Reklama

Mam trzydzieści trzy lata, prowadzę własne życie, pracuję jako konsultantka w branży nieruchomości i – do niedawna – sądziłam, że los już mnie niczym nie zaskoczy.

Reklama

Mój ojciec, konserwatywny potentat nieruchomości, zmarł niespodziewanie trzy tygodnie temu. Nie byliśmy blisko, choć przez większość życia żyłam w cieniu jego nazwiska i oczekiwań. Zostawił po sobie imperium – udziały w firmie, luksusowy dom w Toskanii, konta inwestycyjne.

Wszystko to mogło należeć do mnie, pod jednym warunkiem: muszę wyjść za mąż. Ale nie za kogokolwiek. Kandydat musi pochodzić z konkretnej rodziny, jednej z tych, z którymi mój ojciec współpracował przez dekady. Jeśli odmówię – nie dostanę nic. Żadnych pieniędzy, żadnego wpływu na firmę, żadnego bezpieczeństwa. Musiałam podjąć decyzję – rozum podpowiadał jedno, a serce... jeszcze się nie odezwało.

Zgoda przez zaciśnięte zęby

Maksymiliana poznałam w gabinecie notarialnym, bo tam wyznaczono nam pierwsze spotkanie. Ubrany jak z katalogu – granatowy garnitur, zegarek, który kosztował więcej niż moje auto. Miał spojrzenie chłodne jak lód i uśmiech z kategorii tych, które nie sięgają oczu.

– Lena, tak? – zapytał bez cienia entuzjazmu.

– A ty musisz być mój przyszły mąż – odpowiedziałam, z równie suchym tonem.

Rozmawialiśmy chwilę. On ironizował, ja zgrywałam obojętną. Formalności były jasne: ślub cywilny, wspólne zdjęcia, wspólne zamieszkanie. Musieliśmy udowodnić, że to prawdziwy związek.

– Słyszałem, że lubisz kontrolować wszystko. Ojciec pewnie był z ciebie dumny – rzucił, patrząc mi prosto w oczy.

– A ty? Idealny zięć, czy tylko zdesperowany spadkobierca? – odpaliłam.

Podpisaliśmy dokumenty dwa tygodnie później. W jego mieszkaniu miałam osobny pokój, osobny kubek i osobny talerz. Sypialiśmy jak współlokatorzy. Nie rozmawialiśmy o uczuciach. Po cichu nienawidziłam tego układu – siebie za zgodę, jego za obojętność, ojca za wszystko.

Nasze małżeństwo to farsa

Od początku wiedziałam, że z Maksem nie będzie łatwo, ale skala naszej codziennej wojny przerosła moje wyobrażenia. Ścieraliśmy się o wszystko – od temperatury w mieszkaniu po kolejność wkładania talerzy do zmywarki. Najgorzej było o poranku.

– Kawa nie smakuje jak kawa, jeśli mleko nie jest najpierw podgrzane – stwierdził pewnego dnia, patrząc z dezaprobatą na filiżankę.

– Wiesz, nie wiedziałam, że biorę ślub z baristą – syknęłam. – Następnym razem zaprojektuj sobie własną kawiarnię.

– Albo naucz się robić cokolwiek dobrze – mruknął i wyszedł z kuchni.

Tamtego dnia nie wytrzymałam. Wieczorem, gdy wrócił z pracy, rzuciłam torbę na podłogę.

Ile jeszcze mamy udawać, że to ma jakikolwiek sens?! – wybuchłam. – To małżeństwo to farsa. Ja nie jestem twoją służącą ani aktorką z kiepskiego serialu!

– A ja nie jestem twoim chłopcem na posyłki. Myślisz, że mnie to bawi? – warknął, podnosząc głos. – Ojciec kazał, to robisz. Gratulacje, tatusiu byłby dumny!

– Nie mów mi o ojcu! Nie masz pojęcia, co to znaczy być jego córką! – krzyknęłam i cisnęłam poduszką w ścianę.

Zamilkł. Popatrzył na mnie dziwnie długo. A potem, bez słowa, wyszedł z mieszkania. Stałam w pustym salonie, wciąż drżąc. I wtedy pierwszy raz pomyślałam, że może... Maks też był do czegoś zmuszony.

Nie tylko ja byłam pionkiem w tej grze

Półtora tygodnia po tamtej awanturze, sprzątając bibliotekę ojca, trafiłam na szarą teczkę wciśniętą za książki. Z ciekawości zajrzałam do środka. Korespondencja z prawnikiem, notatki służbowe, kopie e-maili. A wśród nich jedno zdanie zapisane jego charakterem pisma: „Obie strony muszą być zmotywowane. Jeśli Maks nie zechce się ożenić, nie otrzyma części spółki.”

Serce mi przyspieszyło. Więc nie tylko ja byłam pionkiem.

Wróciłam do mieszkania i z marszu weszłam do salonu, rzucając teczkę na stół.

– To prawda? – zapytałam lodowato. – Ty też robisz to dla spadku?

Maks przez chwilę patrzył na dokumenty, potem odsunął je od siebie.

– A ty myślałaś, że co? Że zakochałem się w tobie przy pierwszym wejrzeniu? – prychnął. – Tak, Lena. Mój ojciec też miał plan. Bez ślubu nie dostałbym udziałów w firmie. Chciałem się wycofać, ale... nie mogłem.

– Czyli jesteśmy po dwóch stronach tego samego więzienia – szepnęłam.

Usiadł naprzeciwko mnie.

– Myślałaś, że tylko ty miałaś ojca z obsesją reputacji?

Nie odpowiedziałam. Nie musiałam. Bo pierwszy raz zrozumiałam, że nie jestem sama w tej farsie.

Próba zbliżenia

Postanowiliśmy, że przeczekamy wymóg formalny z dala od miasta. Maks zaproponował dom w Toskanii. Miałam wątpliwości, ale przystałam – miejsce wyglądało jak z bajki, a ja potrzebowałam oddechu. Przez pierwsze dni unikaliśmy się, ale potem... coś się zmieniło.

– Wiesz, nigdy nie miałam wakacji z mężem – rzuciłam pewnego wieczoru przy kieliszku lokalnego wina.

– Ja nigdy nie miałem żony. Nawet na niby – odpowiedział, opierając się o balustradę tarasu.

Patrzyliśmy na zachód słońca. Toskanię otulało złote światło, a powietrze pachniało ziołami.

– Czemu jesteś taki... zamknięty? – zapytałam, przełamując ciszę.

– A ty czemu wszystko ukrywasz za ironią? – odparł. – Może po prostu nie chcemy się pokazać prawdziwi. Bo to ryzyko.

Milczałam chwilę, po czym powiedziałam:

Nikt mnie nie nauczył ufać. Wszystko zawsze miało cenę.

Spojrzał na mnie uważnie. W jego oczach nie było już chłodu.

– A może tym razem nie musi.

Później wspólnie gotowaliśmy. Makarony, oliwki, śmiech przy przypalonej focacci. W pewnym momencie, kiedy podałam mu miskę z sosem, jego dłoń musnęła moją. Nie cofnęłam jej. Patrzyliśmy na siebie chwilę, a potem... pocałował mnie. Bez słów. I pierwszy raz nie chciałam się cofnąć.

Serce mówiło jedno, rozum - drugie

W Toskanii dni płynęły spokojnie, ale ja czułam się coraz bardziej rozdarta. Maks nie był już tym samym chłodnym człowiekiem z pierwszego spotkania. Potrafił słuchać. Śmiał się, kiedy mówiłam o głupotach z dzieciństwa. Gotował śniadania, zostawiał mi karteczki z życzeniem miłego dnia. Ale w mojej głowie wciąż brzmiało jedno pytanie: co z nami jest prawdą, a co nadal tylko grą?

W dniu, kiedy podpisaliśmy dokumenty potwierdzające dziedziczenie, wróciliśmy z urzędu w milczeniu. Wieczorem zebrałam się na odwagę. Stałam na tarasie, patrząc w ciemność, kiedy podszedł.

– Myślisz, że to wszystko było tylko warunkiem? – zapytałam.

– Nie wiem, Lena. Wiem tylko, że coś się zmieniło.

– Chcesz rozwodu?

Zamilkł na chwilę, a potem odparł:

– A ty?

– Nie wiem. Myślisz, że da się zacząć coś prawdziwego na kłamstwie?

– Może... jeśli przestaniemy kłamać od teraz.

Popatrzyłam na niego długo.

– A jeśli już za późno?

– Wtedy przynajmniej spróbowaliśmy – odpowiedział cicho.

W tej chwili nie wiedziałam, co czuję. Byłam rozdarta. Serce podpowiadało jedno, rozum drugie. A może bałam się tylko tego, że po raz pierwszy to ja miałabym coś do stracenia.

Nie można zmusić do miłości

Wróciłam do miasta sama. Lotnisko było puste, deszcz bębnił o szyby, a moje myśli kłębiły się jak ten szary, nisko wiszący sufit nad miastem. Wprowadziłam się do niewielkiego mieszkania w centrum – daleko od rodzinnych rezydencji, daleko od Toskanii.

Przejęłam firmę ojca, zaczęłam wprowadzać zmiany, które przez lata tylko planowałam. Zredukowałam nieefektywne działy, zatrudniłam młodych specjalistów, uprościłam strukturę. W pracy byłam twarda, konkretna. W życiu prywatnym – już nie tak bardzo.

Od czasu do czasu pisałam z Maksem. Czasem to były żarty, czasem krótkie wiadomości o tym, co słychać. Spotkaliśmy się trzy razy. Za każdym razem był ten sam moment zawahania – jakbyśmy oboje nie wiedzieli, czy możemy jeszcze liczyć na coś więcej niż przypadkowe spotkania i wspomnienia tego, co wydarzyło się we Włoszech.

Czy byłby przy mnie, gdyby nie testament? Czy ja w ogóle chciałabym go poznać, gdyby nie musiała?

Czułam się starsza, dojrzalsza. Ale i poraniona. Zrozumiałam jedno: można iść na kompromis w sprawach zawodowych, można nawet udawać uczucia, ale zaufania nie da się zapisać w testamencie. Tak jak nie da się wymusić miłości.

Nie wiem, co będzie dalej z nami. Może nic. Może wszystko. Ale teraz... teraz to ja dyktuję warunki. I po raz pierwszy od dawna – to wystarcza.

Lena, 35 lat


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama