Reklama

To był jeden z tych turnusów, które człowiek zapamiętuje nie dlatego, że był wyjątkowo udany, tylko dlatego, że wywrócił mu życie do góry nogami. Niby nic się wtedy nie zapowiadało – kuchnia działała jak zawsze, pacjenci kręcili się między stołówką a lasem, a ja zasuwałam od rana do nocy w fartuchu, pachnąca rosołem i cebulą. Aż tu nagle, któregoś dnia w drzwiach stanął on – Jarek. Dobrze ubrany, z tym swoim błyskiem w oku, który niby mówił: „Znam się na kobietach”, a jednocześnie potrafił tak spojrzeć, że dawałam mu dokładkę bez słowa. I tak to się zaczęło. Najpierw pogaduszki przy wydawce, potem wieczorne spacery pod pretekstem „przewietrzenia żołądka po kolacji”, aż w końcu... No właśnie. Zaczęło się coś, co powinno się skończyć od razu, ale się nie skończyło. Przeciwnie – zaczęłam się łudzić.

Nie był wybitnie przystojny

– No i co ty tam znowu tak się guzdrzesz, Mariolka? – wołała do mnie Zośka spod kuchennego okapu. – Rosół już na stole, a ty z tą wazą stoisz jak wryta!

– Patrzę tylko, czy dobrze posoliłam – skłamałam, bo tak naprawdę gapiłam się przez okno, jak Jarek wychodził z pawilonu nr 3.

Nie był ani młody, ani jakiś wybitnie przystojny. Ot, facet przed sześćdziesiątką, lekko przygarbiony, ale z taką jakąś manierą, że nawet jak trzymał plastikowy kubek z kompotem, to wyglądał, jakby pił whisky z lodem. I jak się uśmiechał, to człowiekowi robiło się cieplej. Zaczął zagadywać pierwszego dnia.

– Pani tak tu codziennie? – zapytał, kiedy podawałam mu zupę.

– A jakby inaczej – uśmiechnęłam się. – Kuchnia to moje drugie imię.

– W takim razie proszę mi wierzyć, to najlepszy krupnik, jaki jadłem w życiu. A jestem specjalistą od krupników – powiedział i poruszył brwiami jak jakiś kabareciarz.

– No niech Pan nie mówi, że się na tym zna?

– Gotuję dla wnuczki, jak trzeba. A jak nie trzeba, to dla siebie. Ale tu... Pani mi skradła serce. Przez żołądek, oczywiście.

Zaśmiałam się. Głośniej niż wypadało. Zośka potem mi powiedziała:

– Uważaj, bo ci kuracjusz zawróci w głowie. A przecież wiesz, że to tylko turnus. Dziesięć dni i pa, pa.

Ale wtedy już było za późno. Umawialiśmy się na wieczorne spacery, śmialiśmy się z tych samych głupot i nawet muzyka w radiowęźle brzmiała nagle jakoś bardziej romantycznie.

Czułam, że się czerwienię

– Mariolka, ale ty się dziś wypachniłaś – droczyła się Zośka, gdy przebierałam fartuch na popołudniową zmianę. – Ktoś tu chyba nie idzie tylko na spacerek…

– Daj spokój – mruknęłam, choć wiedziałam, że się czerwienię. – Przewietrzyć się idę, co w tym dziwnego?

– Jasne. A ja do bufetu po jogurt o 20:00 – parsknęła śmiechem i zniknęła w chłodni.

Czekał na mnie przy ławce pod lipą, jak co wieczór. Miał na sobie ten sam granatowy sweter, trochę wypchany na łokciach, ale na nim wszystko wyglądało... no, jakoś przytulnie.

– Myślałem, że się nie pokażesz – powiedział i podał mi termos z herbatą.

– A co, już tak przywykłeś do mojego towarzystwa?

– Przywykłem to mało powiedziane. Jak cię nie ma, to dzień mi się ciągnie. Prawie jak ta kapusta z wczoraj – mrugnął do mnie.

– Oho! – zaśmiałam się. – Krytyka pod adresem kuchni? Uważaj, bo cię tu przestaniemy dokarmiać.

– Tylko nie to! A tak serio, Mariola, ja się tu naprawdę dobrze czuję. I to nie przez zabiegi. Dzięki tobie.

Zamilkłam. Niby nic nie powiedział wielkiego, a jednak poczułam, jakby mnie ktoś dotknął w serce.

– Ty wiesz, że jesteś tu tylko do końca tygodnia – odezwałam się w końcu cicho.

– A jakbym się zapisał na drugi turnus? Specjalnie dla kuchni?

Spojrzałam na niego zdziwiona.

– Dla kuchni? Czy dla kucharki?

– Dla ciebie, kochana. Bez dwóch zdań.

I tak, siedząc na tej starej ławce, zaczęłam wierzyć, że może jeszcze coś mnie w życiu czeka.

Miał wrócić za 2 tygodnie

Turnus kończył się w sobotę. Ostatni piątek minął mi jak przez mgłę – obierałam ziemniaki, mieszałam w garach, wydawałam obiady, ale myślami byłam gdzie indziej. A właściwie – przy kimś innym.

– No to co, Mariola – Jarek złapał mnie za rękę, gdy wieczorem przyszłam pod lipę. – Jeszcze jutro śniadanie i… koniec.

– Ty mi lepiej powiedz, czy złożyłeś wniosek na kolejny turnus – spojrzałam na niego spod oka.

– Złożyłem. Jeszcze przedwczoraj. Mam wrócić za dwa tygodnie. Chyba że się stęsknię wcześniej, to może przyjadę z torbą i zamieszkam w kuchni – zaśmiał się.

– W kuchni nie ma wolnych łóżek. Ale w piwnicy by się coś znalazło. Obok ziemniaków – odgryzłam się, ale już wiedziałam, że coś się we mnie rozlewa jak ciepły sos. Zbyt ciepły i zbyt szybko.

– Mariolcia… ty myślisz, że to jest tylko przygoda? – zapytał nagle, poważniejąc.

– A nie jest?

– Dla mnie nie.

Milczałam. Bo przecież sama nie wiedziałam. Ja, kobieta po pięćdziesiątce, po rozwodzie, z dwiema wnuczkami, która od dziesięciu lat dzieli życie z radiem i herbatą z cytryną... a tu nagle facet. I jeszcze mówi, że nie przygoda.

– Zobaczymy, Jareczku – powiedziałam w końcu. – Jak wrócisz, to pogadamy. Może wtedy się okaże, czy to tylko sanatoryjne zauroczenie, czy coś poważniejszego.

– Dobrze. Ale nie znikaj mi, dobra? Nie zapomnij o mnie.

– No, jakbym mogła. Przecież ty krupnik na śniadanie jadłeś. Takich cudaków się nie zapomina.

Uśmiechnął się. A ja, idiotka, naprawdę zaczęłam na niego czekać.

Siedział z inną kobietą

Dwa tygodnie to niby nic. Czternaście dni, czternaście nocy. Ale jak człowiek czeka – to każda minuta się ciągnie jak ser na zapiekance.

– No i co, Mariola, wróci ten twój adorator? – zapytała Zośka, wciągając fartuch. – Bo ja to słyszałam, że te sanatoryjne romanse kończą się z ostatnim turnusowym deserem.

– Jeszcze zobaczysz, jak przyjedzie z różami – rzuciłam, udając pewność, choć coś mnie ściskało w dołku.

W niedzielę, punkt dwunasta, weszłam na stołówkę niby tylko sprawdzić, czy nowy turnus już dotarł. A tak naprawdę – żeby go zobaczyć. I zobaczyłam. Siedział przy oknie. Ale nie sam. Obok niego – kobieta. W rudych włosach, z długimi paznokciami, w butach na obcasie, jakby właśnie wróciła z bankietu, nie z kriokomory. Śmiali się. Ona podała mu widelec do ust. A on… zjadł, nie odwracając nawet głowy w moją stronę. Zamarłam. Po chwili dosiadła się do mnie Zośka.

– Mariola... widziałaś?

– Widziałam – rzuciłam krótko. – Taka tam znajomość z jadalni. Ja gotuję, on je. Koniec historii.

– Przykro mi – powiedziała cicho Zośka, a ja poczułam, że za chwilę parsknę śmiechem. Z nerwów.

– Przykro? Zośka, kochana. Ja to mam nosa do facetów, co? Znów trafiłam na takiego, co kocha na zabój. A z nowym turnusem przysiada się do nowej.

Wyszłam do kuchni. Włożyłam fartuch, chwyciłam garnek. I wtedy przysięgłam sobie jedno, że ostatni raz dałam się nabrać.

Nie chciał mnie zranić

Przez dwa dni unikałam go jak ognia. Nie zaglądałam na stołówkę, jak szedł na masaże, nie wychodziłam na papierosa pod lipę, chociaż kusiło. Nie dlatego, że tęskniłam. Tylko żeby nie dać mu satysfakcji. Ale trzeciego dnia sam mnie dorwał przy zapleczu.

– Mariola, możemy pogadać?

– Ja tu pracuję, nie plotkuję – rzuciłam, nie patrząc mu w oczy.

– Proszę cię. Tylko chwilę. To nie tak, jak myślisz.

No oczywiście. Zawsze „nie tak”.

– A jak? To twoja siostra? Kuzynka? Koleżanka z turnusu, co ci się w ramiona rzuciła niechcący?

– To... Ela. Znaliśmy się kiedyś. Spotkaliśmy się przypadkiem i...

– I postanowiła cię dokarmić obiadem? – przerwałam mu. – Bo tak romantycznie wyglądało. Widelec, uśmiechy. Prawie jak my, pamiętasz?

Zamilkł.

– Przepraszam. Nie chciałem cię zranić – powiedział w końcu. – Ale to nic nie znaczyło.

– A ja myślałam, że my coś znaczyliśmy. Chociaż chwilę. Że może jak wrócisz, to... że coś się zacznie.

– Też tak myślałem – powiedział cicho. – Ale sama widzisz, jak jest. Gdybym był mądrzejszy, nie wracałbym wcale. Zostawiłbym cię z miłym wspomnieniem. A tak... schrzaniłem wszystko.

– Zgadza się – skinęłam głową. – I wiesz co, Jarek? Nie musisz nic naprawiać. Zupa była dobra, ale deser się przypalił.

Odwróciłam się na pięcie i wróciłam do kuchni. Tam przynajmniej wiedziałam, co robię.

Potrzebowałam tej lekcji

Minęło kilka tygodni. Jarek zniknął. Nie próbował więcej rozmawiać, nie zostawił karteczki, nie podsunął róży pod drzwi zaplecza. I dobrze. Ja też już niczego nie oczekiwałam.

– Mariolka, a jakby tak się zapisać na ten kurs gotowania w stolicy? – rzuciła Zośka, mieszając bigos. – Nowi ludzie, inne kuchnie, może jakieś horyzonty, co?

– Horyzonty mi wystarczą tu, za oknem – uśmiechnęłam się, choć coś mnie tknęło.

Może rzeczywiście czas pomyśleć o sobie, nie tylko o garnkach i turnusach. Wieczorem usiadłam na tej samej ławce, gdzie kiedyś siedzieliśmy razem. Na drzewie ćwierkały wróble, ktoś daleko grał na harmonijce, a powietrze pachniało zbliżającą się jesienią. Obok mnie usiadła kobieta z nowego turnusu, wyglądała na pięćdziesiątkę z hakiem.

– Przepraszam, wolne?

– Wolne – przytaknęłam.

– Tak sobie myślę – powiedziała po chwili – że życie po pięćdziesiątce dopiero się zaczyna. Może już bez fajerwerków, ale za to człowiek wie, czego nie chce.

Spojrzałam na nią z uznaniem.

– Prawda. A ja już na przykład nie chcę karmić facetów, którzy mylą kolację z randką.

Obie się roześmiałyśmy. Może to i dobrze, że tak wyszło. Może potrzebowałam tej lekcji. Następnego dnia zrobiłam nową wersję krupniku. Bez wspomnień. Za to z większą ilością majeranku. I pierwszy raz od dawna, naprawdę mi smakował.

Mariola, 52 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama