobku była zbyt kusząca. Na dodatek przedsiębiorca, który wyremontował posiadłość, zaczął cierpieć na finansową zadyszkę i naciskał, żebyśmy jak najszybciej znaleźli mu kupca.

– I co ja mam z tym fantem zrobić? – powiedziałem zmartwiony do żony. – Klientowi spodobał się dworek i park. Górzysta okolica też przypadła mu do gustu. Teraz poprosił o opis zamieszkującego posiadłość ducha.

Zobacz także

Wymyśl zjawę.

– To będzie oszustwo.

Żonka popatrzyła na mnie spod oka.

– Przecież ty nie wierzysz w duchy. Tak czy nie? – zapytała z krzywym uśmiechem.

– Nie wierzę.

– A jednak chodzisz do kina na horrory i przez następne dwa dni po seansie wciąż przeżywasz fabułę. Nikt nigdy nie znalazł materialnego dowodu na istnienie dusz czyśćcowych, a jednak mnóstwo ludzi opowiada, że spotkali na swojej drodze ducha. Jak myślisz, po co to robią? Po co filmowcy czy autorzy dreszczowców wymyślają niesamowite historie? Wszystko ma podłoże finansowe. Weź z nich przykład.

Wymyślanie nie idzie tak źle

Marzenka zawsze wszystko potrafiła dokładnie wyłożyć i sprawić, że docierało do mnie, że przecież ja już o tym wszystkim wcześniej myślałem. Pierwszy raz ujawniła się z tym talentem w wieczór moich oświadczyn. Ona je wypowiedziała na głos, a ja tylko stwierdziłem zdenerwowanym tonem: „Lepiej od ciebie bym tego nie powiedział, kochanie”.

– Tylko nie zapominaj, misiaczku – dodała Marzenka, całując mnie czule w policzek – że każda historia powinna mieć ręce i nogi. Innymi słowy, musi być opowiedziana tak, że każdy uwierzy w nią bez zastrzeżeń.

Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. W końcu jestem handlowcem, a nie pisarzem opowieści niesamowitych! Postanowiłem zatem wspomóc się cudzą pracą i obłożyłem się paroma książkami. Oczywiście, próbując złożyć jedną historię z wielu, miałem na uwadze, że mój duch nie może być krwiożerczy i nie powinien, jak zastrzeżono w umowie, rzucać się w oczy gospodarzom.

Okazało się, że kiedy można od kogoś ściągnąć pomysły, to wymyślanie nie idzie tak źle. Ponieważ miał to być niezbyt absorbujący uwagę duch, wymyśliłem, że był on starym odźwiernym, który żył w domostwie Carla von Sachs-Lösena, ostatniego pana na włościach. Jak wiadomo, w latach 40. ubiegłego wieku z okolicy wysiedlono wszystkich obywateli pochodzenia niemieckiego. Ich miejsce zajęli repatrianci ze wschodu. To była bezpieczna okoliczność, gdyż żaden z nowo przybyłych nie miał zielonego pojęcia o historii okolicy. Ta zaś, zapisana w księgach rodowych, przepadła w chwili ucieczki ostatniego barona Sachs-Lösena do Rzeszy w 1944 roku. Nieszczęśnik zginął na stacji kolejowej w Hamburgu, którą zrównał z ziemią aliancki nalot bombowców.

Przez następne dziesięciolecia władza ludowa wmawiała tutejszym mieszkańcom, że ziemie te od wieków były przynależne Polsce, więc nikt nie interesował się ich niemiecką historią i dawne dowody niemal przepadły.

W czasie układania historycznych puzzli o proweniencji ducha przypomniałem sobie o tablicy nagrobnej, którą znaleźliśmy w krypcie w pałacowych podziemiach. Widniał na niej napis: „Hier bin ich. Hier werde ich sein. Bet für mich”, co w tłumaczeniu brzmiało: „Tu jestem. Tu będę. Pomódl się za mnie”. Jak można było zinterpretować ów napis? „Tu jestem” oznaczało, że tu jest mój grób. „Tu będę” – wytłumaczyłem sobie – nieboszczyk stwierdzał, że w tej mogile pozostanie na wieki wieków. Pozostała zaś część napisu nie wymagała wyjaśnienia. Na płycie nie było żadnego nazwiska ani też daty śmierci, jedynie nad napisem widniał wyżłobiony dłutem duży krzyż. Na dwa dni przed wizytą przyszłego kupca byłem gotowy przedstawić mu wiarygodną opowieść o duchu.

Poprosiłem, żeby zeszli ze mną do piwnic

Określonego dnia czekałem, aż wspólnik przyjedzie z kupcem. Wreszcie pan Wacław wraz z małżonką zajechali pod główne pałacowe wejście swoją wypasioną limuzyną.

– Witam, panie baronie – przywitałem się z mężczyzną. – Pani baronowo… – ucałowałem kobiecą dłoń.

Zauważyłem, że oboje mile połechtała moja wiedza o nabytym przez pana Wacława tytule. Przypuszczałem, że kupił tytuł u jakiegoś samozwańczego regenta, który nie jest uznawany przez Związek Szlachty Polskiej, ale to nie była moja sprawa. Ja miałem tylko sprzedać dworek. Po godzinie zwiedzania posiadłości baron stwierdził:

– Wspaniale. Wszystko jest jak na zdjęciach, które obejrzeliśmy z żoną z najwyższą uwagą… A co słychać w sprawie moich dodatkowych wymagań? – przy słowie „dodatkowych” klient uśmiechnął się znacząco.

Poprosiłem przyszłych właścicieli, żeby zeszli ze mną do piwnic, do znajdującej się tam krypty. Na jednej z jej ścian znajdowała się wmurowana tablica ze stosownym napisem.

– W tym miejscu spoczywa Vatzlav Fryderyk Offenbach – zacząłem opowiadać – kamerdyner ostatniego właściciela pałacu. Od pomocnika ogrodnika, który jeszcze jako młody chłopiec pracował przed wojną w posiadłości Sachs-Lösenów, dowiedziałem się, że po ucieczce Carla von Sachs-Lösena do Niemiec jedynie on pozostał w dworze, żeby pilnować majątku przed nadciągającą Armią Czerwoną. Ponieważ pijani żołnierze wzięli biedaka za właściciela, rozstrzelali go na dziedzińcu, a miejscowym chłopom nakazali go pochować. Gdzie i w jaki sposób, to już ich nie obchodziło. No i kamerdynera włożono do krypty, którą wybudował ostatni dziedzic na swoje wieczne odpoczywanie. Po wojnie duch starego kamerdynera zaczął ukazywać się w pałacowych salach, gdzie zamierzano urządzić biura PGR-u. Sprowadzono więc miejscowego zielarza, by pozbył się zjawy, która wieczorami przemierzała sale i korytarze z płonącą świecą w dłoni. Zielarz podpowiedział, żeby w czasie corocznych dwóch przesileń oraz dwóch równonocy zostawiać na posadzce w krypcie jedną miseczkę z mlekiem, a drugą z garścią orzechów. To miała być opłata dla duszy czyśćcowej, czyli ofiara, która zatrzyma nieszczęśnika w grobie.

Ja już w tej sprawie się rozmyśliłem

Pan Wacław i jego małżonka byli bardzo zadowoleni z ducha, który, choć istnieje, to nie będzie absorbował swoją mglistą marą ich uwagi. Dwa miesiące później, po dokonaniu wszystkich formalności notarialnych, dworek wraz z okalającym go parkiem stał się własnością rodaka, który wkrótce ostatecznie wrócił z obczyzny do kraju. Z radością i westchnieniem ulgi wręczyłem szanownemu panu baronowi klucze do rezydencji…

I na tym właściwie cała historia się zakończyła. A przynajmniej tak sądziłem przez następne pół roku. Oto bowiem pewnego dnia odebrałem telefon. W słuchawce usłyszałem zdenerwowany głos barona Wacława:

– Wyobraź pan sobie, że podczas ostatniego przesilenia zapomniałem zostawić mleko i orzechy w krypcie. Miałem gości, byłem bardzo zajęty… No i następnej nocy pojawił się na korytarzu przed naszą sypialnią jakiś stary jegomość ze świecą… Znaczy duch kamerdynera, według tego, co pan mówił. Moja żona o mało nie umarła z przerażenia. Może pan to jakoś załatwić, wykurzyć go?

Dobrze, że nikt nie widział mojej miny, musiała być kosmicznie głupia. Skąd tam wzięła się dusza czyśćcowa? Przecież ja tego ducha wymyśliłem! Co prawda kiedyś usłyszałem, że jak się dobrze coś wymyśli, to to coś może się zmaterializować, ale to przecież nonsens, prawda?

– Proszę nie zapominać o ofierze składanej duchowi – doradziłem niepewnym głosem.– To na pewno zatrzyma go w grobie.

– A może lepiej niech pan przegoni z pałacu tego kamerdynera? Bo ja już w tej sprawie się rozmyśliłem. Zapłacę dodatkowo, ile trzeba.

Reklama

No fajnie, tylko co niby mam zrobić?

Reklama
Reklama
Reklama