„Czerwone pelargonie od sąsiadki paliły mnie ze wstydu. Ta jędza przed laty zrobiła mi świństwo, którego nie wybaczę”
„Wprowadziła się nowa sąsiadka – Agata. Młodsza ode mnie może o 3 lata, może 5, zrobiona od stóp do głów. Wysokie obcasy, czerwone usta i uśmiech, który mógłby rozbroić nawet grabarza. Marta, oczywiście, od razu ją polubiła. A ja? Ja od razu poczułam, że coś jest nie tak. Że to nie jest przypadek”.

- Redakcja
Mój syn, Paweł, i jego żona, Marta, wprowadzili się do mnie pięć lat temu, kiedy stracili pracę i nie było ich stać na własne mieszkanie. Pomogłam, bo tak trzeba. Bo matka to matka. Od tamtej pory wszystko tu było pod moją kontrolą – zakupy, obiady, podlewanie ogrodu, nawet wybór kolorów zasłon. I nie, nie przesadzam. To nie kwestia władzy, tylko porządku. Ktoś musi trzymać ten dom w ryzach. I tym kimś jestem ja.
Tadeusz, mój mąż, od lat to toleruje. A Marta? Cóż... na początku była uległa. Trochę zagubiona, trochę bezradna, ale przynajmniej słuchała. A teraz? Teraz zaczyna się stawiać. Chce mieć więcej do powiedzenia. Ostatnio nawet próbowała zaprowadzić własne zasady w kuchni. W mojej kuchni! Ale to nic w porównaniu z tym, co wydarzyło się kilka tygodni temu.
Wprowadziła się nowa sąsiadka – Agata. Młodsza ode mnie może o trzy lata, może pięć, zrobiona od stóp do głów. Wysokie obcasy, czerwone usta i uśmiech, który mógłby rozbroić nawet grabarza. Marta, oczywiście, od razu ją polubiła. „Taka miła, taka serdeczna” – powtarzała, nieświadoma, że ta serdeczność ma drugie dno. A ja? Ja od razu poczułam, że coś jest nie tak. Że to nie jest przypadek. Że przeszłość właśnie stanęła pod moimi drzwiami i przyniosła ze sobą kłopoty. Bo Agata... Agata nie była mi taka zupełnie obca.
Pelargonie czerwone jak wstyd
Była niedziela, trochę po południu. Wróciłam z kościoła wcześniej niż zwykle, bo ksiądz gadał tak nudno, że nawet babcia Halina z trzeciej ławki przysypiała. Zajrzałam do kuchni i zobaczyłam Martę przy zlewie. Uśmiechnięta, rozpromieniona jak nastolatka. W dłoniach trzymała doniczkę z czerwonymi pelargoniami.
– Popatrz, mamo, jakie piękne! – zawołała. – Agata mi dała. Ot tak, mówi, że ma nadmiar i że się podzieli.
Zamarłam. Pelargonie. Dokładnie takie same sadziła wtedy, czterdzieści lat temu, na balkonie w akademiku. Czerwone jak wstyd. Jak krew. Jak tamto upokorzenie, którego nigdy nie zapomniałam.
– Dobrze by było, żebyś nie przynosiła do domu byle czego od ludzi – powiedziałam zimno, patrząc na kwiaty jak na truciznę.
– Mamo, no co mama… Przecież to tylko kwiaty!
Nie odpowiedziałam. Wyszłam do ogrodu, zacisnęłam zęby. Kiedy późnym wieczorem Marta poszła do łazienki, a Paweł oglądał mecz, podeszłam do doniczki. Wzięłam ją w ręce, otworzyłam kosz na śmieci i bez wahania wrzuciłam pelargonie do środka.
– Zwariowała mama?! – wrzasnęła Marta chwilę później. – Co mama wyprawia?!
– Były chore – skłamałam.
Ale nie kwiaty były chore. Chora była przeszłość, która właśnie zapukała do moich drzwi. I ja wiedziałam, kto ją przysłał.
Nie przegram drugi raz
Nie spałam całą noc. Przekładałam się z boku na bok, aż w końcu zeszłam do kuchni. O czwartej nad ranem herbata smakuje inaczej. Jak spowiedź. Patrzyłam przez okno na dom Agaty. Zgaszone światła, zasłonięte firanki. Taka sama była wtedy – cicha jak kotka, dopóki nie zatopiła swoich pazurów.
– Znowu nie śpisz? – zapytał Tadeusz, wchodząc cicho do kuchni.
– Zaparz sobie, jeszcze ciepła – wskazałam czajnik.
Usiadł naprzeciw mnie. Patrzył uważnie. Wiedział, że coś się dzieje, ale nie wiedział co. Jeszcze nie.
– Ona wróciła – powiedziałam w końcu. – Agata. Z akademika. Ta... pamiętasz?
Spojrzał na mnie uważnie, zmarszczył brwi.
– Elżka… Po tylu latach? Jesteś pewna?
– Te pelargonie. Jej głos. Ona się nie zmieniła. Ani trochę.
Milczał.
– Wtedy walczyła o ciebie. Wiesz dobrze, co potrafiła. Manipulować. Kłamać. Łazić za tobą jak cień. A teraz jest tu. Za płotem.
– Ale przecież… to było dawno. To nie musi nic znaczyć – próbował.
– Tadziu, ty zawsze byłeś naiwny. Ona nie wraca bez powodu. Ona nie daje kwiatków z sympatii. Ja ją znam.
Przypomniałam sobie, jak wtedy całowała go na korytarzu, kiedy myślała, że mnie nie ma. A ja stałam za rogiem i czułam, jak serce pęka mi na pół. I przysięgłam sobie, że nie przegram drugi raz.
Poczułam jak krew mnie zalewa
Siedziałam przy otwartym oknie kuchennym, udając, że robię porządki w szufladach. Przez szczelinę słyszałam głosy z ogrodu. Agata i Marta. Śmiech, chichot, stukanie filiżanek. Zignorowałabym to, gdyby nie jedno słowo.
– Tadeusz.
Zamarłam.
– No przecież nie zapomnę! – roześmiała się Agata. – Taki przystojniak, nie? Wszystkie dziewczyny się w nim podkochiwały.
– Naprawdę? – Marta była rozbawiona.
– Oj tak. Ja też. Oj, miałam na niego oko… – powiedziała z przesadną słodyczą.
Wyszłam do nich bez słowa. Trzasnęłam drzwiami, żeby usłyszały.
– Dzień dobry, Elżbieto – powiedziała Agata, jakbyśmy się widziały wczoraj na zakupach, a nie czterdzieści lat temu.
– Co tu się odbywa? – zapytałam lodowato, mierząc ją wzrokiem.
– Rozmawiałyśmy sobie. Marta zaprosiła mnie na kawę – odpowiedziała z uśmiechem, który znałam aż za dobrze.
– Mamo, co się stało? – Marta podniosła się z fotela.
– Tylko tyle, że nie każdemu można ufać. Nie wszyscy są tymi, za których się podają – powiedziałam, patrząc Agacie prosto w oczy.
– Elżunia… – zaczęła cicho, przekrzywiając głowę. – Ty się nic a nic nie zmieniłaś.
Poczułam, jak krew mnie zalewa. Marta patrzyła raz na mnie, raz na nią.
– To prawda. Nie zmieniłam się. I nie zamierzam – odpowiedziałam. – Bo dobrze wiem, z kim mam do czynienia.
Nie potrafiłam się uspokoić
Wieczorem Tadeusz siedział w fotelu i czytał gazetę. Udawał, że nie zauważył mojego wzburzenia, choć z trzaskania szklankami i talerzami w kuchni można było wywnioskować wszystko. W końcu nie wytrzymałam.
– Ty wiesz, że to jednak ona? – zapytałam ostro, stając przed nim z założonymi rękami.
Podniósł wzrok, westchnął.
– Czułem to od razu, Elżka. Ale co miałem zrobić? Uciekać?
– Powiedzieć mi! Uczciwie, prosto w oczy! Nie udawać, że to jakaś nowa sąsiadeczka z pelargoniami!
– Przeszłość to przeszłość. Nie sądziłem, że wróci – powiedział cicho.
– A jednak wróciła. I dobrze wiesz, jaka była. Jak próbowała cię omotać. Jak próbowała mnie upokorzyć.
– Elżbieta, minęły cztery dekady. Może się zmieniła?
– Tak, jasne! Ona się nie zmienia. Te jej słodkie oczka i głosik. Znowu tu jest i znowu próbuje coś rozegrać. A ty? Ty jej dajesz powód, by myślała, że ma szansę.
– Przestań. Nie daję jej nic. Nigdy jej nie kochałem, to ciebie wybrałem, pamiętasz?
Poczułam ukłucie gdzieś głęboko. W sercu, w żołądku, nie wiem. Ale jednocześnie nie potrafiłam się uspokoić.
– Ona cię nie zostawi w spokoju. I ja na to nie pozwolę. Nie dam jej znowu wejść nam w życie. Choćbym miała zostać sama przeciw wszystkim.
Nie chciałam żadnych pozorów
Zadzwoniłam do niej rano.
– Możemy porozmawiać? – spytałam bez emocji.
– Oczywiście, Elżbieto. Zaparzę kawę – odpowiedziała łagodnie.
Nie chciałam jej kawy. Nie chciałam żadnych pozorów. Usiadłyśmy jednak na jej werandzie. Winobluszcz piął się po balustradzie, a ja czułam, jakby mnie dusił. Było cicho, za cicho.
– Przejdźmy od razu do rzeczy – zaczęłam. – Po co wróciłaś?
– Elżbieta… Ja tu nie wróciłam dla ciebie. Ani dla Tadeusza. Życie mnie przegoniło po świecie. Straciłam męża, dom, chciałam zacząć od nowa. Tu było tanie mieszkanie. Tyle.
– Nie wierzę ci.
– Nie musisz. Ale przysięgam, nie planuję żadnej zemsty. Ani intryg. Naprawdę nie mam już siły na gierki.
Spojrzałam jej w oczy. Były zmęczone. Ale jej głos... był ten sam. Gładki jak jedwab.
– Marta ci ufa. Lubi cię. I pewnie myśli, że ja jestem tą złą. Zaborczą, złośliwą staruchą. Ale ja cię znam. I wiem, co potrafisz.
– Może czas pozwolić młodym żyć po swojemu? – powiedziała spokojnie.
Wstałam.
– A może czas przypomnieć im, jak łatwo mogą się sparzyć?
Wróciłam do domu. Marta stała w kuchni, chłodna niczym stal.
– Odwiedziłam Agatę – powiedziałam.
– Wiem. Było słychać aż tutaj.
– Nie musisz mnie lubić. Ale pewnego dnia zrozumiesz, że miałam rację.
Odpowiedziała cisza.
Może chciałam za dużo
Siedziałam w ogrodzie, na tej samej ławce co zawsze. Przede mną ziała pustka po pelargoniach. Jak rana, której nie dało się zasłonić ani zapomnieć. Cisza wokół była ciężka, lepka – jakby wsiąkała w skórę. Marta od kilku dni rozmawiała ze mną tylko wtedy, gdy musiała. „Dzień dobry”, „dobranoc”, „podasz sól?”. Jej spojrzenie było inne. Zimniejsze. Jakby coś we mnie zobaczyła – i nie chciała już patrzeć głębiej.
Tadeusz też się wycofał. Odkładał gazetę, gdy wchodziłam do pokoju. Mówił więcej o pogodzie, mniej o nas. W jego oczach czaiło się zamyślenie. Cień wspomnień, których nie umiał do końca zepchnąć w przeszłość. Może przesadziłam. Może rzeczywiście byłam zaborcza. Może chciałam za dużo. Ale jedno wiedziałam – nie potrafiłam przestać chronić tej rodziny. Nawet jeśli już mnie do niej nie dopuszczano. Agata nie zniknęła. Mijała mnie czasem przy płocie, uśmiechając się jak zawsze – uprzejmie, z pozorną serdecznością. Ale ja widziałam. Ona słuchała. Obserwowała. Czekała. Nie ufałam jej. I nigdy nie przestałam patrzeć jej na ręce. Bo jeśli coś miało jeszcze runąć – nie pozwolę, by stało się to bez walki.
Elżbieta, 63 lata
Czytaj także:
- „Polecieliśmy do Barcelony, by zapomnieć o problemach. Ni z gruszki, ni z pietruszki spadła na nas lawina kłopotów”
- „Syn miał 40 lat i wciąż żył na moim garnuszku. Dostał taką szkołę życia, że dojrzał szybciej niż rabarbar na grządce”
- „Na wygrany rejs po Bałtyku zaprosiłem obcą dziewczynę. Ta niespodziewana randka w ciemno miała zaskakujący finał”