„Wysoki rachunek za prąd zwalił mnie z nóg. Czułam w tym jakiś szwindel, bo przecież nie mam w domu elektrowni”
„Wróciłam do biura trzy dni później, z nową determinacją. Przespałam się z tematem, wypiłam dwa litry melisy, ale we mnie dalej wrzało. Tym razem zabrałam ze sobą zeszyt z notatkami – ile zużyłam, kiedy, ile wynosiły rachunki przez ostatnie miesiące. Miałam argumenty i byłam gotowa walczyć”.

- Redakcja
Jestem wdową i choć samotność bywa bolesna, nauczyłam się z nią żyć. Uczyłam polskiego przez czterdzieści lat, więc cenię porządek, logikę i... rachunki z głową. Od śmierci męża żyję skromnie – bez fanaberii, za to z pełnym szacunkiem do każdej złotówki. Dlatego gdy pewnego ranka zobaczyłam w skrzynce nowy rachunek za prąd, prawie mnie zemdliło. Kwota – dwa razy wyższa niż zwykle. Coś się musiało pomylić. Z narastającym niepokojem ruszyłam do biura obsługi klienta, żeby dowiedzieć się, co to za absurd.
Odsyłali mnie od biurka do biurka
Drzwi do biura obsługi klienta zaskrzypiały złowrogo, jakby ostrzegały mnie przed tym, co mnie czeka. Weszłam do środka, niosąc w ręce nieszczęsny rachunek, który przez całą drogę trzymałam jak skażony dokument. Za ladą siedział młody mężczyzna w granatowej koszuli, z miną znudzonego urzędnika i wzrokiem wbitym w ekran monitora.
– Dzień dobry – powiedziałam, starając się brzmieć spokojnie. – Dostałam rachunek, który... no, chyba ktoś się pomylił. Jest prawie dwa razy wyższy niż zwykle.
Uniósł wzrok na sekundę, rzucił okiem na kartkę i nawet nie skinął głową.
– Proszę numer klienta.
Podałam.
– W systemie wszystko się zgadza – oznajmił po chwili, beznamiętnym tonem.
– Ale przecież ja nie zużywam tyle prądu! Mieszkam sama, nie mam zmywarki, nie mam suszarki, nawet telewizora nie oglądam po nocach.
– W rozliczeniu nie ma błędów. Może ktoś korzystał z pani prądu?
Zacisnęłam usta.
– Nikt nie korzystał. Mam licznik w mieszkaniu.
– Proszę złożyć reklamację. Tam, na końcu korytarza, pokój 4B.
Pokój 4B pachniał kurzem i złością innych ludzi. Kobieta w okularach przejrzała dokumenty i powtórzyła to samo: „Wszystko się zgadza”. A potem: „Proszę cierpliwie czekać na rozpatrzenie”. Wróciłam do domu na miękkich nogach. Czułam się jak stara idiotka, którą ktoś właśnie zignorował. Czy ja już się nie liczę? Czy starsza pani to dla nich tylko problem? Patrzyłam na rachunek i czułam, jak we mnie coś pęka. Tyle lat życia z zasadami, a teraz to? Chciałam tylko sprawiedliwości, a dostałam... system.
Nie jestem jedyna
Wróciłam do biura trzy dni później, z nową determinacją. Przespałam się z tematem, wypiłam dwa litry melisy, ale we mnie dalej wrzało. Tym razem zabrałam ze sobą zeszyt z notatkami – ile zużyłam, kiedy, ile wynosiły rachunki przez ostatnie miesiące. Miałam argumenty i byłam gotowa walczyć. Zanim jednak zdążyłam podejść do stanowiska, usłyszałam rozmowę.
– ...bo to nie jest normalne, ja mam emeryturę, a nie pensję prezesa! – mówiła starsza kobieta z fioletowym berecikiem, trzymając w ręku identyczny rachunek jak mój. – I niech mi pan nie mówi, że system się nie myli, bo system to tworzą ludzie!
Zadrżało mi serce. Podeszłam bliżej.
– Przepraszam... pani też dostała zawyżony rachunek?
Kobieta spojrzała na mnie spod okularów.
– Też? Proszę pani, to już trzeci taki przypadek na moim osiedlu. U pani Leokadii też. I u Tadeusza z czwartego. Coś tu śmierdzi.
– Jestem Teresa – wyciągnęłam dłoń.
– Grażyna. Emerytowana księgowa. Liczby mnie nie oszukają – powiedziała i uśmiechnęła się smutno.
Razem spróbowałyśmy znów dojść do „prawdy systemowej”, ale efekt był ten sam. Odesłano nas z kwitkiem. W drodze powrotnej do domu mówiłyśmy już jak stare znajome. Grażyna mówiła, że przez całe życie pilnowała budżetów firm, ale pierwszy raz czuje się jak dziecko we mgle. W domu zrobiłam herbatę, usiadłam z notesem i zaczęłam pisać list do lokalnej gazety. Krótkie, rzeczowe zdania. Nie z żalem, ale z pytaniami. Kto odpowie za ten bałagan? Ile jeszcze takich „błędów systemu” spotkało ludzi takich jak ja?
Sprawa dla gazety
Marta zadzwoniła do mnie dwa dni po wysłaniu listu. Jej głos przez telefon był rzeczowy, ale ciepły. Powiedziała, że pracuje w lokalnej gazecie, że przeczytała mój list i że chciałaby się spotkać, „bo temat wygląda poważnie”. Poprosiłam, żeby przyszła do mnie. Miałam lepsze ciasto niż w niejednej kawiarni. Przyszła punktualnie. Młoda, schludna, w sportowej kurtce i z torbą pełną dokumentów.
– Przepraszam za najście – powiedziała przy wejściu. – Ale pani list... coś we mnie poruszył. Moja babcia też walczyła z urzędami. Przegrała.
– To może teraz wygramy – odpowiedziałam i wpuściłam ją do środka.
Rozłożyłyśmy rachunki na stole. Pokazałam jej swoje notatki, rozpiskę zużycia z ostatnich lat, porównania. Marta przyglądała się temu jak detektyw.
– Pani Tereso, te liczby nie mają sensu. Przez trzy miesiące zużycie prawie identyczne, a nagle – bum, skok o sto procent. Ktoś musiał tu coś zmienić.
– Ale kto? I dlaczego?
– To właśnie spróbuję sprawdzić. A pani zna więcej osób, które dostały podobne rachunki?
– Grażyna. I jeszcze sąsiedzi. Mogę zadzwonić, zebrać ich. Przychodzą do mnie na karty, to chętnie opowiedzą.
– Świetnie. Zrobię z tego tekst. Ale nie tylko. Nagram rozmowy, przygotuję materiał do telewizji lokalnej. Ktoś musi się tym przejąć.
Spojrzałam na nią i poczułam, że po raz pierwszy od tygodni oddycham pełną piersią.
– Pani Marto... Pani to nie dziennikarka. Pani to huragan.
Zaśmiałam się pierwszy raz od dawna.
Rozpętała się burza
Artykuł Marty ukazał się w sobotę rano. Zdjęcie mojego rachunku na całą stronę i tytuł: „Kto okrada seniorów z gniazdka?”. Tekst był mocny, bez ściemniania. Nazwy, nazwiska, liczby.
Telefon dzwonił niemal bez przerwy. Sąsiadka z drugiego piętra, bratowa z osiedla obok, pan Henryk spod szóstki – wszyscy opowiadali tę samą historię: dziwne skoki zużycia, identyczne kwoty.
Nie sądziłam, że na starość znajdę się w samym centrum medialnej burzy. Że moje nazwisko pojawi się w gazecie, że ktoś zaprosi mnie do telewizji, a sąsiedzi będą gratulować odwagi. Ja przecież nie czułam się żadną bohaterką. Po prostu... nie zgodziłam się na to, by ktoś traktował mnie jak powietrze. Bo o to właśnie chodziło. O godność. Nie lubię wielkich słów, ale zrozumiałam jedno: starsi ludzie często przestają istnieć dla systemu. Jesteśmy jak cienie – nie krzyczymy, nie protestujemy, bo wychowano nas w pokorze. Ale przecież to my płaciliśmy składki, uczyliśmy dzieci, budowaliśmy to wszystko cegła po cegle. Czy naprawdę zasługujemy na to, by ktoś „pomylił się” w rachunku i jeszcze śmiał mówić, że wszystko się zgadza?
Od tamtej pory minęło kilka miesięcy. Rachunki wróciły do normy, Marta raz na jakiś czas wpada na herbatę, Grażyna organizuje spotkania sąsiedzkie, jakbyśmy nagle uwierzyli, że razem możemy więcej. Ale mnie nie opuszcza pewien niepokój. Bo wiem, że to, co się wydarzyło, to tylko czubek góry lodowej. Ilu jeszcze ludzi dostało takie rachunki i po prostu zapłaciło? Ilu machnęło ręką, bo nie miało siły walczyć?
Czasem w nocy leżę w łóżku i myślę: życie też potrafi wystawiać rachunki bez pokrycia. Za samotność, za niesprawiedliwość, za obojętność. I nie zawsze można je zakwestionować. Ale jedno wiem na pewno – ja już nie dam się oszukać. I nie pozwolę, by inni też się dali. Bo choć mam 68 lat, w środku wciąż czuję ogień. A kiedy trzeba, umiem powiedzieć: dość.
Teresa, 68 lat