Reklama

– Dobrze się pani czuje? – jakaś starsza kobieta pochyliła się nade mną z troską. – Bo ja może okno otworzę albo wody…

Reklama

– Nie trzeba, nic mi nie jest – stwierdziłam z przekonaniem.

„Nie robić kłopotu” – kołatało mi się po głowie. „Stać się niewidzialną”.

– Ja i tak zaraz wysiadam – wyjąkałam z trudem.

Skierowałam się do drzwi, starając się nie patrzeć na mężczyznę, który wywołał w moim organizmie takie przerażające objawy. A wszystko dlatego, że był tylko trochę podobny do mojego byłego męża.

Zobacz także

To była ucieczka z piekła

Ten pierwszy atak paniki był dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Owszem, nie przepadałam za podróżami zatłoczonymi środkami lokomocji, ale jednak nigdy nie reagowałam na obcych ludzi aż tak gwałtownie. Tamtego dnia wysiadłam z pociągu na pierwszej stacji, na której się zatrzymał. Pamiętam, że było bardzo zimno i wiał przenikliwy wiatr. Zadzwoniłam do siostry, do której jechałam, że coś mi wypadło i nie dotrę. Nawet poczułam ulgę – przecież wcale nie chciałam znaleźć się w domu Weroniki, pod czujnymi spojrzeniami mamy, mojego szwagra i najmłodszej, rozwydrzonej córki mojej siostry.

Od rozwodu nie miałam najlepszych stosunków z rodziną. Mama i siostra nie potrafiły zrozumieć, dlaczego „pozwoliłam, by mąż ode mnie odszedł”, jak mogłam „stracić taką świetną partię”, jednym słowem, czemu jestem taką nieudacznicą. Miałam poczucie, że one nic nie rozumieją, ale po tylu latach już nie chciało mi się kolejny raz tłumaczyć, że rozwód z Danielem był ucieczką z piekła.

Już mniejsza z tym, że mąż mnie zdradzał, najgorsze że znęcał się nade mną psychicznie. Traktował mnie jak przedmiot. Służyłam do parzenia herbaty, gdy pan i władca wracał zmęczony oraz sprzątania jego pięknego domu, na który „sam zarobił, więc może w nim robić co chce”. Nie miałam prawa głosu, moim obowiązkiem było tylko dbanie o komfort i dobre samopoczucie Daniela. Życie mojego męża od dawna toczyło się jednak poza tą luksusową klatką, na niezliczonych sympozjach naukowych, w otoczeniu pięknych kobiet, z którymi łączyły go nie tylko zawodowe stosunki.

Pewnego dnia poczułam, że dłużej już tego nie wytrzymam. Zebrałam wszystkie siły i po latach piekła, jakie zgotował mi „doskonały w każdym calu” mąż, uwolniłam się. Nie było łatwo, bo Daniel, tak samo jak w trakcie trwania naszego małżeństwa, tak i podczas rozstania, robił wszystko, by mnie upokorzyć.

Wiele zdrowia kosztowały mnie rozprawy rozwodowe, bo oczywiście na jednej się nie skończyło. W końcu byłam wolna, poturbowana psychicznie, ale wolna!

Bolało mnie, że ani moja mama, ani siostra tego nie rozumieją. Jedynym wyjściem, by bardziej nie cierpieć i nie rozdrapywać ran, było odcięcie się od rodziny. Brak samochodu był świetną wymówką, żeby odwiedzać ich nie częściej niż dwa razy w roku. Przyjeżdżałam więc tylko przy okazji ważnych świąt, a i to kosztowało mnie sporo nerwów. Tym razem jednak, po wydarzeniach w pociągu, po raz pierwszy nie przyjechałam.

Trzeba się uspokoić, wyciszyć

Teraz oczywiście zdaję sobie sprawę, że to moje ciało powiedziało po raz pierwszy: „nie!” wymuszonym i znienawidzonym przeze mnie wizytom w rodzinnym domu. Ale wtedy tego nie wiedziałam i byłam naprawdę przerażona. Przecież byłam zdrowa, nigdy nie miałam problemów z sercem... „Skąd te nagłe duszności?” – pytałam samą siebie.

W kolejnym tygodniu zaczęłam swoją, jak się miało okazać, trwającą wiele miesięcy pielgrzymkę po kolejnych lekarzach: robiłam badania serca, tarczycy, USG, badania krwi… Wszystkie wyniki były prawidłowe. Lekarze rozkładali bezradnie ręce. W końcu od jednego z nich, starszego doktora, który przyglądał mi się uważnie, kiedy rozkładałam na jego biurku papiery z laboratorium, usłyszałam:

– Moim zdaniem traci pani tylko swój czas i pieniądze. To typowa nerwica. Mam takich pacjentek coraz więcej. Powinna pani dać sobie spokój z chodzeniem od lekarza do lekarza i od razu iść do psychiatry.

Oczywiście najpierw się oburzyłam. Bo jak to, ja przychodzę do niego po pomoc, a on robi ze mnie wariatkę?! Wyszłam z gabinetu wściekła, ledwie nad sobą panując. I postanowiłam po prostu zapomnieć o tym przykrym incydencie. Do czasu, aż przyszedł kolejny atak…

To było dwa miesiące po incydencie w pociągu. Wyszłam do kiosku po gazetę. Miałam swoje rytuały pomagające mi oswoić się z samotnością po rozwodzie i chodzenie w sobotnie poranki do kiosku było jednym z nich. Stałam już w kolejce, żeby zapłacić, gdy nagle... zobaczyłam tę twarz. Wiedziałam, że to nie Daniel, przecież wyprowadził się za granicę, tam zarabia jeszcze więcej i jego życie jest jeszcze doskonalsze niż było tu, ze mną, ale nie mogłam przestać gapić się na mężczyznę stojącego przy witrynie. Było w nim coś podobnego do mojego byłego męża, coś, co nie pozwalało mi oderwać wzroku… Poczułam, że nogi się pode mną uginają. „Tylko nie zemdlej, tylko nie zemdlej” – powtarzałam sobie w myślach, trzymając się mocno lady.

– To wszystko? – młody sprzedawca spojrzał na mnie podejrzliwie. – Bo jak tak, to…

– Ja… ja, tak…To wszystko… – czułam, że wszyscy klienci patrzą się tylko na mnie. – Ja po prostu źle się czuję…

Rzuciłam pieniądze na ladę i wybiegłam z kiosku. Ktoś chyba nawet krzyczał coś za mną o wezwaniu pogotowia, ale moim jedynym marzeniem było po prostu uciec stamtąd jak najdalej, żeby już nie rzucać się w oczy, żeby nikt nie mógł już mnie zaczepić.

Zatrzymałam się dopiero trzysta metrów dalej. Usiadłam na ławce, serce waliło mi jak młotem, a oddech miałam tak przyspieszony, jakbym przebiegła nie trzysta, ale trzy tysiące metrów. W skroniach czułam pulsującą krew:

– Umieram – szeptałam sama do siebie. – Pewnie mam atak serca, a więc tak się to wszystko skończy…

Jak na zawołanie poczułam ostry ból po lewej stronie klatki piersiowej. Resztką sił wyjęłam z torebki telefon, wystukałam numer pogotowia, po czym opisałam swoje objawy. Dyspozytorka nie zlekceważyła wezwania. Po dziesięciu minutach ze skwerku zabrała mnie do najbliższego szpitala karetka pogotowia. Na izbie przyjęć spędziłam trzy godziny. Ale kiedy stamtąd wychodziłam, wcale nie czułam się lepiej:

– Serce ma pani jak dzwon – surowo mówiła do mnie starsza lekarka, patrząc uważnie na moją twarz. – Następnym razem, jeśli ponownie bez uzasadnienia wezwie pani pogotowie, zapłaci pani za taki przyjazd z własnej kieszeni. Czy to jest jasne?

– Tak..., jasne – szepnęłam. – Ale przecież ja naprawdę myślałam, że mam zawał serca. Ten ból z lewej strony…

– Proszę pani – lekarka machnęła tylko lekceważąco ręką. – Gdyby każda kobieta wzywała nas do byle bólu z lewej strony, to zbrakło by nam czasu na ratowanie prawdziwie chorych. To tylko nerwy. Trzeba się uspokoić, wyciszyć, może jakaś joga, a może dobry psychoterapeuta albo psychiatra?

„A więc i ona? Ona też robi ze mnie wariatkę!” – kołatało mi w głowie. Teraz to już naprawdę poczułam się fatalnie.

Miałam poczucie, że zawiodłam

Do domu wróciłam zdezorientowana i z solennym postanowieniem: „Nie będę w ogóle wychodzić. Przecież nigdy nie wiem, kiedy wpadnę na mężczyznę przypominającego mi z wyglądu byłego męża i kiedy znowu dostanę tych przerażających duszności!”. Nie wiem dlaczego, ale najbardziej bałam się, że upadnę w publicznym miejscu. Miałam poczucie, że to już byłaby kompletna kompromitacja, do której za nic nie chciałam dopuścić!

Przez kolejne tygodnie wprowadzałam swój plan w życie. Opuszczałam mieszkanie tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. Z czasem zaczęłam unikać środków komunikacji publicznej, bo czułam strach już na samą myśl, że będę musiała stanąć twarzą w twarz z tłumem obcych ludzi. Wstawałam dwie godziny wcześniej, żeby nie musieć jechać do pracy tramwajem. Nie chodziłam do sklepów, nauczyłam się zamawiać zakupy przez Internet. Przestałam też korzystać z zaproszeń koleżanek, wychodzić na kawę czy na imprezy. A mimo to ataki się powtarzały. Ba, miałam poczucie, że jakby się nasilają. Duszności były coraz silniejsze, oblewał mnie zimny pot, robiło mi się słabo. Wtedy w mojej głowie była tylko jedna myśl: „Nie upadnij! Wyjdź!”.

Pracuję w recepcji, więc siłą rzeczy spotykam się tam z ludźmi. Pewnego dnia dostałam ataku przy klientce, która miała fryzurę podobną do tej, jaką nosiła siostra mojego byłego męża. Zanim zdążyłam wytłumaczyć sobie, że to irracjonalne i że to zupełnie obca kobieta, poczułam znajome kołatanie serca. Kobieta widząc mój przerażony wzrok, usiłowała się dowiedzieć, czy coś się stało, ale ja nie mogłam wykrztusić z siebie słowa. Patrzyłam na nią jeszcze przez chwilę, a następnie wybiegłam do łazienki. Tam pochyliłam się na umywalką i zaczęłam obmywać twarz lodowatą wodą. Mimo to długo nie mogłam się uspokoić. Gdy wyszłam, kierowniczka taktownie nie pytając o nic, zasugerowała, żebym poszła już do domu.

Po tym zajściu nikt w pracy nie miał do mnie pretensji, ale ja sama miałam poczucie, że zawiodłam. Uznałam, że lepiej będzie, jeśli w ogóle przestanę wychodzić z domu, tym samym unikając ryzykownych spotkań. Pocztą przesłałam do pracy wymówienie, nie odbierałam telefonów. Żyłam z oszczędności, które jakiś czas temu zamierzałam przeznaczyć na zamianę mieszkania na większe. Zresztą wydawałam grosze – kupowałam najtańsze jedzenie, nie malowałam się, nie kupowałam ubrań… Wiedziałam tylko jedno: nie mogę wyjść z domu, bo każde wyjście może oznaczać atak, pytania ludzi, ich nadmierne zainteresowanie.

O nic nie pytała, po prostu była

Nie wiem, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie moja siostra. Tak, właśnie siostra, ta sama, której miałam za złe, że nie stanęła po mojej stronie, gdy postanowiłam się rozwieść. Pewnego dnia zadzwoniła do moich drzwi. Nie zamierzałam otwierać. Byłam już wówczas w tak złym stanie psychicznym, że nie otwierałam nikomu. Stosy korespondencji zostawiane przez listonosza niemal wysypywały się przez szparę w skrzynce, ale ja nie znajdowałam w sobie siły, żeby ją opróżnić. I to te wystające koperty musiały zaalarmować sąsiadów, którzy skontaktowali się z moją siostrą. A Dorota natychmiast rzuciła swoje idealnie poukładane życie i przyjechała mnie ratować!

– Wiem, że tam jesteś, otwieraj! – darła się wtedy przy tych drzwiach.

Chciałam jej powiedzieć, że nie chcę jej widzieć, że nikogo nie chcę widzieć, ale w gardle miałam taką suchość, że nie chciało przez nie przejść żadne słowo.

– Jeśli nie otworzysz zaraz, wezwę policję i wyważą drzwi! – usłyszałam.

Wiedziałam, że moja siostra nie żartuje. Była do tego zdolna. A ja chciałam tylko, żeby sobie poszła i zostawiła mnie w spokoju. W tyle głowy czaił się znajomy atak paniki…

– Już otwieram – szepnęłam i powoli, nieomalże się czołgając, doszłam do drzwi wejściowych i przekręciłam zasuwę.

Musiałam wyglądać bardzo źle, bo Dorota aż się cofnęła, kiedy mnie ujrzała.

– Co się stało? – spytała cicho, obejmując mnie ramieniem. – Co się stało mojej silnej, pięknej siostrze?

Nie wierzyłam, że to mówi. Sądziłam przecież, że ona i mama mają mnie za nieudacznicę! Jasne, że przyjazd Doroty nie zmienił wszystkiego jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale siostra została ze mną przez kilka dni, gotowała, puszczała łagodną muzykę, o nic nie pytała. Po prostu była. A do mnie powoli zaczęło docierać, jak bardzo taka czyjaś zwyczajna obecność była mi potrzebna! Zaczęłam się otwierać. Opowiedziałam Dorocie o atakach paniki i o tym, jak bardzo boję się wychodzić na ulicę. Siostra przekonała mnie, bym skorzystała z pomocy terapeuty. Mówiła, że nerwica to taka sama choroba, jak każda inna i nie powinnam się jej wstydzić, tylko zacząć ją zwyczajnie leczyć. Teraz myślę, że Dorota uratowała mi życie.

Terapeutka uświadomiła mi, że przez wiele lat nie dawałam sobie chwili wytchnienia, nie pozwoliłam sobie na przeżywanie uczuć, które siedziały we mnie po rozwodzie, nie wybaczyłam sama sobie tego, że nie powiodło mi się w małżeństwie. I te zamknięte emocje powoli zaczęły wydostawać się na zewnątrz.

Moja terapia jeszcze się nie skończyła. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę na tyle zdrowa, by znów jeździć tramwajem i autobusem. Na razie jestem w stanie pójść do sklepu, kupić coś i wrócić. To i tak sukces po tym, jak nie mogłam przez wiele miesięcy znaleźć w sobie siły, by w ogóle wyjść z domu. Czy mam jakieś marzenia? Tak, jedno. By wejść do zatłoczonej windy i spokojnie wjechać nią na swoje czwarte piętro. Bo jak na razie chodzę piechotą. Jeszcze. Ale kiedyś pokonam lęk. Wygram ze swoją chorobą, tak jak wygrałam z... głupotą. Tak, tak, bo to była głupota z mojej strony, że przez tyle lat nie widziałam, jaką wspaniałą mam rodzinę i że zawsze mogę na nią liczyć!

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama