„Ten nieszczęśliwy wypadek uratował mi życie. Gdybym wtedy zdążyła uciec, byłoby za późno na pomoc”
„Pedałowałam sobie spokojnie, gdy usłyszałam nadjeżdżający z tyłu samochód. Był wypełniony nastolatkami, głośna muzyka dudniła głucho, odbijając się echem w dolinie. To wszystko, co pamiętam, ocknęłam się w drodze do szpitala. Dzisiaj wiem, że to był szczęśliwy wypadek”.
- Matylda, 32 lata
Rano przypomniałam sobie, że dziś mija dokładnie czwarty rok mojego pobytu w małym szkockim miasteczku, do którego przyjechałam tylko na kilka miesięcy, by trochę zarobić. Akurat zwolniono mnie z pracy i ten plan wydał mi się dobrym pomysłem. Nie miałam zamiaru zostawać dłużej w obcym kraju, nic mi się tu nie podobało, ani kapryśna pogoda, ani surowy, górzysty krajobraz, ani ludzie mówiący z tak dziwną intonacją, że mimo niezłej znajomości angielskiego, niewiele z początku rozumiałam.
Chciałam trochę podreperować finanse, a przy okazji rozejrzeć się po świecie zamiast tkwić w domu i zamartwiać się chwilowym bezrobociem, a potem wrócić i poszukać pracy. Taki był plan, byłam i częściowo pozostałam przekonana, że należy mocno trzymać w garści cugle i kierować własnym życiem, bo wszystko zależy od nas. Wszystko? Teraz nie jestem już tego taka pewna – to, co mi się przydarzyło, dało mi do myślenia.
Miałam zająć się sprzątaniem i gospodarstwem domowym
Po przyjeździe do Szkocji nie od razu kupiłam rower, wydawał mi się zbędnym wydatkiem. Ostatnio siedziałam na siodełku w dzieciństwie, umiem jeździć, ale nie czułam się na siłach, by włączyć się do ruchu na jezdni. Miasteczko było jednak słabo skomunikowane, ludzie jeździli przeważnie samochodami albo na rowerach, a ja dostałam właśnie dobrą fuchę w domu stojącym na uboczu. Miałam zająć się sprzątaniem i gospodarstwem domowym, właścicielka spytała nawet, czy mogłabym pod jej nieobecność karmić kury, oczko w głowie pani domu.
Było ich zaledwie kilka, zaopatrywały rodzinę w organiczne jajka i podejrzewałam, że każda ma własne imię. Spodobało mi się to, ale prędko okazało się, że doskonała propozycja pracy ma jedną wadę: by z niej skorzystać, musiałam dojść na piechotę od przystanku. Po pierwszym marszu w tę i z powrotem zrozumiałam, że albo kupię rower, albo będę codziennie traciła dużo czasu, czekając na autobus, a potem wędrując szosą i leśną drogą. Prędko obliczyłam, że zakup używanego pojazdu zamortyzuje się szybciej, niż się mogło wydawać, będę nim mogła jeździć wszędzie, oszczędzając na biletach komunikacji. No i wysmuklę nogi, a to mogło być dodatkowym bonusem rowerowej przygody.
Widoczność była dobra, pedałowałam spokojnie…
Początki były trudne, nie od razu zaprzyjaźniłam się z jednośladem. Dopiero kiedy przy pomocy rodaka wymieniłam siodełko na wygodniejsze, poczułam, że to jest to. Rower dawał mi wolność, mobilność i niezależność, mogłam jechać, gdzie chcę i kiedy chcę. Doszłam do tego wniosku, dopiero jak już wyleczyłam zakwasy w łydkach i zaprawiłam się w boju. Trochę to trwało, ale byłam z siebie naprawdę zadowolona. Cieszyłam się świeżo nabytą kondycją, polubiłam mój rower do tego stopnia, że nie wyobrażałam sobie, jak mogłam do tej pory obywać się bez niego.
Tego poranka sączyłam powoli kawę, podjadając grzanki z serem noszące tu nazwę, nie wiadomo czemu, szkockiego królika, i zastanawiałam się, co dalej. Cztery lata minęły, pora na zrobienie planu. Zostać czy wracać do domu? Powrót tak czy siak miałam w planach, postanowiłam jednak, że jeszcze nie teraz. Właśnie zaczęło mi się tu podobać, doceniłam surowy, lecz przepiękny, krajobraz, poznałam ludzi i zaczęłam rozumieć, co do mnie mówią. Polubiłam ich i dostałam fajną pracę, nie było na razie sensu myśleć o powrocie do kraju. Może za rok albo dwa? Zastanowię się nad tym i ustalę dokładną datę, ale później. Najpierw nacieszę się tym, co mam.
Dopiłam kawę, wsiadłam na rower i pojechałam do pracy. Wczesnoporanna mgła zalegała górską kotlinę, widoczność była średnia, ale wiedziałam, że niedługo biały tuman podniesie się, odsłaniając widok na wrzynające się głęboko w ląd jezioro. Niedaleko szumiał Atlantyk, podmywając, a czasem zalewając brzegi, pomyślałam, że jeszcze go nie widziałam. Znienacka zyskałam nowy cel, wycieczkę nad ocean.
Wjechałam z rozpędem na podwórko, zahamowałam i zapukałam do drzwi. Nikt nie otworzył, nie zdziwiło mnie to, bo właścicielka często wyjeżdżała na krócej lub dłużej. Nie miałam własnych kluczy, nie musiałam. Wyciągnęłam zapasowy z rynny, trafiając za pierwszym razem, co uznałam za dobry omen. Klucz bywał chowany w różnych miejscach, a to pod wycieraczką, a to w donicy z kwiatami, dziś był w rynnie. Zmiana miejsca podyktowana była względami bezpieczeństwa i miała zmylić ewentualnych włamywaczy. Sprytny plan, jak o nim usłyszałam, ledwie udało mi się utrzymać powagę, ale system widocznie działał, skoro nikt jeszcze nie spróbował się wedrzeć do domu.
Pracowałam do późnego popołudnia, na koniec dałam ptakom trochę ziarna, zmieniłam wodę i poleciłam nioskom zachowywać się grzecznie pod moją nieobecność. Wsiadłam na rower i odjechałam.
Wciąż robię plany, ale wiem, że los może namieszać…
Tym razem widoczność była dobra, pedałowałam sobie spokojnie, gdy usłyszałam nadjeżdżający z tyłu samochód. Był wypełniony nastolatkami, głośna muzyka dudniła głucho, odbijając się echem w dolinie. To wszystko, co pamiętam, ocknęłam się w drodze do szpitala.
Miałam wiele szczęścia, poza otarciami i stłuczeniami nic mi się nie stało. Powoli rekonstruowałam wydarzenia, pomógł mi w tym człowiek, który znalazł mnie na szosie. Myślał, że nie żyję, leżałam obok roweru i się nie ruszałam. Prawdopodobnie potrącił mnie samochód, a nastoletni kierowca uciekł, bojąc się konsekwencji. Mój wybawca wezwał pogotowie i tak znalazłam się w szpitalu. Zrobiono mi kilka badań i zostawiono w spokoju.
Następnego dnia przyszedł do mnie lekarz.
– Miałaś dużo szczęścia – zaczął.
Przerwałam mu niecierpliwie.
– Wiem, już czuję się znacznie lepiej. Kiedy będę mogła stąd wyjść? Mam obowiązki.
– Niedługo, ale chciałbym powiedzieć, że szczęście nie do końca obejmuje brak obrażeń – lekarz kręcił, wyraźnie mnie na coś przygotowując. – Rezonans głowy wykazał zmiany…– powiedział oględnie, chrząknął i umilkł.
Strasznie mnie zdenerwował, co to za tajemnica, liczył, że się domyślę?
– Jakie zmiany? – spytałam zachrypniętym z emocji głosem.
– Guz. Umiejscowił się w mózgu blisko ośrodka odpowiedzialnego za widzenie, jeśli nie zostanie zoperowany, z czasem stracisz wzrok.
– Ładne mi szczęście – sarknęłam.
Byłam w szoku, prawda jeszcze do mnie nie do końca dotarła, nie dopuszczałam jej do siebie.
– Gdyby nie wypadek na szosie i skan głowy, prawdopodobnie nie udałoby się odkryć go w porę – powiedział cierpliwie lekarz. – Widziałabyś gorzej, zmieniała okulary na coraz mocniejsze, a kiedy w końcu prześwietlono by ci głowę, byłoby za późno. Znam wiele takich przypadków, dlatego mówię, że miałaś niebywałe szczęście. Wczesna diagnoza uratuje ci wzrok, jeszcze może być dobrze, są na to duże szanse.
– Dostałam je dzięki wypadkowi na drodze? – spytałam z niedowierzaniem. – Mam być wdzięczna małolatowi, który mnie potrącił i uciekł?
Lekarz zmęczonym ruchem zdjął okulary i przetarł oczy.
– Nie jestem ekspertem w tym temacie, ale im dłużej pracuję w szpitalu, tym mniej mnie dziwi.
– Ale ja miałam inne plany! Nie mogę być chora – jęknęłam.
– Plany? – lekarz uśmiechnął się. – Ja też je kiedyś robiłem.
– I co?
– Przestałem – odparł krótko.
Wyszedł, zostawiając mnie z mętlikiem w głowie. Życie zadecydowało za mnie, wróciłam do kraju i poddałam się operacji. Przebiegła pomyślnie, ale nie od razu doszłam do siebie. Z początku słabo widziałam, potem było lepiej, jednak w czasie rehabilitacji bywały chwile, gdy myślałam, że jednak się nie uda i stracę wzrok. Czułam się bezsilna, nie byłam przyzwyczajona, że na nic nie mam wpływu. Działo się, prąd mnie unosił, mogłam mu się tylko poddać.
Po jakimś czasie przyszło nowe zmartwienie, pieniądze mi się kończyły, a ja nie wiedziałam, kiedy będę mogła wrócić do pracy. I wtedy okazało się, że należy mi się odszkodowanie z ubezpieczenia. Urzędy i firma ubezpieczeniowa korespondowały ze sobą miesiącami, załatwiały moją sprawę powoli, ale z dobrym skutkiem. Mogłam zdrowieć, a nawet jechać na wakacje, nie troszcząc się chwilowo o przyszłość.
Nie odzwyczaiłam się od robienia planów, nadal staram się kierować własnym życiem, ale teraz wiem, że cugle w każdej chwili może przejąć los. Gdyby nie zrobił tego na odludnej szosie przecinającej daleki półwysep oblany wodami Atlantyku, dziś uczyłabym się alfabetu Braille’a. Dostałam cugle z powrotem, mocno trzymam je w garści, ale nie wiem, czy tak będzie zawsze.
A jeśli chodzi o plany, to nadal chcę zobaczyć ocean i zrobię to, jeśli nic mi nie przeszkodzi. Regularnie koresponduję z Jane, właścicielką kur, moje podopieczne mają się dobrze, podobno za mną tęsknią. Kiedyś je odwiedzę, a przy okazji zrobię wycieczkę po wybrzeżu, już nie mogę się doczekać.