„Wysłałam męża po choinkę, ale drań miał inny plan. Zamiast pomóc mi w przygotowaniach, popijał barszczyk u mamusi”
„Stałam chwilę w bezruchu, a potem rzuciłam telefon na kanapę i westchnęłam głośno. W tle leciały kolędy z radia. Choinki wciąż nie było. A mąż? Pewnie dopijał barszczyk i wyjadał uszka prosto z garnka”.

- Redakcja
Grudzień zawsze był dla mnie miesiącem pełnym sprzeczności. Z jednej strony – ten świąteczny czar, zapach goździków, krzątanina i pieczenie pierników. Z drugiej – mój mąż, który z reguły bardziej nadawałby się na statystę w reklamie niż na pomocnika świętego Mikołaja. Co roku zgrabnie unikał wszystkiego, co miało związek z przygotowaniami. A przecież ja nie wymagam cudów. Tylko trochę zaangażowania, trochę dobrej woli.
W tym roku obiecał, że się postara. I przez moment naprawdę sądziłam, że dojrzał, że w końcu zrozumiał, że nie chodzi o drzewko, ale o to, żebyśmy zrobili coś razem. Jak para. Jak mąż i żona. Niestety, rzeczywistość szybko zweryfikowała moje nadzieje. Tylko że tym razem postanowiłam, że nie odpuszczę. Chociaż... jak się później okazało, mój mąż miał zupełnie inne priorytety niż wspólne świąteczne rytuały.
Wszystko było na mojej głowie
– Możesz dzisiaj kupić choinkę? – zapytałam go rano, gdy jeszcze zaspany wciskał się w kurtkę.
– Dziś? A nie możemy tego jutro załatwić? – mruknął, przeczesując dłonią włosy.
– Jutro mamy lepić uszka, pojutrze ubieramy drzewko, a ja naprawdę nie mam ochoty znowu na ostatnią chwilę biegać i szukać ostatniego zeschniętego badyla – westchnęłam. – Po prostu kup i przywieź. Dasz radę?
– No jasne, przecież nie pierwszy raz – rzucił, zakładając czapkę. – A może ty byś się przespacerowała, co? Świeże powietrze dobrze ci zrobi.
Spojrzałam na niego wymownie.
– Dobra, dobra, nie warcz – wymamrotał i zatrzasnął za sobą drzwi.
Pół dnia spędziłam na ogarnianiu kuchni. W międzyczasie przyszedł kurier, odkurzałam salon, rozplątywałam lampki, które co roku jakoś cudownie wiązały się w węzeł gordyjski. Była siedemnasta, osiemnasta, dziewiętnasta… a choinki ani śladu. Zadzwoniłam do męża.
– Halo, gdzie ty jesteś? – zapytałam od razu, bez zbędnych ceregieli.
– U mamy – odparł radośnie, jakby to było coś, co mnie miało ucieszyć. – Wpadłem tylko na chwilkę, wiesz, barszczyk z uszkami zrobiła, no i tak się zasiedziałem…
– Czyli choinki nie ma? – spytałam sucho.
– No jeszcze nie, ale zaraz, jeszcze zdążę…
Westchnęłam głośno
– Powiedz mi, jak ty sobie to wyobrażasz? – spytałam, stojąc w kuchni z telefonem przy uchu i brudną ściereczką w ręce. – Jest dziewiętnasta pięćdziesiąt. Gdzie znajdziesz choinkę o tej porze?
– Oj, przesadzasz. Jakiś sklep na pewno jeszcze działa. A jak nie w sklepie, to ten facet przy stacji benzynowej. On zawsze miał jakieś drzewka.
– „Jakieś drzewka” to miał też sąsiad w zeszłym roku – przypomniałam. – Takie coś, że z daleka wyglądało na choinkę, ale z bliska to bardziej przypominało krzak porzeczki po gradobiciu.
– No bez przesady, co?
– Wyluzuj? Serio? Miałeś jedno zadanie. Jedno! Przez cały ten tydzień o nic cię nie prosiłam. Sama robiłam zakupy, sama wieszałam zasłony, sama myłam okna. A ty miałeś tylko przynieść drzewko.
– To, czemu sama go nie przyniosłaś, skoro taka zaradna jesteś?
– Bo właśnie próbuję jeszcze raz udawać, że mamy partnerstwo. Że żyjemy w dwójkę, nie w pojedynkę – syknęłam, czując, że zaraz rzucę tą ściereczką o podłogę. – Ale dzięki, że mi przypomniałeś, jak bardzo się mylę.
– Oj dobra, już wychodzę. Zaraz będę z choinką.
Stałam chwilę w bezruchu, a potem rzuciłam telefon na kanapę i westchnęłam głośno. W tle leciały kolędy z radia. Choinki wciąż nie było. A mąż? Pewnie dopijał barszczyk i wyjadał uszka prosto z garnka.
Byłam wściekła
Nie wiem, co mnie bardziej irytowało – jego lenistwo, czy fakt, że zdążył już cztery razy zadzwonić do swojej matki, a do mnie ani razu. Z każdą minutą czułam, jak nasza wspólna wizja świąt rozpuszcza się jak tania czekolada na kaloryferze. Drzwi otworzyły się o 21:08. Wszedł z impetem, niosąc coś zielonego, owiniętego w siatkę.
– Tadam! – powiedział z uśmiechem, który chyba miał być rozbrajający. – Choinka przyjechała!
Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem, zbliżyłam się i zaczęłam rozcinać siatkę. Drzewko rozwinęło się w całej okazałości…
– Chyba sobie kpisz?! – uniosłam brwi. – To coś ma cztery gałęzie na krzyż i wygląda jakby ktoś na nim spał.
– Była ostatnia. Myślisz, że chciałem taką? Wziąłem, co było – wzruszył ramionami i zaczął zdejmować kurtkę.
– Przypominam, że pojechałeś po drzewko, a nie na wczesną Wigilię do mamusi – rzuciłam z sarkazmem.
– No przecież ci mówiłem, że tylko wpadłem na chwilę. A mama sama nalegała, żeby coś zjeść.
– A ty jak zawsze – nie potrafisz powiedzieć „nie”. No, chyba że mnie – wtedy ci wychodzi wyśmienicie.
– Zaczyna się… – mruknął pod nosem.
– Tak, zaczyna. Bo mam już dość robienia świąt dla człowieka, który tylko „wpadnie na chwilkę” do wspólnego życia.
Choinka osunęła się z hukiem na podłogę. I idealnie to podsumowało cały ten dzień.
Straciłam cierpliwość
– Czy ty naprawdę musisz tak dramatyzować? – jęknął, podnosząc choinkę z podłogi. – Może nie jest idealna, ale przecież nie jest najgorsza.
– Kogo chcesz oszukać? Mnie, czy samego siebie? – oparłam się o stół, skrzyżowałam ręce. – Tobie już dawno nie zależy. Od kilku lat robisz dokładnie to samo – obiecujesz, że się zaangażujesz, że pomożesz, a kończy się tym, że wszystko jest na mojej głowie, a ty siedzisz u mamusi i udajesz, że to normalne.
– Może dlatego, że u niej nikt nie robi mi wyrzutów co pięć minut! – odburknął, zakładając ręce jak uczeń złapany na ściąganiu. – Przynajmniej można normalnie pogadać, zjeść coś ciepłego i nie być traktowanym jak pasożyt.
– To może tam się przeprowadź? – warknęłam. – Skoro tak ci dobrze. Barszczyk, uszka i ciepłe słówka. Może jeszcze piżamę ci wyprasuje?
– Daj spokój, przecież nie robię tego złośliwie – powiedział ciszej, ale nie patrzył mi w oczy.
– Nie. Ty po prostu nie robisz nic. I to jest największy problem.
Na chwilę zapadła cisza. Mąż nalał sobie wody, wypił i odstawił szklankę. Jakby liczył, że tym gestem załatwi sprawę.
– Wiesz co? – odezwałam się w końcu. – Jeśli tak ma wyglądać każda Wigilia, to może czas zrezygnować z tej farsy.
– Czyli co? Odwołujemy święta, tak?
– Nie. Po prostu ty w nich nie uczestniczysz. Odpocznij. Spędź je tam, gdzie jesteś szczęśliwy.
– Z tobą się nie da… – westchnął.
– I właśnie dlatego sama próbuję dać sobie z tym radę.
Zirytował mnie
Następnego dnia wstałam wcześnie rano. Choinka – ta biedna, pokraczna – stała oparta o ścianę, jakby sama się wstydziła, że przyszła nieproszona.
– Robisz śniadanie? – usłyszałam za plecami jego zaspany głos.
– Nie – odparłam, nie odwracając się. – Robię listę rzeczy, które jeszcze muszę ogarnąć. Bez twojej pomocy.
– Znowu zaczynasz?
– Nie. Kończę. Naprawdę nie chcę już mieć złudzeń, że jesteśmy w tym razem. Po prostu... rób, co chcesz. Tylko nie przeszkadzaj.
Usiadł przy stole, zapatrzył się w pustą filiżankę. Nie odezwał się przez dobrą minutę.
– Wiesz, mama mówiła, że przesadzasz. Że jak zawsze wymyślasz afery o nic.
Parsknęłam śmiechem. Krótkim, suchym, bez radości.
– A mama twoja wie, jak wygląda moje życie z tobą? Czy tylko słucha twoich wersji wydarzeń przy talerzu z uszkami?
– Dobra, nie o to mi chodziło...
– Nie? To o co? Żebym się zamknęła? Żebym wzięła na klatę kolejne święta z twoją nieobecnością? Fizyczną albo emocjonalną, zależnie od dnia?
Znowu ta cisza. Nie była ciężka. Była pusta.
– To może ja pojadę na Wigilię do mamy – powiedział nagle. – Skoro i tak nie jestem tu mile widziany.
– Wreszcie mówisz coś, z czym mogę się zgodzić – odparłam spokojnie.
Choinka wciąż czekała na ubranie. Już wiedziałam, że to nie będzie wspólne świętowanie. Tylko moje – samotne, ale przynajmniej szczere.
Nie żałowałam
Nadeszła Wigilia. W salonie unosił się zapach cynamonu i suszonych grzybów. Stół nakryty na trzy osoby – dla mnie, dla taty i dla nieobecnego męża. Choinka stała ubrana. Sama ją ozdobiłam. I choć wyglądała jak z katalogu „święta w czasach kryzysu”, miała coś, czego brakowało przez lata: spokój.
– A mąż gdzie? – zapytał tata, gdy stawiał karpia na stole.
– Tam, gdzie zawsze chciał być – odparłam krótko. – U mamy.
Tata uniósł brew, ale nie komentował. Po prostu nalał mi barszczu. Telefon zadzwonił tuż przed kolacją. Zerknęłam na ekran. Mąż.
– Odbierzesz? – zapytał tata.
– Nie. Jeśli chce coś powiedzieć, niech napisze. Gadać to on potrafi tylko wtedy, jak coś chce.
Telefon ucichł. A potem przyszła wiadomość.
„Zastanowiłem się. Może jednak powinienem być tam. Z tobą”.
Spojrzałam na ekran, potem na choinkę, potem znowu na wiadomość. I odłożyłam telefon na bok.
– Kto to? – zagadnął tata.
– Teraz to jest mało istotne – mruknęłam.
Podnieśliśmy szklaneczki z kompotem.
– Za zdrowie – powiedział tata.
– Za spokój – dodałam.
Nie miałam już siły nikogo przekonywać, nikogo ratować. W ten wieczór miałam wreszcie siebie. I to było wystarczająco dużo.
Alicja, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Tłumaczyłam córce, że Mikołaj może w tym roku nie przyjść. Nie chciałam niszczyć jej marzeń, ale musiała znać prawdę”
- „Teściowa na Wigilii urządziła mi inspekcję czystości. Zamiast śpiewać kolędy, wyśpiewałam jej, co o niej myślę”
- „7 dni stałam przy garach, a synowa na wigilii i tak pluła moim barszczem. Paniusia nie znajdzie miejsca przy moim stole”