Reklama

Zajmuję się handlem, a właściwie sprzedaję – raz lepiej, raz gorzej. Mieszkam w dwupokojowej kawalerce z Michałem, kumplem z czasów liceum. Michał gotuje, ja ogarniam rachunki. Żyjemy skromnie, choć jakby ktoś spojrzał na moje konto na Instagramie, pomyślałby, że przynajmniej raz w miesiącu jestem w Dubaju. Tak naprawdę moje życie to nieustanny teatr. Udaję. Udaję, że mam pomysł na siebie, że wiem, gdzie zmierzam, że jestem kimś. A jestem tylko gościem, który sprzedaje sprzęt RTV w dużym markecie, dojeżdża autobusem na Bemowo i zastanawia się, czy mu starczy do pierwszego. Mam marzenia, ale nie potrafię ich zrealizować. Chcę więcej – tylko nie wiem jak.

Reklama

Monika to dziewczyna z innego świata. Piękna, wykształcona, z klasą. Jej ojciec to legenda – pan Marek, właściciel ogromnej firmy budowlanej. Człowiek, który nie znosi tanich sztuczek. I właśnie do niego miałem jechać na obiad. Więc wpadłem na pomysł. Wynająłem samochód. Nie byle jaki. Ferrari. Bo przecież pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz...

– To straszliwie głupie – mówił Michał, gdy zobaczył mnie w aucie. – Co, jak to się wyda?

– Nie wyda się – odpowiedziałem z pewnością, której sam nie miałem.

W głowie kołowało mi jedno pytanie... Czy jestem oszustem, czy tylko próbuję dopasować się do świata, który nigdy nie był mój?

Czułem się jak ktoś ważny

Kiedy wracałem do domu, miałem wrażenie, że jestem kimś innym niż rano. Michał czekał w kuchni, gotował chyba wodę na herbatę i tym swoim półuśmiechem, który pojawiał się zawsze, kiedy szykowałem się do jakiejś głupoty.

– No i co, zagrało? – zapytał, nie odrywając wzroku od czajnika.

– Jak złoto – odpowiedziałem. – Rozmawialiśmy o nieruchomościach, firmach, whisky i pieniądzach. Marek był pod wrażeniem.

Michał pokiwał głową, ale nie wyglądał na zachwyconego.

– Tylko nie zapomnij, że Ferrari oddajesz jutro o dziewiątej. I że nadal nie masz nawet zdolności kredytowej na blender.

Zignorowałem jego kretyński komentarz. Cały dzień czułem się jak ktoś ważny. Ktoś, kogo ojciec dziewczyny bierze serio. Kiedy Monika napisała mi później, że jej tata był pod wrażeniem, serce zabiło mi mocniej. Naprawdę chciałem, żeby to była prawda. Przez dwa dni żyłem jak na haju. W pracy opowiadałem, że muszę zaraz jechać do Hiszpanii, bo „znowu coś z klimatyzacją w apartamencie”. Monika była rozpromieniona jak nigdy, mówiła, że ojciec stwierdził, że „w końcu spotkała faceta z głową na karku”.

I wtedy zadzwonił telefon.

– Adam, tu Marek, ojciec Moniki. Jesteś zajęty w piątek o trzynastej? Chciałbym, żebyś podjechał do mojego biura. Mam temat, który mógłby cię zainteresować.

Zamurowało mnie. Ledwie zdążyłem wykrztusić, że oczywiście, że przyjadę. Wieczorem powiedziałem o wszystkim Michałowi.

– Mówiłem, że to się wyda – pokręcił głową. – Albo cię przetestuje, albo przyciśnie. W najlepszym wypadku zrobi z ciebie idiotę, w najgorszym... No, w najgorszym możesz zapomnieć o Monice.

– Wiem – przyznałem cicho.

Noc była nieprzespana. Przewracałem się z boku na bok, a głowę miałem pełną scenariuszy. Wiedziałem jedno – nie byłem gotów. Nie na konfrontację. Nie na pytania, na które nie miałem przygotowanych odpowiedzi. Monika, kiedy jej powiedziałem o telefonie od ojca, tylko spojrzała na mnie poważnie.

– Wiesz, że mój tata sprawdza ludzi. Zawsze. To, że był miły, nie znaczy, że ci wierzy.

Starałem się uśmiechnąć, ale myślałem, że serce wyskoczy mi z klatki piersiowej.

– Prześwietlił już mnie? – zapytałem.

– Nie wiem. Ale... raczej tak.

A więc stało się. Prawda wisiała na włosku. Pytanie tylko, kto ją pierwszy wypowie.

Wiedziałem, że to będzie koniec

Biuro pana Marka mieściło się w szklanym wieżowcu w centrum. Siedziałem w poczekalni, wpatrzony w marmurową posadzkę, aż w końcu sekretarka zaprosiła mnie do środka. Marek wstał zza biurka, podał mi rękę i wskazał fotel naprzeciwko. Był uśmiechnięty, ale spojrzenie miał jak brzytwa.

– Adam. Dobrze, że jesteś. Nie będę owijał w bawełnę – zaczął. – Sprawdziłem cię. Kawalerka na Bródnie, brak firmy, Ferrari z wypożyczalni. Apartament w Hiszpanii? Nie istnieje.

Nie miałem siły udawać. Spojrzałem na niego i tylko westchnąłem. Wiedziałem, że to koniec.

– Przepraszam – powiedziałem w końcu. – Nie wiem, co sobie myślałem. Chciałem... chciałem dobrze wypaść. Chciałem cię przekonać, że jestem kimś.

Zamiast furii, której się spodziewałem, zobaczyłem coś innego. Chyba rozbawienie.

– Wiesz, co sobie pomyślałem? – zapytał, nalewając sobie whisky. – Że ty naprawdę chcesz. Tylko nie masz jak. A ja bardziej cenię ludzi, którzy próbują wyglądać lepiej, niż tych, którzy nawet nie próbują.

Zamilkł na chwilę, a potem dodał:

Mam dla ciebie propozycję. Ale nie na poziomie „apartamentów w Hiszpanii”. Na początek coś dużo niżej. Chcesz posłuchać?

Z wrażenia aż się wyprostowałem. Nie tego się spodziewałem. A jednak... coś właśnie we mnie przeskoczyło.

Ktoś mnie wreszcie zauważył

Nie pamiętam, co dokładnie odpowiedziałem. Chyba coś w stylu: „tak, oczywiście”. Głos mi drżał. Marek powiedział, że szuka kogoś młodego do pracy w dziale inwestycji. Na początek przyuczenie, potem może coś więcej. Żadnych przywilejów. Zero taryfy ulgowej. Gdyby nie to, że siedziałem, chyba bym się zachwiał. Po spotkaniu szedłem przez miasto jak pijany. Wszystko dookoła było inne. Świat nie zmienił się w żaden cudowny sposób, ale ja – chyba tak. Miałem w głowie pełno myśli, ale żadna nie była już o udawaniu. Pierwszy raz od dawna poczułem, że ktoś mnie zauważył takim, jakim naprawdę jestem. Nawet jeśli ten ktoś zaczął od rozbicia mojego teatralnego świata w drobne kawałki.

Wieczorem opowiedziałem wszystko Monice. Słuchała w milczeniu, a potem tylko mnie przytuliła.

– Wiedziałam – powiedziała cicho. – Że coś kręcisz. Ale też widziałam, że ci zależy.

Spojrzałem na nią z ulgą. I pierwszy raz od dawna nie musiałem niczego wymyślać. Później, jeszcze tej samej nocy, usiedliśmy z Michałem na balkonie.

– I co teraz? – zapytał, popijając piwo. – Zaczynasz nowe życie?

– W końcu bez kłamstw, stary – odpowiedziałem.

– Oby. Bo to Ferrari to był szczyt wszystkiego.

Uśmiechnąłem się. Może właśnie dlatego to wszystko miało sens.

Widziałem, że jest ze mnie dumna

Pierwszy dzień w firmie Marka był jak skok na głęboką wodę. Nie było żadnego specjalnego traktowania. Dostałem od razu hełm, kamizelkę i wysłali mnie na budowę. Miałem obserwować, pomagać, robić notatki. Wszystko od zera. Nie znałem terminologii, nie wiedziałem, jak rozróżnić tynk gipsowy od cementowo-wapiennego. Ale uczyłem się. Po cichu, z boku, chłonąłem wszystko. Marek czasem wpadał na budowę. Nigdy nie zapowiadał wizyt. Po prostu pojawiał się i rozmawiał z ekipą, z kierownikiem. Raz, gdy zauważył mnie z notatnikiem, tylko kiwnął głową i rzucił:

– To nie Ferrari, ale silnik masz dobry.

Zaśmiałem się, choć trochę nerwowo. Wiedziałem, że to nie była złośliwość. Raczej – coś w rodzaju nietypowego kredytu zaufania. Sygnał, że warto się starać. Z chłopakami z budowy szybko złapaliśmy kontakt. Najpierw traktowali mnie jak „pupila szefa”, ale z czasem, gdy widzieli, że nie boję się roboty, że nie patrzę na zegarek, zaczęli inaczej mówić. Czasem nawet zapraszali na piwo po pracy. To była mała rzecz, ale dla mnie bardzo ważna. Monika też była inna. Jakby spokojniejsza. Widziałem, że jest ze mnie dumna. Mówiła mniej, ale częściej się uśmiechała. Nie musiałem już niczego udawać. Codziennie wracałem do domu zmęczony, ale po raz pierwszy w życiu czułem, że zmęczenie ma sens.

Nie muszę już nic udawać

Od tamtej rozmowy w biurze Marka minęło kilka miesięcy. Moje życie wygląda dziś inaczej. Nadal mieszkam z Michałem, nadal nie mam własnej firmy ani apartamentu w Hiszpanii, ale nie czuję już wstydu, kiedy patrzę w lustro. Budzę się rano i wiem, że to, co robię, prowadzi mnie gdzieś dalej – nie robię już nic na pokaz, nie udaję pod Instagrama, tylko żyję naprawdę.

Z Moniką jesteśmy bliżej niż wcześniej. Nasza relacja przeszła przez coś, co mogło ją rozsadzić od środka, ale przetrwała. I nawet więcej – dojrzeliśmy razem. Potrafimy się śmiać z tamtego Ferrari, z moich opowieści o „wynajmach krótkoterminowych” i z tego, jak niemal pogrążyłem wszystko przez strach przed tym, kim jestem naprawdę. Z Markiem rozmawiam teraz jak z człowiekiem, nie jak z kimś, kogo trzeba oszukać. Szanujemy się. I choć nie mówi tego wprost, wiem, że on też to czuje.

Czasem, kiedy siedzę na rusztowaniu albo przestawiam palety z cementem, dopada mnie to jedno wspomnienie: ja, w czerwonym Ferrari, z duszą na ramieniu i nadzieją, że tym wszystkim uda się przykryć prawdę. Teraz nie muszę nic przykrywać. Wolę być kimś naprawdę, niż kimś na chwilę. Bo życie, które dopiero się zaczyna, smakuje lepiej, gdy nie trzeba w nim grać żadnej roli.

Adam, 27 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama