Reklama

Od chwili gdy po raz pierwszy przekroczyłam próg tego domu, czułam, że ma on niezwykłą moc. Panowała w nim jakaś przedziwna atmosfera, jakby magiczna aura. Mieliśmy dwa wyjścia – poddać się tej nieziemskiej sile albo… uciekać. Dom był zniszczony, ale było w nim coś, co mnie ujęło. Chciałam tu zamieszkać, gotować dla rodziny w ciemnej, przedpotopowej kuchni, zawiesić kolorowe zasłonki w pokojach na pięterku.

Reklama

Nie byliśmy przekonani

Wymaga remontu, a my nie mamy pieniędzy – ucieszyłam się, że Robert to powiedział, widać podchodził do sprawy racjonalnie, nie ulegał emocjom.

– Wystarczy odświeżyć ściany – zachęcał gorliwie pośrednik z agencji nieruchomości. – Właściciel chce go tanio wynająć, to prawdziwa okazja. Dom jest podzielony na dwie części, z osobnymi wejściami. Idealny rozkład, taki, jakiego szukacie. W sam raz na biuro i mieszkanie.

– Gdyby nie był taki zniszczony… – jęknął Paweł, jednak, podobnie jak ja, nie kwapiąc się do wyjścia.

Stałam w zagraconej sieni jak przymurowana. Dom mnie oczarował, chociaż nie było ku temu podstaw. Nie wiem, co czuł Robert, ale mnie wydawało się, że wróciłam z długiej podróży do rodzinnego gniazda. Zamknęłam oczy, żeby nie widzieć ścian niegdyś pomalowanych na zielono, a dziś pokrytych tajemniczymi zaciekami. Podłoga wyglądała na wypaczoną, stolarka okienna wymagała natychmiastowej wymiany. O stanie dachu wolałam nie myśleć. „Nie możemy go wynająć” – pomyślałam z żalem. „Nie nadaje się do zamieszkania i będzie odstraszał klientów”.

Zobacz także

Podpiszemy umowę na rok, jeśli właściciel dokona koniecznych napraw – usłyszałam głos męża.

„Zwariował?” – spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

To był impuls

– Nie wiem, co mnie napadło, to był impuls – tłumaczył się, kiedy jechaliśmy do mieszkania rodziców, gdzie zatrzymaliśmy się po powrocie z Niemiec, do czasu, aż sobie czegoś nie znajdziemy. Czyli aż do dziś.

– Jakoś przetrwamy w tej ruderze, a w tym czasie znajdziemy coś odpowiedniego – pocieszyłam Roberta bez przekonania.

Byłam przerażona stanem nieruchomości, którą wynajęliśmy. Zdążyłam otrząsnąć się z czaru, jaki rzucił na mnie dom. Znów myślałam rozsądnie.

– Spróbuję wycofać się z transakcji – zdecydował mąż po chwili milczenia.

Ucieszyłam się. Nierozsądnie byłoby pakować się w renowację starego budynku, w dodatku nie należącego do nas.

Wprowadziliśmy się

Dwa miesiące później wjechaliśmy samochodem wypełnionym po dach walizkami i dziećmi na posesję. Robert nie dotrzymał słowa. Nie mógł. Nie pytałam dlaczego. Rozumiałam. Jak tylko znaleźliśmy się w zapuszczonym ogrodzie, dom znów zarzucił na nas sieci. Jak bezdomny kundel szukający pana. Chciał, żebyśmy się nim zaopiekowali.

– O czym tak myślisz? – wyrwał mnie z zadumy głos Roberta. – Pomóż, sam nie dam rady wszystkiego wypakować.

– Ale czad! Muzeum starożytności – nasz czternastoletni syn, Grzesiek myszkował po domu z umiarkowanym entuzjazmem.

Pięcioletni Artur nie odstępował go na krok, wzbudzając irytację brata. Za chwilę usłyszałam z góry odgłosy kłótni i płacz małego.

– Ten pokój będzie mój, poszukaj sobie innego – Grzesiek zamknął Arturowi drzwi przed nosem.

Po chwili z powrotem je otworzył.

Nie ma internetu! – wrzasnął z niedowierzaniem.

– Nie umrzesz od tego – uświadomił go ojciec. – Zresztą to sytuacja przejściowa, powoli się zagospodarujemy, nie wymagaj za wiele.

Na dole trzasnęły drzwi wejściowe.

Chcieliśmy urządzić dom po swojemu

– Dzień dobry! – usłyszeliśmy głos właściciela budynku.

– Dobrze, że pan przyjechał. Chcielibyśmy sprowadzić nasze meble, tylko nie wiemy, co zrobić z tymi tutaj. Przecież nie na śmietnik? – oznajmił Robert.

– Ojciec by mi tego nie darował – zażywny czterdziestoparolatek witał się z nami uprzejmie.

– Ojciec? – zdziwiłam się.

– Tak mi się powiedziało. Czasem zapominam, że on nie żyje, zwłaszcza w tym domu. To było jego dzieło. Wybudował go, znał każdą cegłę i nie wyobrażał sobie życia gdzie indziej. Meble zawiozę do komisu.

Robert w tym czasie z niepokojem się rozglądał.

– Fundamenty osiadają – przestraszył się. – To niebezpieczne.

– Nic podobnego. Mam ekspertyzę – właściciel wyciągnął z teczki dokument. – Tak mi się wydawało, że będzie potrzebna.

Mąż zaczął studiować dokument sporządzony przez fachowców.

– Jak pan wytłumaczy to zjawisko?

– Nawet nie będę próbował. Jakaś miejscowa anomalia. Mogę tylko zapewnić, że lokalne drgania podłoża nie wpływają na strukturę budynku. Jest bardzo mocna. Ojciec osobiście pilnował budowy.

– Ale pan tu nie chciał zamieszkać – podsumował trafnie podsłuchujący dorosłych Grzesiek.

– Rozpakowałeś się już? – przepędziłam wścibskiego syna.

– Dzieciak ma rację – właściciel nie unikał tematu. – Wyprowadziłem się od ojca dawno temu, na swoje. Był bardzo apodyktyczny. Kochałem go, ale nie potrafiliśmy znaleźć wspólnego języka. Nasze stosunki znacznie lepiej układały się na odległość. Zauważyli państwo poprawki? – zmienił temat. – Zrobiłem mały remont, tak jak sobie życzyliście.

Rozejrzałam się. Odmalowane ściany lśniły świeżością, zacieki zniknęły.

– Zdjąłbym ten chodnik ze schodów – zauważył Robert.

– Lepiej nie. Nie wiadomo co jest pod spodem. Stopnie są drewniane, mają swoje lata, ale będę to miał na uwadze.

– Koniecznie, jeszcze ktoś się potknie – mruknął Robert, oglądając mocowanie wytartego dywanu do schodów. – Wygląda solidnie – dodał, prostując się.

Zaczęły się dziać dziwne rzeczy

Następnego dnia firma przewozowa wywiozła wszystkie stare meble i mogliśmy się rozgościć. Wstawiliśmy do pokojów nowoczesne wyposażenie z poprzedniego mieszkania, ale coś było nie tak. Meble nie wtopiły się w tło. Były za małe, czy co? Przycupnęły nieśmiało w kątach, nie stwarzając atmosfery przytulności.

– Pusto tu jakoś, jak w hali fabrycznej – podsumował trafnie Grzesiek.

Ledwie rozpakowaliśmy walizki, zaczęła się seria wypadków, które można było złożyć na karb przypadku lub naszej nieuwagi, tyle że przedtem nic podobnego nam się nie zdarzało. Mrożący w żyłach krzyk usłyszałam na dole. Grzesiek! Nie wiem kiedy pokonałam schody i wpadłam do pokoju syna.

– Jezu, jak boli – szepnął Grzesiek całkiem zielony na twarzy. Siedział na łóżku, patrząc z niedowierzaniem na wykrzywiony pod dziwnym kątem palec wskazujący. – Szuflada biurka mi go przytrzasnęła. I nie chciała się otworzyć.

– Jesteś w szoku – powiedziałam stanowczo, nie wierząc w ani jedno jego słowo.

Niesłusznie.

To nie był przypadek

Dwa dni później starszy syn paradował z ręką w gipsie, a młodszy zazdrościł mu z całych sił. Zajęłam ich podwieczorkiem. Siedzieli w blasku zachodzącego słońca przy stole ustawionym malowniczo pod starą jabłonią, jeszcze było widno, ale cienie już zaczęły się wydłużać. Lubiłam tę przedwieczorną porę.

– Oddaj mi to! – kolejna braterska sprzeczka poderwała chłopców na nogi.

Artur uciekał przed bratem jak królik. W tym momencie stary konar drzewa przełamał się i uderzył w stół jak maczuga, zawisając na spróchniałych drzazgach wciąż łączących go z jabłonią. Cofnęłam się zszokowana i uświadomiłam sobie, że przed chwilą siedziały tu dzieci. Wtedy go zobaczyłam. Tylko przez chwilę, ale całkiem wyraźnie. W cieniu jabłoni stał stary człowiek w długiej drelichowej kapocie.

– Widziałaś ducha w biały dzień? Chyba w to nie wierzysz? – Robert nie przyjął do wiadomości tej rewelacji.

Szkoda, że sam go nie zobaczył.

– Ten dom na nas poluje – wtrącił się Grzesiek. – Chce nam zrobić krzywdę.

Mały Artur wygiął usta w podkówkę.

– Mama mówiła, że nas polubił – zaprotestował.

– Takie miałam wrażenie – powiedziałam niepewnie.

Nie strasz dzieci. Dom to nie żywe stworzenie z fanaberiami, tylko belek i kupa cegieł połączonych zaprawą – zdenerwował się Robert. – Oto do czego prowadzą fantazje! Lubi, nie lubi. Też coś.

Na tym stanęło. Mimo wszystko staliśmy się nieufni i ostrożni. Tylko dlatego udało mi się uskoczyć przed kuchennym nożem, który spadł z blatu, celując w moją stopę. Jak w harcerskiej grze w pikuty. Owszem, mogłam zrzucić go przez nieuwagę, ale tym razem byłam pewna. Nie zrobiłam tego. Usiadłam, żeby ochłonąć i coś mi przyszło do głowy. Mogłam to zrobić albo pakować walizki. Postanowiłam spróbować. Zadzwoniłam do właściciela domu.

Wróciły stare meble

Rano zajechał wóz towarowy z częścią wzgardzonych przez nas mebli. Zaintrygowana rodzina domagała się wyjaśnień, a panowie z firmy przewozowej sprawnie rozstawiali fotele, komody i szafę we wskazanych miejscach.

– Dziwnie to wygląda, ale nawet fajnie – ocenił mąż, nie wnikając w moje pomysły dekoratorskie.

Czekałam z zapartym tchem. Dni mijały, a nam nic się nie przydarzało. Dom, a może jego pan zaprzestali polowania na niechcianych gości. Tylko czasem, kiedy byłam sama, miałam wrażenie, że jestem obserwowana. To dziwne, ale nie czułam strachu. Ściany emanowały życzliwością. Miałam nadzieję, że zostaliśmy zaakceptowani. Upewniłam się o tym na swój sposób.

– Mamo, furtka się zacięła, nie mogę wyjść – poskarżyło się moje najmłodsze dziecko.

– Przecież nie wolno ci wychodzić z posesji? – zdziwiłam się. – Jesteś za mały.

– Ale ja chciałem tylko do sklepu... – zajęczał pięciolatek.

