Reklama

Musiałam coś wymyślić

– Co robimy latem? – zapytało mnie dziecko.

Reklama

– Opalamy się – odparłam odruchowo.

– Mama! – oburzyło się dziecię. – Pytam poważnie. Dostałem pod choinkę prawdziwy scyzoryk MacGyvera, jestem już duży i możemy wybrać się gdzieś dalej niż do babci na działkę – Jacek dzielnie wypiął swą dziewięcioletnią pierś.

– Jest dopiero zima – uśmiechnęłam się pobłażliwie.

– Mamy dość czasu, żeby zebrać pieniądze, zgromadzić sprzęt i wybrać odpowiednie miejsce. Musi być fajne, ale niedrogie – zdecydował.

Cwaniaczek. Dobrze wiedział, że ze skromnej pensji sekretarki nie stać mnie na luksusowe wczasy w Juracie.

– A gdzie najbardziej chciałbyś pojechać, wiesz już?

W góry pod namiot – rozmarzył się. – Dawid opowiadał, że pojechał ze swoim tatą i było super. Łowili ryby w potokach, chodzili na wycieczki i spali pod gołym niebem.

– Myli się w lodowatej wodzie, leczyli odciski i na okrągło jedli żarcie z puszek… – wtrąciłam.

– No! Czadowo było!

Jak walczyć z takim entuzjazmem? Nawet nie chciałam. Mały miał prawo do wakacji pod namiotem jak każdy chłopiec. Nawet wiedziałam, gdzie się wybierzemy. W Bieszczady, jedyne takie miejsce na ziemi, które kojarzyło mi się z beztroską i ostatnimi w moim życiu chwilami dobrej zabawy. Kiedy nie musiałam być odpowiedzialna, rozsądna ani twarda. Kiedy mogłam być wolna i szalona. Najwspanialsze z moich wspomnień.

Ledwie zaczynały się wakacje, nasza paczka zrywała się z domu jak stado ptaków i leciała w Bieszczady. A tam czekały połoniny, lasy, wędrówki, rozmowy i śpiewy przy ognisku. W trakcie ostatniej wyprawy, po maturze, obiecaliśmy sobie, że utrzymamy tradycję, ale nic z tego nie wyszło. W każdym razie z mojej strony. Trudno chodzić po górach, będąc w ciąży. Nie żałowałam. Michał wydawał mi się najwspanialszym chłopakiem pod słońcem. Przez pół roku. Później wyjechał do Stanów, przysłał cztery listy, potem dwa od swojego adwokata i zostałam rozwódką. Szybko i bez bólu. Po amerykańsku.

Najbardziej miałam mu za złe, że nawet nie zobaczył syna. Jego strata. Ale Jacek w niczym mu nie zawinił i było mi przykro patrzeć, jak zazdrosnym okiem zerka na ojców swoich kolegów. Nie pytał, czemu on nie ma tatusia, a ja męża – jakby wiedział, że sama też tego nie rozumiem. Michał, którego kiedyś znałam i pokochałam, nigdy nie porzuciłby rodziny. Widać Ameryka kompletnie go odmieniła. Może lepiej, że już nie wrócił. Dość! Przecież to miały być miłe wspomnienia. Postanowiłam, że stworzymy z Jackiem nasze własne bieszczadzkie wspomnienia.

Nie wiem, kiedy nadeszło lato i oto stałam pośrodku pola namiotowego niedaleko Ustrzyk Górnych. Czas jakby się cofnął. Drzewa, pod którymi zwykle rozbijaliśmy namioty, wciąż trwały, podobnie jak wybielona wapnem latryna, poczerniałe od deszczu ławki i stoły. A najważniejsze, że atmosfera, duch Bieszczad pozostał ten sam. Właściwie zmieniło się tylko jedno – ja. Dorosłam i z tego, co zdążyłam zauważyć, byłam najstarszą osobą w promieniu pół kilometra. Trudno. Nie można mieć siedemnastu lat przez całe życie. Za to miałam wspaniałego syna i samochód. Może już nie tak wspaniały, ale za to sprawny.

– Dalej, do roboty – zaordynowałam. – Niedługo zapadnie wieczór. Bierzmy się za rozpakowywanie.

Poszło nam nad podziw sprawnie. Nim zrobiło się ciemno, namiot już stał, a ognisko płonęło przyjaznym ogniem. Jacek wpatrywał się w płomienie zachwycony. Podobnie jak ja. Na kolację zjedliśmy kanapki przywiezione z domu. Jakoś zupełnie nam nie przeszkadzało, że nieco rozmiękły i straciły na smaku.

Nie wiedziałam, co on wymyśla

Bladym świtem obudziło mnie energiczne potrząsanie za ramię.

– Mamo, wstawaj!

Alarmujący głos Jacka sprawił, że spanikowałam.

– Samochód ukradli! – wrzasnęłam.

– Nie, no co ty mama, kto by chciał ukraść naszego starucha?

– Też racja – mruknęłam, gramoląc się ze śpiwora. Lubiłam naszego dwunastoletniego forda, ale nawet ja bym go nie ukradła. – Co się stało?

– Poszłem zrobić siusiu…

– Poszedłem – poprawiłam.

– No mówię przecież. A jak wracałem, zobaczyłem yeti! Prawdziwego! Wczołgiwał się do tego maleńkiego namiociku z dala od innych, o którym myśleliśmy, że jest pusty. Nie wiedziałem, że one mieszkają w namiotach!

– Powoli, synu, i po kolei – wydobyłam się na świat i przeciągnęłam z lubością.

Moje trzydziestoletnie kości zatrzeszczały. Trochę odwykłam od spania na karimacie. Ziewnęłam i uspokajająco poklepałam Jacka po plecach.

– Nie wiem, czy yeti mieszkają w namiotach, ale na pewno nie ma ich w Bieszczadach. Tu mógłbyś spotkać jelenia, rysia, żbika, dzika, ewentualnie... niedźwiedzia albo żubra – Jackowi aż oczy zabłyszczały z podniecenia. – Jednak one nie biwakują na polach namiotowych. A jak konkretnie wyglądał ten yeti, którego spotkałeś? – zapytałam.

– Był ogromny i cały we włosach!

– Cały? – uniosłam brwi.

– No... – Jacek się zawahał. – Nie wiem, czy cały, bo był ubrany, ale na głowie, twarzy i rękach miał masę kręconych włosów!

– To na pewno nie był yeti – stwierdziłam kategorycznie. – One nie chodzą w ubraniu.

– No chyba masz rację... – westchnął zawiedziony Jacek.

Niemniej odtąd bardzo uważnie obserwował niewielki namiot rozbity na uboczu i jego lokatora. Trzy dni później przybiegł z kolejnymi rewelacjami.

– Mama, on mówi! Ten yeti mówi! Zbierałem patyki na ognisko koło jego namiotu i przy okazji spróbowałem zajrzeć do środka, ale zaplątałem się w linki, wywaliłem się, i wtedy usłyszałem straszny głos!

– Tak? – uśmiechnęłam się, patrząc, jak podekscytowany Jacek podskakuje niczym wróbelek.

– I co ten głos powiedział? – zaciekawiłam się.

– Jazda stąd, nie zakłócać mi snu, bo pokąsam! Pokąsam! Tak powiedział, przysięgam, mama! Taki z niego groźny yeti! – ekscytował się Jacek.

– Słoneczko, jeżeli ten ktoś nosi spodnie i mówi ludzkim głosem, to nie może być yeti – zaoponowałam.

– Ale dziwny jest, musisz przyznać.

– Fakt – potaknęłam. – Zupełnie normalny to chyba nie jest.

Yeti było naprawdę interesujące

Jak bardzo dziwny jest tajemniczy osobnik, przyszło mi się wkrótce przekonać na własnej skórze.

– Mama, śpisz? – wyszeptał mi synek prosto do ucha, budząc z całkiem przyjemnego snu.

– Yhy – mruknęłam. – Wiesz, też byś mógł, w końcu jesteśmy na wakacjach – zaproponowałam.

– Siku byłem – powiedział, jakby to wszystko wyjaśniało, i natychmiast przystąpił do relacjonowania kolejnej przygody. – Pamiętasz, jak mówiłem ci wczoraj wieczorem, że yeti znowu zniknął i że coś niósł na ramieniu, ale nie widziałem wyraźnie, co to było, ale teraz wrócił, przyjrzałem mu się uważniej i myślę… – zawiesił znacząco głos – że to była broń! W pokrowcu, ale broń. Na wędki było zdecydowanie za krótkie – uznał.

– Synku, niby po co mu broń?

– Do kłusowania! – palnął bez wahania. – Mówiłaś, że w Bieszczadach żyją jelenie, niedźwiedzie i żubry. Yeti na pewno na nie poluje!

– Nie wolno polować na zwierzęta w parku narodowym – powiedziałam bez przekonania.

Wiedziałam, że przecież kłusownik nie przejmowałby się żadnymi zakazami. Hola, hola! Czyżbym się dała wciągnąć w dziecięce śledztwo? Zerknęłam na zegarek. Rany, piąta rano!

– Śpimy – zarządziłam. – Mamy się dzisiaj wybrać na Połoninę Caryńską. Musimy mieć siły. Wskakuj do śpiwora. Pośpijmy jeszcze kilka godzin.

Jacek zasnął, ledwie przyłożył głowę do poduszki, a ja przewracałam się z boku na bok, bo nie mógł mi wyjść z głowy wielki, owłosiony yeti polujący na… mnie! Obudziłam się spocona ze strachu. Cóż znaczy siła sugestii.

Późnym rankiem spakowaliśmy nasze małe plecaki. Jacek pięć razy sprawdzał, czy zabrał scyzoryk. Ja skupiałam się na bardziej prozaicznym wyposażeniu: bidony z piciem, kanapki, swetry, mapa i apteczka na wszelki wypadek. Sprawdziłam, czy auto jest zamknięte, pod tropik schowałam butlę, krzesełka i stolik. Właśnie zapinałam namiot, kiedy synek syknął ostrzegawczo:

– Mama, yeti tu idzie!

Odwróciłam się powoli. Mężczyzna w pełni zasługiwał na przezwisko nadane mu przez Jacka. Miał z metr dziewięćdziesiąt wzrostu, imponującą brodę i włosy do ramion. Ubrany był w spodnie i rozchełstaną na piersi wojskową bluzę. Nie uszły mojej uwagi imponujące bary, mocno owłosiony tors i dłonie jak bochny chleba. Biła od niego wręcz zwierzęca męskość. Widywałam go już wcześniej, ale nigdy z tak bliska!

Mimowolnie zadrżałam pod spojrzeniem szarozielonych oczu, które patrzyły na mnie dziwnie, sama nie wiem jak. Ni to niechętnie, ni natarczywie. Co on do mnie ma? Zdenerwowałam się natychmiast. Jak on śmie tak patrzeć, kłusownik jeden! Pewnie dlatego zamiast grzecznie się przywitać i poprosić o rzucenie okiem na pozostawiany przez nas dobytek, warknęłam:

– I czego się pan tak gapi, co?!

– Bo mam oczy – odburknął, nie przestając mierzyć mnie wzrokiem. Może to była nieuprzejma riposta na nieuprzejme pytanie, a może po raz pierwszy od dawna jakiś mężczyzna zauważył we mnie kobietę?

Nie miałam wielkiego doświadczenia. Faceci, teoretycznie mną zainteresowani, natychmiast znikali z horyzontu na wieść o tym, że mam kilkuletniego syna. Ten tutaj potargał moje dziecko po głowie i mruknął chrapliwym basem.

– Jak chcesz się czegoś dowiedzieć, mały, zapytaj, a nie podglądaj, zaplątując się w linki. Tym sposobem nawet żaby nie wytropisz, o rysiu czy kłusowniku nie wspominając.

Mój syn zarumienił się jak piwonia. Ja również, ponieważ yeti, niby zwracając się do Jacka, wciąż gapił się na mnie. I to jak! Wręcz nieprzyzwoicie, wyglądał, jakby zaraz miał się oblizać. Poczułam się aż nazbyt świadoma swoich wdzięków – piersi opiętych ciasną koszulką i krótkich spodenek odsłaniających gołe nogi.

– Nie rozumiem… O co panu tak naprawdę chodzi? – mruknęłam pod nosem speszona.

– Wybieracie się dzisiaj w góry? – od razu przeszedł do rzeczy.

– Chcemy wejść na Połoninę Caryńską – potwierdziłam.

To nie do końca dobry pomysł, zbiera się na burzę.

– Bzdura! – prychnęłam, unosząc głowę do góry i z ulgą umykając przed hipnotyzującym spojrzeniem zwierzaka. – Ani jednej chmurki!

– To się czuje w powietrzu, to napięcie... – cedził słowa, a ja wiedziałam, że wciąż gapi się na mnie bezwstydnie. – Będzie burza, wiem, co mówię.

– To niech pan się wczołga z powrotem do swojego legowiska i czeka na grzmoty! My ruszamy. Jacek! – pogoniłam syna, który wpatrywał się w mężczyznę jak urzeczony.

– Już idę, mamo – podążył za mną z pewnym ociąganiem.

Ten facet miał rację

Kiedy weszliśmy na szlak, Jacek szybko zapomniał o obcym. Brykał na ścieżkach jak młoda kozica. Ja natomiast po fakcie przypomniałam sobie, że wejście na Połoninę Caryńską od strony Ustrzyk Górnych wcale nie należy do najłatwiejszych. Pot zalewał mi oczy, niby lekki plecak ciążył jak kamień, powietrze można było krajać nożem, zero ożywczego wiaterku. Z trudem nadążałam za synem, ale złość dodawała mi siły.

– Co za gbur! Kosmaty macho. Przemądrzały do obrzydzenia – mamrotałam. – Tacy są najgorsi. Wszystko wiedzą lepiej. „Będzie burza, wiem, co mówię” – przedrzeźniałam go poirytowana. – Niebo błękitne jak niezapominajka, ale on wie lepiej!

W końcu dotarliśmy na otwartą przestrzeń. Morze traw – te dwa słowa w pełni oddają, czym są połoniny. Zafascynowani zagłębialiśmy się w ich szmaragdowozielone fale. Rozpostarłam ramiona, wiatr rozwiewał mi włosy. Na połoninach zawsze wieje. Wspinając się na palce, z odchyloną głową, z zamkniętymi oczami chłonęłam wolność i szaleństwo.

Właśnie po to warto było wrócić w Bieszczady! Poczułam krople na twarzy i na ustach… Łzy? Posmakowałam. Nie były słone, ale orzeźwiające i słodkie. Roześmiałam się z głębi serca, jak od lat mi się to nie zdarzało.

– Mamo, to chyba ta burza, o której mówił yeti – syn przywołał mnie do rzeczywistości.

Otworzyłam oczy. Niebo zasnuwały ciemne chmury. Wiatr wzmógł się, przygiął trawy do ziemi. Jacek przylgnął do mojego boku.

– Bardzo się boję, mamusiu – wyszeptał cichutko.

– Nie martw się, synku, jestem przy tobie – przytuliłam go mocno.

Jacek zadrżał z zimna. Deszcz, które przed chwilą znaczył drobnymi śladami moją twarz, teraz przeistoczył się w istną ulewę. Zagrzmiało.

– Co robimy, mamusiu?! – w głosie syna wyczułam panikę.

– Uciekamy! – rzuciłam pierwsze, co przyszło mi do głowy.

– Na ziemię! Ale już! – tubalny, dźwięczny głos przedarł się przez szum wiatru, deszczu i wzmagającej się nawałnicy. – Na ziemię mówię!

Nasz yeti wyskoczył zza niewielkiego krzaka i w kilku susach znalazł się przy nas i powalił na trawę. Nie miałam czasu zastanowić się, jak udało mu się podążać naszym śladem, samemu pozostając niezauważonym. Ani zapytać, czemu ryzykuje, chroniąc nas własnym ciałem. On na mnie leżał! Odruchowo zaczęłam się wyrywać spod przygniatających mnie do mokrej ziemi potężnych ud i ramion.

– Odbiło ci? – ryknął mi do ucha. – Chcesz posłużyć za piorunochron? Wszystko, co wystaje ponad trawy, przyciąga teraz nieszczęście. Chcesz zginąć?! – darł się ma mnie.

– Nie… – jęknęłam tylko.

– To przestań się ruszać.

Posłusznie znieruchomiałam. Kątem oka zauważyłam, że Jacek tuli się do mężczyzny jak zmokły psiak. Yeti objął go silnym ramieniem. Drugim władczo przyciskał mnie do ziemi.
Nie śmiałam pisnąć. Ze strachu i czegoś, czego nie czułam od dawna.

Bieszczady dały mi szczęście

Nawet nie zauważyłam, kiedy przestało padać. Burza zniknęła tak samo nagle, jak wcześniej się pojawiła. Przynajmniej jeśli chodzi o tę rozgrywającą się na niebie.

– Mama, nie ciężko ci pod yeti? – spytał w pewnym momencie Jacek, któremu wraz z odejściem grzmotów wróciła odwaga i ciekawość świata. Zaczerwieniłam się po uszy, choć przecież nic złego nie zrobiłam.

– Złaź ze mnie, ale już! – warknęłam i szturchnęłam naszego nieproszonego obrońcę łokciem w bok. Jakbym próbowała przesunąć górę. – Raczy pan ze mnie w końcu zejść czy będziemy tu nocować? – wycedziłam.

– Nie miałbym nic przeciwko temu – odmruknął. Ale się odsunął.

Zerwałam się na równe nogi i dałam upust swojej frustracji.

– Kim ty jesteś, do diabła? I co ty sobie wyobrażasz? Dlaczego nas śledziłeś i kto ci pozwolił na mnie leżeć?! – rozdarłam się.

– Ty mi pozwoliłaś. Moja wyobraźnia nie zna granic, bałem się o was, a jestem mężczyzną – udzielił odpowiedzi. Złośliwie, bo przecież dobrze wiedział, że pytałam retorycznie i nie oczekiwałam odpowiedzi.

– To już ustaliliśmy – wtrącił Jacek. – Yeti przecież nie mówią i nie noszą ubrań. Jesteś kłusownikiem, tak?

– Nie. Fotografem.

– Fotografem?! – powtórzyliśmy z Jackiem zdumieni.

– Jasne – wskazał futerał leżący na ziemi. – Noszę w tym aparat z teleobiektywem, a nie strzelbę. Ma zainstalowany noktowizor, dlatego mogę robić zdjęcia w nocy. A rysie to przecież nocne zwierzęta.

– Rysie? Tropi pan rysie? – Jacek aż podskakiwał z wrażenia.

– Od dwóch lat. Do tego mnie wynajęto. Między innymi. Pewne czasopismo przyrodniczo-geograficzne jest zainteresowane pokazaniem Europie piękna Bieszczad.

– A ja? – wyrwało mi się, choć właściwie sama nie wiedziałam, o co pytam i o co mi chodzi.

– Ty? – znowu przeszył mnie wzrokiem. – Kiedy stałaś po kolana w morzu falującej trawy, rozpościerając ramiona, nie mogłem się powstrzymać i zrobiłem ci zdjęcie. Piękne będzie, w sam raz na okładkę. Prawdziwa Królowa Połonin! Będziesz najpiękniejszym okazem w mojej kolekcji.

– Okazem? Wypraszam sobie!

W odpowiedzi yeti roześmiał się tubalnie, a Jacek zawtórował mu chłopięcym głosikiem. Resztę wakacji spędziliśmy razem. Ja, Jacek i Jeremiasz, któremu absolutnie nie przeszkadzała konkurencja w postaci dziewięciolatka. Jacek był wprost zafascynowany nowym znajomym. W ciągu jednego dnia zostali najlepszymi przyjaciółmi. Jeremiasz bardzo mu imponował – mój syn traktował go jak wyrocznię w sprawach zwierząt, roślin, fotografii i w ogóle wszystkiego.

Wyraźną przyjemność sprawiało mu, że taki duży, wspaniały mężczyzna poświęca mu swój czas i uwagę. Zapytał mnie nawet, kiedy zacznie mu rosnąć zarost, ponieważ chciałby mieć taką brodę jak yeti. Nie przestał go tak nazywać. Za to uwielbiał się z nim siłować i siadać mu na kolanach. Ten sam „dorosły” Jacek, który mnie nie pozwalał się pocałować ani nawet pogłaskać publicznie po głowie, żebym mu obciachu nie zrobiła!

Martwiłam się, co będzie, kiedy te cudowne wakacje dobiegną końca. I nie chodziło mi wyłącznie o rozczarowanie mojego syna. Nie tylko Jacek zakochał się w Jeremiaszu, ja też. Przez syna do serca matki? Być może, ale nie chciałam, by yeti pozostał w mej pamięci jako fascynujący, ale jednie przelotny wakacyjny flirt.

Reklama

Niepotrzebnie się bałam. Okazało się bowiem, że moi panowie już na wstępie się zgadali, że skoro wszyscy mieszkamy w Warszawie, bez przeszkód będziemy mogli kontynuować naszą znajomość po powrocie do domu. Namawiali się za moimi plecami, jakby myśleli, że miałabym coś przeciwko temu. Ach, ci faceci!

Reklama
Reklama
Reklama