Reklama

Nie jesteśmy religijni, ani ja, ani Paweł. Ale też nie walczymy z wiarą – nie wbijamy flagi „ateista” w każde rodzinne spotkanie, nie wywieszamy manifestów. Po prostu żyjemy. Staramy się być przyzwoici, uczyć Antka szacunku, wrażliwości, ciekawości świata.

Reklama

Mieszkamy na obrzeżach miasta, w niedużym szeregowcu. Nasz ośmioletni Antek ma swój pokój pełen książek i kolorowych klocków, które potrafi układać w zapierające dech konstrukcje. Paweł uczy historii w liceum, ja pracuję w podstawówce. Lubię swoją pracę, choć po każdej wywiadówce czuję się jakby ktoś mi wyssał energię z każdej komórki ciała.

Z rodziną Pawła mam poprawne relacje. Czy raczej – poprawnie chłodne. Jego matka to kobieta o silnych zasadach. Tradycyjna, głęboko wierząca, mocno kontrolująca. Choć nigdy nie powiedziała mi tego wprost, wiem, że mnie nie zaakceptowała. Pewnie widzi we mnie tę „niedostatecznie pobożną”, zbyt niezależną kobietę, która odebrała jej syna i nie dała mu „normalnej”, porządnej rodziny z modlitwą przed obiadem i święconką w koszyczku.

Spotkania z nią są grzeczne, ale pod spodem czuję ten dreszcz chłodu. Jakby każda rozmowa była egzaminem, który zdaję z miernym. Nigdy nie pozwalam sobie na impulsy. Może dlatego, że wiem, że ona tylko na to czeka.

Nie mogłam uwierzyć

Któregoś dnia Antek wrócił ze szkoły z płaczem. Wparował do przedpokoju i od razu rzucił się w moje ramiona. Łkał tak, że przez chwilę nie mogłam zrozumieć ani słowa. Uklękłam przy nim, pogładziłam go po głowie i zapytałam, co się stało.

– Ksiądz powiedział, że jak rodzice są rozwiedzeni i nie mają ślubu kościelnego, to żyją w grzechu. I że dzieci takich rodziców nie pójdą do nieba – wyszeptał, wciąż wtulony we mnie.

Zamarłam. Poczułam, jakby ktoś nagle uderzył mnie w twarz. Serce mi stanęło, a potem zaczęło bić z siłą młota. Przełknęłam ślinę, starając się, by głos mi się nie załamał.

– Skarbie, to nie jest prawda – powiedziałam, delikatnie odsunęłam go, by spojrzeć mu w oczy. – Nie trzeba sakramentów, żeby być dobrym człowiekiem. Ważne jest, jak traktujesz innych, nie czy siedzisz w kościele co niedzielę.

Antek patrzył na mnie niepewnie, próbując zrozumieć, czy to, co powiedział ksiądz, naprawdę nie jest ostateczną prawdą. Wiedziałam, że coś w nim pękło. Że uwierzył w coś okrutnego. I że ja to muszę naprawić.

Podjęliśmy decyzję

Wieczorem, kiedy Paweł wrócił, opowiedziałam mu wszystko. Siedzieliśmy w salonie, oboje milczeliśmy przez dłuższą chwilę. W końcu powiedziałam:

– Wypisujemy go z religii. Nie będę narażać go na kolejne takie teksty. Wystarczy.

Paweł kiwnął głową. Zgodził się bez słowa sprzeciwu, ale widziałam po jego minie, że czuje napięcie. Wiedzieliśmy, co to oznacza. Że to będzie punkt zwrotny dla całej naszej rodziny.

W dniu komunii w klasie Antka nasz dom był cichy jak nigdy. Żadnych telefonów, żadnych wiadomości, żadnych zaproszeń. Cisza aż dźwięczała w uszach. Sąsiedzi od rana krzątali się elegancko ubrani, z prezentami, kwiatami. My zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na spacer.

Paweł był spięty. Co chwilę zerkał na telefon, choć dobrze wiedzieliśmy, że nikt nie zadzwoni. Ja starałam się nie myśleć. Wieczorem upiekłam ciasto, jakby na przekór tej martwej atmosferze.

Tydzień później poszliśmy na niedzielny obiad do teściów. Było duszno, choć nikt nie powiedział nic do momentu, gdy teściowa odłożyła sztućce i powiedziała:

– Zrobiliście z dziecka bezbożnika.

Poczułam, jakby ktoś wylał na mnie zimną wodę. Nie odpowiedziałam. Paweł zamarł. Siedzieliśmy przy stole jak trójka obcych ludzi. W głowie kłębiły mi się słowa, ale nie powiedziałam żadnego. Nie mogłam.

Od tamtego obiadu zapadła cisza. Przestali zapraszać nas na święta, urodziny, imieniny. Teściowa nie dzwoniła nawet na Dzień Dziecka. Paweł próbował kilka razy coś załagodzić, ale bez skutku. Raz wrócił z rozmowy z ojcem i powiedział tylko: „Mama nie chce już o tym gadać”.

Zastanawiałam się, czy powinnam była coś wtedy odpowiedzieć. Choć jedno zdanie. Może gdybym powiedziała, że nie zamierzam się tłumaczyć za to, że bronimy Antka… Ale milczałam. I teraz to milczenie się rozrosło. Weszło między nas, między mnie a Pawła. Niby wszystko było jak dawniej, ale coś wisiało w powietrzu. Coś ciężkiego.

Mieliśmy wyrzuty sumienia

– Może trzeba było chociaż coś powiedzieć? – rzucił Paweł któregoś wieczoru.

– Nie zamierzam przepraszać za to, że chronię nasze dziecko – odpowiedziałam.

Spotkałam Magdę, siostrę Pawła, przypadkiem w sklepie. Była uprzejma, ale chłodna. Zamieniliśmy kilka zdań o pogodzie, pracy, dzieciach. Kiedy już miała odejść, zapytała półgłosem:

– Czy on w ogóle wierzy w Boga?

Zamarłam. Nie odpowiedziałam. Tylko się uśmiechnęłam i kiwnęłam głową, jakby nie dosłyszałam pytania. Wiedziałam, że między nami nadal jest przepaść. I że nie ja ją wykopałam.

Któregoś wieczoru siedzieliśmy z Antkiem przy jego biurku, przeglądał stary zeszyt z religii. Nagle spojrzał na mnie i powiedział:

– Wiem, że nie byłem u Komunii. Ale dobrze, że nie musiałem tam być, skoro ksiądz tak mówił o tobie i tacie.

Nie odpowiedziałam od razu. Czułam, jak zbiera mi się gula w gardle. Łzy napłynęły do oczu. Usiadłam obok i tylko go przytuliłam. Nie musiałam nic mówić.

Joanna, 37 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama