Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam czuć się zmęczona sobą. To nie był jeden konkretny dzień, bardziej seria poranków, kiedy budziłam się i patrząc w lustro, widziałam zmęczoną kobietę o martwym spojrzeniu. Miałam trzydzieści cztery lata, pracowałam w marketingu. Niby kreatywna branża, ale od lat robiłam w kółko to samo. Harmonogram, kampanie, tabele, call’e, których nikt nie słuchał. Moje życie było pasmem powtórzeń, jakby ktoś wciskał codziennie „replay”.

Reklama

Jarek, mój mąż, był grafikiem freelancerem. Siedział całymi dniami przy biurku, z twarzą w monitorze, z kubkiem kawy w dłoni. Dzieliliśmy przestrzeń, dzieliliśmy rachunki, dzieliliśmy milczenie. Kiedyś śmialiśmy się z byle czego, a potem… potem jakoś przestaliśmy. Dieta była pomysłem rzuconym mimochodem, czymś między krojeniem cebuli a przewijaniem filmików na telefonie.

– Detoks po świętach? – rzucił Jarek, a ja przytaknęłam z ulgą, że coś zrobimy razem.

Zaczęło się od zakupów – jarmuż, quinoa, hummus w trzech smakach. Od nowa odkrywaliśmy warzywa, a każda wspólna kolacja była trochę jak randka. Śmialiśmy się, jak bardzo jesteśmy „fit”. Przeglądaliśmy przepisy, robiliśmy zdjęcia kolorowych sałatek, wymienialiśmy się poradami.

– Marta i Jarek, para idealna – śmiał się Jarek, gdy kroił tofu.

Wydawało się, że wracamy do siebie. Gotowaliśmy razem, śmialiśmy się, planowaliśmy posiłki, śledziliśmy postępy. Ale potem… potem zaczęłam chudnąć. A on – nie. I coś się zaczęło łamać. Nie waga. Nie dieta. Tylko my.

Coś było bardzo nie tak

Stałam przy kuchennym blacie i wyciskałam sok z grejpfruta. Lubiłam ten moment – kwaskowaty zapach, delikatna piania na szklance, uczucie, że coś robię dla siebie. Miałam na sobie legginsy i stary t-shirt, w którym zwykle ćwiczyłam jogę. Zerknęłam na wagę stojącą w kącie. Pięć kilogramów mniej. Czułam się lżej, dosłownie i w przenośni.

Patrz, pięć kilo mniej – powiedziałam z uśmiechem. – Naprawdę czuję się dobrze.

Jarek siedział przy stole, otwierał paczkę chipsów, jakby to był zwykły poniedziałek bez żadnych postanowień.

– Tylko nie przeginaj, bo znikniesz – mruknął, nie odrywając wzroku od telefonu. – Jeszcze ci biust zniknie i co wtedy?

Zamarłam na moment. Powinnam się zaśmiać? Obrócić to w żart? Nie zrobiłam ani jednego, ani drugiego. Podniosłam wzrok i spojrzałam na niego uważnie.

– To nie chodzi o wygląd – powiedziałam cicho. – Po prostu lepiej się czuję.

– No, no, guru zdrowia się znalazła – prychnął.

Odwróciłam się do zlewu, by nie widział mojej miny. W mojej głowie zadźwięczało coś ostro, nieprzyjemnie. Próbowałam to uciszyć. Pomyślałam, że może ma zły dzień. Może w pracy mu nie idzie. Albo może po prostu jest zmęczony. Ale mimo tych tłumaczeń nie potrafiłam pozbyć się wrażenia, że coś było nie tak. Zaczynaliśmy to razem. Mieliśmy gotować, wspierać się, motywować. Tymczasem on coraz częściej sięgał po piwo i kanapki z majonezem, a ja zostawałam z sałatą i poczuciem winy, że się staram.

Siedziałam później sama na kanapie, z kubkiem zielonej herbaty, i próbowałam przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz powiedział mi coś miłego. Nie umiałam. Nie chodziło już tylko o dietę. Czy on naprawdę się śmieje… ze mnie? Z mojego sukcesu? Przecież mieliśmy to robić razem? Chciałam wierzyć, że to tylko chwilowe. Ale wiedziałam, że coś się zaczęło zmieniać. I nie byłam pewna, czy da się to zatrzymać.

Upokorzył mnie publicznie

Impreza u znajomych była spontaniczna. Taka zwyczajna sobota z winem, hummusem, muzyką w tle i rozmowami, które nie miały znaczenia. Ludzie rozsiedli się po całym salonie – część na kanapie, część przy stole, reszta na podłodze z talerzykami na kolanach. Przyszliśmy razem, jak zwykle. On objął mnie w drzwiach ramieniem. Ja przyniosłam sałatkę z komosy i pieczonych warzyw, on butelkę wódki. Siedzieliśmy przy stole. Natalia coś opowiadała, wszyscy się śmiali. Próbowałam się rozluźnić, mimo że nie czułam się dobrze w tej sukience – była za luźna, jeszcze niedawno opinała mi biodra. Zastanawiałam się, czy to dobrze, czy źle. Nagle Jarek wstał i podszedł do barku.

– Ktoś chce jeszcze wino? – zapytał.

Podniosłam rękę.

– Ty? – uniósł brew. – Przecież ty już nawet na wino nie zasługujesz. Same liście jesz.

Parsknęło kilka osób. Takie nerwowe śmieszki, które mają w sobie więcej niezręczności niż rozbawienia. Natalia spojrzała na mnie. Ja nie wiedziałam, co zrobić. Uśmiechnąć się? Zmienić temat? Wstać i wyjść?

– Jarek, przestań… – powiedziałam tylko, zbyt cicho, by ktokolwiek potraktował to poważnie.

– No co? – wzruszył ramionami. – Ty się teraz taką fit boginią czujesz? Jakby ci się życie odmieniło, bo zrezygnowałaś z bułek.

Siedziałam sztywno, z rękami na kolanach. Wszyscy się rozglądali, ktoś nalał sobie więcej wina, ktoś inny udał, że rozmawia z telefonem. Było duszno. Chciałam zniknąć. Później, w kuchni, kiedy udało mi się na chwilę wyjść, Natalia podeszła do mnie.

– To było okropne, serio. Nie daj sobie tak – szepnęła.

Skinęłam głową. Nie miałam siły mówić. Stojąc przy zlewie, udając, że myję talerz, myślałam tylko jedno:

– Czemu on to robi? Wszyscy się śmieją, a ja się wstydzę… siebie? Czy jego?

To był moment, kiedy coś we mnie zaczęło się przewracać. Powoli, jeszcze po cichu. Ale już bezpowrotnie.

Ciche wycofanie

Zaczęłam unikać wspólnych posiłków. Zostawałam dłużej w pracy, albo mówiłam, że jem później. W kuchni robiłam sobie owsiankę, kiedy Jarek jeszcze spał, a kolację przygotowywałam tak, żeby zdążyć zjeść, zanim wróci. Niby nic się nie zmieniło, a jednak nasze dni wyglądały inaczej. Już nie planowaliśmy posiłków razem, nie pytaliśmy się nawzajem, co kto zje. Każde z nas miało swój talerz, swój rytm, swoje milczenie. Pewnego wieczoru usiadłam naprzeciwko niego. Był w dresie, wpatrzony w ekran. W ręku trzymał pilot, jakby był kotwicą, która trzyma go w miejscu.

– Możemy pogadać? – zapytałam. – Czuję, że coś się dzieje.

Nie spojrzał na mnie od razu. Zmrużył oczy, jakby próbował wyostrzyć obraz w telewizorze, a nie zrozumieć, co właśnie powiedziałam.

Nie mam siły, Marta – odpowiedział w końcu. – Ty teraz żyjesz sałatami i treningami. Ja nie nadążam.

– Ale to miało być nasze. Pamiętasz? Chciałeś spróbować. Mieliśmy się wspierać.

– Może ty się zmieniasz. Ja nie muszę.

Jego słowa zawisły między nami jak gruby sznur. Nie powiedział ich z wyrzutem ani złością. Powiedział to zupełnie obojętnie, jakby odczytywał wiadomość pogodową. Wstałam i poszłam do łazienki. Nie płakałam. Myłam zęby, patrząc na swoje odbicie, i zastanawiałam się, od kiedy przestaliśmy się widzieć. Miałam wrażenie, że siedzimy w jednym mieszkaniu, ale każde w swojej bańce. Nie rozmawialiśmy. Nie dzieliliśmy się już niczym. Nawet ciszą. Może nie chodzi o jedzenie? Może nigdy nie chodziło. Ja się zmieniam, on stoi w miejscu. I coraz trudniej mi do niego wrócić. Przestałam się starać, żeby go przekonać. Nie prosiłam, żeby dołączył do spaceru albo spróbował nowego dania. Zostawiłam go z pilotem i swoim światem, a sama budowałam własny. W ciszy.

Rozstanie przyszło spokojnie

Stałam przy stole z długopisem w dłoni. Kartki leżały równo, nie były zmięte ani poplamione. Drukowane litery, nagłówek, podpisy – wszystko wyglądało tak formalnie, tak niewzruszenie. Zupełnie inaczej niż my. Nie było kłótni. Nie było ostatniej awantury, po której trzasnęły drzwi. Nie podniosłam głosu, nie wyrzuciłam mu walizki przez balkon. Nasze rozstanie przyszło spokojnie, jak popołudniowy deszcz. Przychodzi, pada, odchodzi.

Kilka dni wcześniej wzięłam te dokumenty od koleżanki z pracy. Miała znajomego prawnika. Powiedziała, że jeśli się zdecyduję, wystarczy tylko podpisać. Włożyłam je wtedy do szuflady i zapomniałam. A teraz… nie musiałam się zastanawiać. Napisałam mu wiadomość: „Podpisałam. Leżą na stole”. Nie miałam siły na rozmowy. Nie chciałam się tłumaczyć. Czułam, że już się z nim pożegnałam – tylko nieformalnie, wcześniej, w głowie. Może wtedy, kiedy nazwał mnie „fit boginią” przy wszystkich. Może później, kiedy zrezygnowałam z rozmów. Może w tej chwili, kiedy powiedział, że on się nie zmienia, a ja nie mam prawa tego od niego oczekiwać. Zadzwoniłam do Natalii. Potrzebowałam jej głosu. Tylko tyle.

– To już. Podpisałam – powiedziałam, siadając na podłodze.

– Jesteś pewna?

– Tak. Zbyt długo byłam jego ciężarem. A tak naprawdę to on był moim.

Po drugiej stronie było cicho przez chwilę.

Jesteś silniejsza, niż myślisz – powiedziała w końcu.

Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na te papiery i zastanawiałam się, czy powinnam coś czuć. Żal? Wściekłość? Smutek? Pustkę? Była cisza. Taka, która zostaje po kimś, kto już nie wróci. Ale to nie była cisza pełna rozpaczy. Była spokojna. Równa. Jak oddech.

– Nie było łez. Była cisza. Cisza po wszystkim. I ulga. I smutek. Ale bardziej ulga.

Nie czuję żalu, raczej zdziwienie

Dni wyglądały tak samo jak wcześniej. Wstawałam o tej samej porze, chodziłam do pracy, gotowałam obiady. Tylko że teraz nikt nie marudził, że w domu pachnie brukselką. Nie musiałam tłumaczyć się z tego, że wieczorem zamiast filmu wybieram spacer. Miałam ciszę. Nie była ona ciężka ani przytłaczająca. Była spokojna. Moja. Jarek wyprowadził się bez słowa. Spakował swoje rzeczy pod moją nieobecność. Zostawił tylko klucze i kartkę: „Dzięki za wszystko”. Nic więcej. Nie oczekiwałam pożegnań. Przestaliśmy się żegnać dawno temu.

Czasem siadam wieczorem z herbatą i przeglądam zdjęcia w telefonie. Wśród nich jedno – z dnia, kiedy zaczynaliśmy dietę. Stoimy w kuchni, oboje w fartuchach, on trzyma pomidora, ja selera naciowego. Śmiejemy się. Wtedy jeszcze myślałam, że to będzie nasz nowy początek. Patrzę na to zdjęcie i nie czuję żalu. Raczej zdziwienie. Że tyle czasu wierzyłam, że jeśli się postaram, to on też się postara. Zmieniam się. Powoli. Nie spektakularnie. Przestałam przeglądać profile fit-trenerek. Już nie ważę się codziennie. Nie liczę kalorii z kalkulatorem w ręku. Jem, kiedy jestem głodna. Ćwiczę, kiedy mam ochotę. Nie próbuję już nikomu niczego udowadniać.

– Może gdybym nie schudła… wciąż byśmy byli razem. Ale nie szczęśliwi. A ja nie chcę być cieniem samej siebie.

Nie boję się być sama

Siedzę w kawiarni przy oknie. Zwykły poniedziałek, szaro za szybą, kilka par z dziećmi, ktoś przegląda gazetę. Przede mną kubek z kawą – mleko owsiane, jak zwykle. Mieszam łyżeczką pianę i myślę, że nie pamiętam, kiedy ostatnio tak po prostu usiadłam sama. Nie z przymusu, nie z poczucia samotności. Tylko z potrzeby chwili. Nie zazdroszczę nikomu. Nie przyglądam się dłużej parom, które trzymają się za ręce. Patrzę na nich jak na przechodniów. Są obok, to mnie nie dotyczy. Jestem gdzieś indziej.

Wciąż jestem tą samą Martą, która pracuje w marketingu, zamawia lunch do biura i zostawia naczynia w zlewie na noc. Ale coś się zmieniło. Nie próbuję już siebie poprawiać pod czyjeś oczekiwania. Nie próbuję zasłużyć na uwagę, miłość, uznanie. Uczę się być ze sobą. Nie boję się pustki. Ona nie przeraża – ona zaprasza. W torbie mam książkę, której nie zdążyłam dokończyć od tygodni. Na telefonie żadnych nieodebranych połączeń od Jarka. I dobrze. Nie czekam.

Marta, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama