Reklama

Pierwszego interesującego kandydata spotkałam trzy lata po studiach. Był producentem filmowym. A że jego rodzina miała mnóstwo pieniędzy i koneksji, rysowała się przed nim świetlana przyszłość. Kiedy go poznałam, właśnie założył studio producenckie i miał już podpisane kontrakty na kilka programów telewizyjnych z dwiema największymi telewizjami w Polsce.

Reklama

– Kiedy na niego patrzysz, to co widzisz? – spytał pewnego dnia Tolek, mój przyjaciel ze studiów, który w firmie Patryka dostał pracę jako operator. – Chodzący zwitek banknotów czy może ogiera?

Wiedziałam, że Tolek się w nim podkochiwał, więc zasobność portfela Patryka była mu akurat obojętna. Wzruszyłam ramionami. Pytanie Tolka było czysto retoryczne.

Zatrudniłam się w firmie Patryka jako prawniczka. Prawo autorskie i wszystkie inne działy przydatne w działalności studia filmowego miałam w małym palcu. Mimo moich 26 lat zdążyłam już także zdobyć całkiem spore doświadczenie zawodowe. Nasza rodzina, choć od czasów Polski Ludowej niespecjalnie majętna, od dwóch pokoleń miała ścisły związek z filmem, teatrem, estradą. Czy to jako artyści, scenarzyści, pracownicy techniczni, czy też właśnie prawnicy. Ja też nie wyobrażałam sobie życia poza kręgiem takich ludzi. Znałam osobiście – za sprawą rodzinnych kontaktów – prawie wszystkie liczące się nazwiska, i to nie tylko z polskiego filmowo-teatralnego bajorka.

Nigdy nie byłam naiwna. Wiedziałam, że Patrykowi podobam się jako kobieta, ale kręciły się wokół niego panienki o wiele atrakcyjniejsze niż ja. Zatem to, że mnie wybrał, w sposób oczywisty było podyktowane bardziej praktycznymi powodami.

Zobacz także

Poprzez moją rodzinę mogłam otworzyć mu dodatkowe drzwi do kariery. A to, że jako dobra prawniczka pilnowałam jego interesów, też nie było bez znaczenia. Cóż, trzeba mieć głowę na karku. Tak więc wszystko pięknie się składało. W lutym, dwa lata po naszym pierwszym spotkaniu, odbyły się zaręczyny, natomiast ślub został wyznaczony na czerwiec.

Jednak w kwietniu wybuchła bomba

Nic tego nie zapowiadało. Zaczęło się pod koniec marca, od mamy, która postanowiła urządzić huczne urodziny swojej mamy, czyli babci Jadwigi. Babcia w maju kończyła okrągłe 100 lat. I absolutnie nie była wegetującą rośliną, wożoną na wózku inwalidzkim, z umysłem zeżartym demencją. Chciałabym w jej wieku mieć taką pamięć, ciekawość świata i kondycję!

Wózka inwalidzkiego potrzebowała jedynie na dłuższe spacery czy wyprawy. Zazwyczaj podpierała się elegancką laską z głową łabędzia zamiast rączki. I potrafiła tą laską przelecieć po grzbiecie niesfornych prawnuków. A także jednego bandziora, który jakieś 20 lat wcześniej próbował wyrwać jej torebkę. Założę się, że do dziś ma koszmarne sny z powodu spotkania z tą hardą staruszką. Tak, babcia ma charakter.

To ona, pierwsza w rodzinie, weszła do świata filmu w latach 30. ubiegłego wieku. Przez jakiś czas pracowała jako garderobiana samej Jadwigi Smosarskiej. Znała Ćwiklińską, Pogorzelską, Eugeniusza Bodo i wielu, wielu innych sławnych ludzi. Była zafascynowana artystami i filmem.

– Chcę, żebyś zrobiła dokument o babci – powiedziała mama. – Weź jej zdjęcia, wycinki prasowe, opisz jej historię. W końcu zrobiła karierę. Otworzyła drzwi dla kolejnych pokoleń rodziny. Chcę ją uhonorować. Sto lat to nie w kaszę dmuchał.

Poczułam ekscytację. Chociaż skończyłam prawo, zawsze ciągnęło mnie do bardziej artystycznych zajęć. Reżyserka, aktorstwo… Niestety, czułam, że akurat mnie Bóg poskąpił talentu. Mój brat kończył reżyserię, siostra zbierała nagrody za scenografie, ojciec był producentem i miał nosa, jaki film okaże się dobry, a mama była genialną charakteryzatorką. Tylko ja weszłam do bohemy niejako tylnym wejściem.

No cóż, taki los. Za to teraz mogłam zabawić się robieniem dokumentu o ukochanej babci Jadwidze.

Była połowa kwietnia. Pozbierałam wszystkie zdjęcia i wycinki z gazet, nakręciłam opowieści członków rodziny. Na koniec pojechałam do jej brata, młodszego od babci o 10 lat. Dziadek Maks, niegdyś wiejski lekarz, nigdy nie był związany ze światem artystycznym. Teraz mieszkał w Aninie, w domu spokojnej starości, i był zapewne najbardziej żwawym z tamtejszych staruszków. Bywał u nas w każde święta, imprezy okolicznościowe, a także wtedy, kiedy przywoził ze sobą kolejną „narzeczoną”.

– No i po co ta Helcia robi takie głupoty? – powiedział. – Nie lepiej na koniec życia wygarnąć Jadzi całą prawdę?

Helcia, czyli Helena, to moja mama.

Przyznam, że zdumiała mnie wypowiedź dziadka. Spojrzałam na niego uważnie.

– Nie rozumiem. Jaką prawdę?

Siedzieliśmy w jego pokoju w domu spokojnej starości, za oknami promienie słońca namawiały listki krzewów, by wreszcie wyszły z pąków. Po alejkach ogrodu powoli spacerowali pensjonariusze.

Dziadek kichnął, po czym hałaśliwie wytarł nos – jak zwykle na wiosnę dostawał dwutygodniowego kataru.

– Że zmarnowała sobie życie przez tę swoją głupią obsesję – westchnął.

Zamurowało mnie. Przecież babcia Jadwiga była szczęśliwa! Zrobiła karierę! Z garderobianej stała się żoną bogatego producenta… Drugą wojnę przesiedziała w Szwajcarii. Po śmierci dziadka Włodka, jej męża, wróciła do Polski. Była głową rodu, przecierała szlaki swojemu synowi (mojemu ojcu) i córce (ciotce Beacie) w świecie teatru i filmu. Gdyby nie komuna, pewnie bylibyśmy teraz obrzydliwie bogaci! Pewnie mielibyśmy dzisiaj studio filmowe, a ja kończyłabym szkoły w Szwajcarii.

A może jednak byśmy nie mieli? Los bywa nieobliczalny… Tak jak teraz.

Dziadek wstał z fotela i, pociągając nosem, wyjął z przepastnej szuflady biurka stary album ze zdjęciami.

– Założę się, że tych zdjęć nigdy nie widziałaś – powiedział. – I nigdy nie słyszałaś historii o miłości Jadwigi i Feliksa.

Dziadek zaczął opowiadać o ich dzieciństwie, pokazując mi zdjęcia

Jadzia i Maks byli dziećmi właścicieli sklepu kolonialnego w Grójcu. Mieszkali na piętrze sklepu, w niewielkim trzypokojowym mieszkaniu. Nie byli bogaci, ale też nie głodowali jakoś specjalnie. Stać ich było nawet raz w tygodniu na bilety do kina Odra.

– Jadzia zakochała się w tych ruchomych obrazkach, wtedy jeszcze niemych – wspominał dziadek. – Zupełnie jakby oszalała. Jedyne, o czym mogła myśleć, to o zostaniu aktorką. Albo chociaż o życiu wśród artystów. Wyjechała do Warszawy, kiedy tylko skończyła 17 lat. To był rok 1927. Resztę znasz.

Znałam. Koczowała kilka miesięcy pod studiem, chodziła po teatrach, zarabiała szyciem, cerowaniem kostiumów. Była w tym naprawdę dobra, miała pomysły, styl, talent. W końcu zauważyła ją szefowa garderobianych wytwórni filmowej Sfinks i zatrudniła u siebie.

Młodziutka Jadzia – osóbka zdolna, komunikatywna, inteligentna i bardzo miła – zaczęła się szybko piąć po szczeblach kariery i w końcu została prawą ręką głównej garderobianej gwiazd.

Miała filmowy głos, więc kiedy wszedł dźwięk do filmu, podkładała parę razy głos pod jedną z bardziej skrzekliwych aktorek. Potem sama zagrała kilka epizodów.

Zauważył ją jeden z dyrektorów wytwórni… i osiągnęła swój życiowy cel.

– Ale z pewnością nie wiesz, że w Grójcu zostawiła swoją wielką miłość – zauważył dziadek. – Feliksa.

– Nie słyszałam o Feliksie.

Dziadek Maks pokiwał głową. Przełożył kartę albumu i palcem wskazał kolejne zdjęcie. Przystojny, ciemnowłosy chłopak stoi obok młodziutkiej babci Jadzi. Była śliczna. Patrzyli w obiektyw – niby się nie uśmiechali, ale z ich twarzy biła radość.

Feliks był ogrodnikiem. Wyjątkowym. Gdyby Jadzia nie odeszła, nie załamałby się i, być może, osiągnąłby wiele.

O ogrodnictwie wiedział wszystko. Wydawało się, że wystarczy, jak spojrzy na roślinę, a ta już chce dla niego pokazać się z jak najlepszej strony. Kochał Jadzię do szaleństwa, i ona kochała jego. Ale jej obsesja była silniejsza. Jadzia zdradziła miłość dla filmu, bogactwa i blichtru.

– Jej mąż dyrektor, twój dziadek, niech mu ziemia lekką będzie, zdradzał ją z girlsami, aktorkami, które karierę robiły przez jego łóżko – ciągnął dziadek. – Ale Jadzi było to obojętne. Jej serce było zimne, martwe. Rzadko się uśmiechała i nigdy nie wyglądała na szczęśliwą. Cicha, skupiona, rzeczowa – westchnął ciężko.

– No cóż, babcia najwyraźniej ma taki charakter… – bąknęłam zmieszana.

– Bzdura! – żachnął się dziadek. – Była radosna jak skowronek, kiedy spotykała się z Feliksem. Myślałem, że o nim zapomniała, ale kiedy w roku 67’ chyba – zastanowił się – nie, 65’, dowiedziała się, że Feliks ciężko zachorował, prawie oszalała z niepokoju. Swoimi kanałami, jeszcze przedwojennymi, sprowadziła z Zachodu lekarstwa i wysłała mu incognito.

Wciąż go kochała? – zdumiałam się.

– Tak – dziadek Maksymilian skinął głową. – I myślę, że kocha go nadal, chociaż on już już dawno nie żyje. Zmarł jakieś dwadzieścia lat temu. Od tamtej pory Jadzia w ogóle przestała się uśmiechać.

To prawda – uświadomiłam sobie nagle. Nigdy nie widziałam, żeby babcia Jadwiga się uśmiechała. Była dobra łagodna, mądra, ale zawsze otaczała ją aura dziwnego smutku i melancholii…

„Cóż to jest ta miłość? – zadałam sobie pytanie

Pomyślałam sobie, że jeśli to, co powiedział mi dziadek Maks, jest prawdą, to babcia rzeczywiście całe życie była nieszczęśliwa. Jednak czy naprawdę?
„Cóż to jest ta miłość? – zadałam sobie pytanie. – Chemiczne uczucie do drugiego człowieka, które, zaspokojone, szybko gaśnie, i wtedy zostajemy z ręką w nocniku, jeśli nie pokochaliśmy odpowiedniej osoby. Takiej, która daje coś więcej niż krótkie, ulotne uczucie. Ja na przykład Patryka nie kocham, ale zamierzam szczęśliwie przeżyć całe swoje życie. Miłość wcale nie jest mi do tego potrzebna”.

Naprawdę tak wtedy pomyślałam, a potem zastanawiałam się, co mam zrobić z tą nową wiedzą o babci. I prawdę mówiąc, nie widziałam dla niej miejsca w dokumencie, który miałam zrobić na zlecenie mamy. Więc postanowiłam zapomnieć. Było, minęło – po co rozdrapywać stare rany?

Tak postanowiłam wieczorem. Jednak rano… pojechałam do Grójca. Dlaczego? Położyłam się spać, przed snem w głowie wirowały mi słowa dziadka. A potem miałam sny, w których byłam babcią Jadzią.

Młodziutką, roześmianą, zakochaną, szczęśliwą. Kochałam Feliksa od dziecka, odkąd pierwszy raz obronił mnie przed wrednym Radkiem, synem rzeźnika. Od tamtej pory byliśmy razem. Wiedzieliśmy, że w końcu się pobierzemy, nasi rodzice też wiedzieli i nie byli temu przeciwni. Ale potem zobaczyłam w kinie pierwsze filmy i coś mnie opętało… Jakbym oddała połowę duszy celuloidowemu bożkowi.

Potem w śnie byłam coraz starsza i coraz smutniejsza. Czułam się rozdarta. Połowa mojej duszy pławiła się w szczęściu, osiągając krok po kroku swoje cele – chciałam żyć wśród gwiazd kina, decydować o ich losie, być przez nich rozpoznawana, też robić wielką karierę. Druga połowa tęskniła.

Obudziłam się o świcie, zmęczona, spocona, pełna dziwnej melancholii, wysysającej energię. Zrozumiałam – tak właśnie każdego dnia czuje się babcia Jadwiga. Wiedziałam już, że muszę pojechać do miejsca, gdzie się urodziła i wychowała. Nie wiedziałam po co. Po prostu musiałam.

Opowiedział o dziadku i o klątwie

Okazało się, że ulica, przy której stał kiedyś sklep kolonialny pradziadków, już nie istnieje. Stały tu teraz jakieś budynki z lat 50. Nie miałam pojęcia, co robić dalej. Właściwie nie przygotowałam sobie żadnego planu. Przyjechałam tu wiedziona intuicją, jak gdybym oczekiwała, że sen sam się rozwiąże. I gdy tak stałam na obcej ulicy, coś mi przyszło do głowy. Pojechałam do Rady Miasta i spytałam o potomków Feliksa. Czy ktoś taki tutaj mieszka?

– Owszem – starsza pani przyjrzała mi się przez rogowe okulary. – Jego wnuk, też Feliks, jest miejskim konserwatorem przyrody. O ile wiem, siedzi teraz w swoim biurze. W zeszłym roku zdobył nagrodę we Francji na najlepszy projekt ogrodu – w głosie urzędniczki zabrzmiała duma.

Byłam podekscytowana, idąc na spotkanie z wnukiem Feliksa, ukochanego babci. A gdy weszłam do jego biura, przeżyłam szok: wyglądał tak samo jak jego dziadek na zdjęciach! Tylko fryzurę i ubranie miał nowoczesne. Ten sam wzrost, rysy twarzy, ciemne włosy. Uniósł lekko głowę, spojrzał na mnie i… oczy mu się rozszerzyły.

Cóż, gdyby ubrać mnie w strój z lat 20. XX wieku i uczesać tak samo jak Jadzię, byłybyśmy jak dwie krople wody. Imię też dostałam po babci – jako pierworodna.

Nie musiałam wiele mówić. Znał dobrze historię miłości Feliksa i Jadwigi. Kiedy pojechaliśmy do jego domu, pięknej, choć niedużej willi otoczonej wspaniałym ogrodem na obrzeżach wielkich sadów grójeckich, opowiedział mi o dziadku Feliksie – o jego tęsknocie, nieszczęśliwym małżeństwie i… o rodzinnej klątwie.

Klątwa? – parsknęłam, niemal rozlewając pyszne truskawkowe wino z jego piwniczki (sam je robił, rewelacja!).

Feliks poważne skinął głową.

– Podobno w połowie XIX wieku do Grójca zawitał na zimę cygański tabor. Mój prapradziadek, ponoć niezły kogut, zaciążył jedną z Cyganek, po czym oczywiście wyparł się ojcostwa. I wtedy ona rzuciła klątwę, że każdy mężczyzna z rodu, przez pokolenia, będzie kochał tylko jedną kobietę – na śmierć i życie. Pozna słodycz miłości po to, żeby ją stracić. Każda z tych kobiet odejdzie, wybierając małżeństwo z rozsądku zamiast miłości. I tak było.

– Wierzysz w klątwy? – zdziwiłam się.

– Poczekaj – wstał i wyszedł na chwilę.

Patrzyłam przez okno na kwietniowy ogród, dopiero budzący się do życia, a już dający obietnicę feerii barw i zapachów. Było mi dobrze. Czułam się spokojna. Jakbym… znalazła się wreszcie w domu. Feliks wrócił. W ręce trzymał książkę.

– To rodzinna Biblia – wyjaśnił. – Tu jest zapisana treść klątwy. Najciekawsze jest na końcu – popatrzył na mnie zagadkowym wzrokiem. – Znam to na pamięć, często mi się śniło… – zawiesił głos, a potem zacytował: – „I klątwa ma trwać wieki, aż spotkają się dusze tych, których rozdzieliła”.

Te same słowa przeczytałam na końcu Biblii, na dodatkowych kartach przeznaczonych dla prywatnych zapisków. Dalej był wykaz imion mężczyzn z rodu i imion kobiet, które kochali, a które od nich odeszły. I za którymi tęsknili przez całe życie.

Serce biło mi jak oszalałe. Niemal czułam, jak dotyka mnie palec przeznaczenia.

„Przestań, Jadźka, odbija ci” – pomyślałam, zła na siebie za tę reakcję.

– Kochałeś jakąś? – spytałam.

Wyglądał na dobrze po trzydziestce. Czy jego też już dopadła ta klątwa?

– Nie – odparł. – Ale coś mi się zdaje, że to się bardzo szybko zmieni

Spojrzałam mu w oczy. Dostrzegłam w nich milczące, zdumione wyznanie.

– W czerwcu wychodzę za mąż – wyrwało mi się, sama nie wiem dlaczego.

– Kochasz go? – spytał wprost.

Głupio mi się zrobiło.

Nie chciałam odpowiadać na to pytanie. Przecież nie znałam tego człowieka!

Był rozczarowany, smutny. Nie zatrzymywał mnie, gdy odjeżdżałam.

To przeznaczenie

W Warszawie pojechałam prosto do domu babci Jadwigi. Była już prawie szósta po południu. Babcia drzemała w saloniku. Zbyt wiele emocji kłębiło się we mnie, bym mogła poczekać, aż się obudzi sama. Jednak gdy tylko wyciągnęłam rękę, otworzyła oczy. A potem powiedziała:

– Znalazłaś go.

Osłupiałam. Co ona powiedziała?!

– Kogo znalazłam?

– Swoją miłość – odparła. – Widzę to w twoich oczach. Twoje serce śpiewa, ciało wibruje, dusza już wije z nim gniazdko, tylko twój mózg, jak diabeł, podsuwa ci zatrute owoce. Bogactwo, kariera, sława. Jak wy to mówicie, młodzi? Olej to. Zostaw Patryka, on da ci tylko samotność. Twoje serce otoczy się lodową skorupą i nigdy więcej nie poczujesz prawdziwej radości. To będzie jak… – przymknęła oczy – klątwa. Powiedz mi, dziecko, kim on jest?

Feliks – wykrztusiłam trochę wbrew swojej woli, czując, jak nagle spływa na mnie zrozumienie połączone z niedowierzaniem. – To wnuk twojego Feliksa, babciu. I to naprawdę jest klątwa.

Opowiedziałam jej wszystko. Słuchała, a z jej starczych, wypłowiałych oczu na pomarszczone policzki spływały łzy. Trzymała mnie za rękę i coraz mocniej ściskała. Kiedy skończyłam, powiedziała:

To przeznaczenie. Nie możesz robić mu wbrew. Koniec klątwy. I jego, i twojej. Nie możesz powiedzieć: „Nie”.

A jednak mogłam. Klątwy, przeznaczenie, trele-morele. Życie ma swoje prawa, a miłość to tylko zwykła chemia, która zawsze pozostawia po sobie zgliszcza.
Na początku maja, na setnych urodzinach babci Jadzi pokazałam rodzinie swój film dokumentalny. Nie ukrywałam prawdy – oglądali go w milczeniu, wstrząśnięci.

Babcia tylko kiwała głową, jakby potwierdzała: że jej zły wybór zaowocował życiem bez miłości, radości i szczęścia. Mimo sukcesów zawodowych i społecznych. Jej historia była jakby przestrogą – żyj w zgodzie z sercem, bo poczujesz się jak przeklęty.

Ale ja nie chciałam słuchać.

W czerwcu wzięłam ślub z Patrykiem.

Tydzień później stałam z mężem i resztą rodziny przy łóżku umierającej babci Jadwigi. Była na moim ślubie i gdy urzędnik ogłosił, że jesteśmy mężem i żoną, zasłabła. Od tej chwili zasypiała, jakby ostatnie kwanty energii zaczęły z niej uchodzić. Leżała teraz, trzymając mnie za rękę. Spała…

W pewnej chwili otworzyła oczy, spojrzała gdzieś w bok i uśmiechnęła się.

– Mój ukochany przyszedł po mnie.

I zastygła z tym uśmiechem na ustach. Rok później miałam sen. Biegłam przez ukwieconą łąkę, śmiałam się, byłam szczęśliwa. Na końcu łąki czekał na mnie wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. Rzuciłam mu się na szyję. I wtedy zrozumiałam – to była babcia Jadzia i jej Feliks. Obudziłam się. Znów przyszedł czerwiec, leżałam sama w łóżku. Patryk jak zwykle był w rozjazdach; może zabawiał się z aktorkami, które chciały dostać rolę w serialach… Poczułam, że moje serce zalewa smutek. Przypomniałam sobie, jak w domu Feliksa poczułam, że to jest moje miejsce.

„Chcesz być szczęśliwa teraz czy dopiero po śmierci?” – szepnął jakiś głos.

Reklama

Przez rok zrozumiałam, że nie miałam racji co do miłości. Babcia Jadzia miała. Wstałam, wrzuciłam do torby kilka potrzebnych rzeczy i wyjechałam z domu. O świcie zaparkowałam przez niewielką willą w Grójcu. Musimy sami zdjąć wreszcie tę klątwę. Nikt tego nie zrobi za nas.

Reklama
Reklama
Reklama