Byłam wdzięczna domowi, że nie wypuścił małego na ulicę, chociaż prawdę mówiąc, mógł to być przypadek. Zamek w furtce wymagał naprawy. Poprosiłam Artura, żeby ją otworzył w mojej obecności, chciałam sprawdzić, jak sobie poradzi. Furtka ustąpiła bez problemu. Ha! Wiedziałam, co o tym myśleć.

– Trzeba założyć alarm, w firmowym sejfie trzymam trochę pieniędzy, ktoś się może skusić – mówił co wieczór Robert, a rano o wszystkim zapominaliśmy.

Wystraszyliśmy się

Dni biegły spokojnie wypełnione pracą i dziećmi. Prawie zapomniałam o dziwnych właściwościach domu. Drżenie przebiegające przez budynek natychmiast postawiło mnie na nogi. Spojrzałam na ekran budzika. Druga w nocy. Fale delikatnych wstrząsów nie ustawały. Przestraszyłam się.

– Robert, coś się dzieje – sięgnęłam na drugą stronę łóżka.

Ręka trafiła na puste miejsce. Oprzytomniałam. Zapomniałam, że mąż wyjechał na drugi koniec Polski podpisać umowę z klientem. Byłam sama z dziećmi. Narzuciłam szlafrok i wstałam. „Trzeba obudzić synów, musimy wyjść na zewnątrz, tak będzie bezpieczniej” – myślałam gorączkowo. „Diabli wiedzą, czy budynek nie ma zamiaru pogrzebać nas pod gruzami”.

Mamo, ja się boję – w drzwiach stanął obudzony Artur.

Wyszliśmy na korytarz i ruszyliśmy do pokoju Grzegorza, nastolatek prawdopodobnie spał twardym snem. O mało się o niego nie potknęłam.

– Cii... – Grzesiek siedział w kucki przy balustradzie, patrząc w dół. – Ktoś tam jest. Nie zapalaj światła – powstrzymał mnie.

Zamarłam w pół gestu. Co on tam zobaczył? Ducha?

– Włamywacze – szeptał gorączkowo syn. – Słyszysz? Próbują stłuc szybę w części biurowej. Coś im nie idzie. Czy tato wstawił okna antywłamaniowe?

Rzeczywiście, uświadomiłam sobie, że odgłosy, które nas dobiegały, świadczą o tym, że intruzi mają kłopot ze sforsowaniem szyby. A przecież była to zwykła, łatwo tłukąca się tafla.

– Nie ruszajcie się stąd – szepnęłam i zawróciłam do sypialni po telefon.

Musiałam chronić dzieci

Wybrałam numer alarmowy i zawiadomiłam policję.

– Zaraz tu będą – pocieszyłam szeptem dzieci.

– Nie zdążą – zawyrokował Grzesiek i zniknął w swoim pokoju. Za chwilę wrócił z kijem baseballowym, pamiątką z czasów kiedy z zapałem grał w tę grę. – Ukryjcie się – zarządził tonem odziedziczonym po ojcu.

– Żebyś się nie ważył ryzykować. To nie jest gra komputerowa, to się dzieje naprawdę! – chciałam mu zabrać kij, ale Grzesiek zaczął się ze mną szarpać, zdecydowany bronić domu i rodziny własną piersią.

Przekleństwo wypowiedziane przez faceta stojącego u dołu schodów sprawiło, że znieruchomieliśmy na chwilę. Mierzyliśmy się z włamywaczem wzrokiem, równie jak on zaskoczeni.

– Mówiłeś, że wyjechali – zmełł w ustach kolejne przekleństwo.

Drugi pojawił się znikąd.

– Bo mieli – powiedział krótko i z goryczą.

– A raczej nie mieli. Farta – zarechotał włamywacz. – Zajmij się nimi.

Poczułam dziwną moc

Grzesiek wystąpił naprzód, ściskając w ręku kij. Odepchnęłam go i zasłoniłam ciałem. Bandyta wbiegł na pierwszy podest wysokich schodów, był już niedaleko. Zakręciło mi się w głowie od adrenaliny. Miałam wrażenie, że podłoga zafalowała. Złapałam poręcz, która wibrowała jak wściekła. Drgania przechodziły przez ciało, jednocząc mnie z czymś nieokreślonym. To coś właśnie się przebudziło. Żyło, pulsowało gniewem, nabrzmiewało pierwotną, przerażającą siłą. Parło do przodu, zrywało pęta, miało moc i pragnęło niszczyć. Tak jak ja. W obronie dzieci byłam gotowa na wszystko.

Pierwszy nit mocujący wykładzinę dywanową pokrywającą schody odskoczył jak wystrzelony z katapulty w momencie, kiedy włamywacz postawił koło niego nogę. Dalej poszło jak z płatka, kolejne strzelały jak korki od szampana. Uwolniony od zamocowań dywan, ogromna siła wyszarpnęła spod nóg wspinającego się mężczyzny. Stracił równowagę, upadł, a jego krzyk zlał się z moim. Wibrowanie poręczy, której nie puszczałam, nasiliło się. Zrozumiałam, że to jeszcze nie koniec.

Włamywacz był oszołomiony, ale przytomny. Pozbierał się, podbudowany towarzystwem kumpla, który włączył się do akcji i ponownie ruszył na górę. Byłam pewna, że tym razem nas dosięgnie. Miałam wrażenie, że uniosłam się pchnięta potężną siłą. Otaczająca mnie przestrzeń zafalowała, owładnięta nieznaną energią wibrującą z coraz wyższą częstotliwością. Chyba zobaczyłam coś nieprawdopodobnego, niczego już nie jestem pewna. Tralki poręczy wyginały się, usłużnie podstawiając pod głowę padającego wprost na nie mężczyzny. Najpierw jednego, a potem...

– Mamo! Mamo!

Chciałam odwrócić się do dzieci, ale nie mogłam. W końcu zrobiłam to, przemagając bezwład.

– Już po wszystkim. Nie patrz na nich – chłopcy pociągnęli mnie na górę.

– Przyjechała policja, słyszysz syreny?

Wszystko dobrze się skończyło

Szłam jak automat, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co zaszło. Czułam, że słabnie fala energii, która przepływała przez moje ciało, wypełniające mnie drżenie znikło. Zrobiło mi się słabo.

– Mogliście zginąć! Dlaczego nie założyłem alarmu? – Robert głośno wyrzucał sobie swoje zaniedbanie.

Wychodziliśmy z komendy po kolejnym przesłuchaniu. Występowałam w charakterze świadka, byłam na miejscu, kiedy nieznana siła podcięła nogi bandytom i rzuciła ich ciała na metalowe tralki poręczy. Obaj zginęli na miejscu. Policja orzekła w końcu, że był to nieszczęśliwy zbieg okoliczności. W obronie własnej, ale zawsze.

Nie chciałam mówić o wydarzeniach, które pamiętałam jak przez mgłę, ale synom nie zamykały się usta. Teraz, kiedy byli bezpieczni, ubarwiali i koloryzowali każdą sekundę.

– Mama stała u szczytu schodów jak anioł zemsty – upajał się Grzesiek.

– Wszystko się trzęsło, a ona wyrywała wzrokiem nity. Potem szarpnęła dywanem. Mówię ci tata, działo się. A okna nie chciały ich wpuścić, wiesz? Technicy powiedzieli, że szyby mają zmienioną strukturę krystaliczną. To możliwe, żeby ON to zrobił? Bo jak wybiłem piłką szybę w składziku, to wyleciała normalnie.

Ten dom wszystko może – dodawał z przekonaniem Artur.

Robert na szczęście nie słuchał paplania synów, przygnębiony poczuciem winy.

– Że też mnie z wami nie było – powtarzał raz po raz. – Zostawiłem cię, nie wiem, jak obroniłaś chłopców sama przeciwko dwóm mężczyznom.

Reklama

„Ja też nie mam pojęcia” – pomyślałam. Ale jedno wiem na pewno. Nie byłam wtedy sama.

Reklama
Reklama
Reklama