„Wyszłam za mąż tylko dlatego, że nie chciałam być starą panną. Miałam dom, pieniądze i suszę w uczuciach”
„Jakieś pół roku później, już będąc zaręczoną, wybrałam się na spotkanie z jego rodziną. Nie była to historia jak z bajki, pełna motyli w brzuchu i wielkiego uczucia, a bardziej forma umowy czy wręcz transakcji handlowej”.

- listy do redakcji
Nudne życie na emeryturze
Dźwięk bulgoczącego garnka sprawił, że przerwałam rozwiązywanie swojej ulubionej krzyżówki. Wyłączyłam palnik i z niezadowoleniem zerknęłam na naczynie. Po raz kolejny ugotowałam jedzenie, jakbym miała nakarmić cały batalion żołnierzy. Ciężko mi się przestawić, że dzieci dorosły i wyprowadziły się z domu. Jeszcze jakiś czas temu para naszych żarłoków co rusz zaglądała do kuchni, a teraz zostałam sama ze Staśkiem.
Znowu zostałam sama w domu, bo mój facet gdzieś przepadł. Zapewne wybrał się na browarka z kumplami. Choć w sumie dobrze, że go nie widzę. Nigdy tak naprawdę nie byliśmy blisko, tylko funkcjonowaliśmy obok siebie. Póki pracowałam i opiekowałam się naszymi pociechami, jakoś to szło. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo jesteśmy sobie dalecy. Ale kiedy przyszło nam spędzać czas tylko we dwoje, raptem wyszło na jaw, że nic nas już nie wiąże.
Zaparzając sobie herbatkę, zaczęłam myśleć o tym, czy w sumie było coś między mną a Stanisławem. Kiedy ja go w ogóle poznałam? Chyba jeszcze w czasach liceum. Pojechałam wtedy z paczką znajomych w Beskidy, konkretnie w okolice Żywca. No i tam wpadliśmy na ekipę ze Śląska. Był wśród nich właśnie Stasiek. A właściwie Stanik, bo tak go śląska ferajna nazywała.
Zawsze był całkiem przystojny
Od pierwszego wejrzenia wpadliśmy sobie w oko. Stanik non stop wypatrywał okazji, żeby ze mną pogadać, potańczyć w świetle ogniska czy usiąść obok na kłodzie. Wtedy nic więcej z tego nie wynikło, bo byłam w związku. Mimo to zostawiliśmy sobie namiary. I to właśnie on jako pierwszy wysłał do mnie list.
Po tej wyprawie zerwałam z moim chłopakiem Radosławem, ale nie miałam w planach związać się na stałe ze Stanisławem. Ja mieszkałam w okolicach Łodzi, a on w Gliwicach... Stanik jednak się nie poddawał. Czas leciał, ja spotykałam się z różnymi facetami, a on nadal do mnie pisał. W końcu dotarło do mnie, że tylko ja zostałam singielką, a wszystkie moje przyjaciółki już dawno stanęły na ślubnym kobiercu. Sytuacja w domu też była coraz cięższa, a moi rodzice coraz bardziej wyczekiwali jakiegoś fajnego gościa, który mógłby mi zapewnić dobrą przyszłość.
Szczerze mówiąc, nie miałam okazji dobrze go poznać (w końcu jak można kogoś naprawdę poznać tylko z korespondencji?), a o miłości to w ogóle nie było mowy. Wygrał pragmatyzm i zdrowy rozsądek. Stanik pracował w kopalni, dysponował własnym mieszkaniem i zarabiał całkiem niezłe pieniądze. Kiedy więc wyszedł z propozycją, że wpadnie do nas, żeby oficjalnie przedstawić się moim rodzicom, nie protestowałam. Mama była wniebowzięta, a ojciec wręcz oczarowany perspektywą majętnego zięcia.
Jakieś pół roku później, już będąc zaręczoną, wybrałam się na spotkanie z jego rodziną. Nie była to historia jak z bajki, pełna motyli w brzuchu i wielkiego uczucia, a bardziej forma umowy czy wręcz transakcji handlowej. Ślub przebiegł zgodnie z planem, a ja przeniosłam się na stałe w okolice Katowic.
Nie narzekałam na brak pieniędzy
Czy kiedykolwiek pożałowałam tej decyzji? Raczej nie, choć przyznaję, że czasami doskwierało mi poczucie osamotnienia. Ale potem na świat przyszły nasze pociechy – najpierw nasza córeczka, a później dwóch chłopców. Kiedy pojawiły się dzieci, nie było czasu na smutki i rozpamiętywanie. Mąż harował w kopalni, pracując na zmiany, a w wolnych chwilach wolał posiedzieć z kolegami nad piwem.
W naszym mieszkaniu pojawiał się rzadko, ale nie odczuwałam jego nieobecności. Zresztą, o czym mielibyśmy gadać? Prawdę mówiąc, niczego mi wtedy nie brakowało! W tamtych czasach górnicy mieli naprawdę dobrze. Podczas gdy cały kraj zmagał się z kryzysem, tu na Śląsku funkcjonowały specjalne sklepy dla górników. Problemy z dostaniem pralki albo zapisy na telewizor? Ja o tym nie musiałam myśleć. Kiedy urządzaliśmy nasze gniazdko, Stanik przyniósł jakąś książeczkę i oznajmił:
– Tu są wypisane wszystkie sobotnie szychty – rzekł. – Jak będzie coś potrzebne, to bierzemy tę książeczkę i lecimy do ryleksa.
Specjalne miejsca handlowe, które nazywano „Ryleksami”, oferowały różnorodne towary. Kiedy potrzebowałam pralki, mogłam ją tam dostać bez problemu. A co z meblami? Nie stanowiło to żadnej trudności. Zdawałam sobie sprawę z istnienia rozmaitych zapisów i list społecznych, ale jakoś udało mi się tego uniknąć. Podobnie jak wielu innych spraw.
Czy czułam się wtedy spełniona? Trudno powiedzieć. Chyba powinnam mieć do siebie pretensje, że nie wykazywałam większej inicjatywy w związku. Mam wrażenie, jakby codzienność przebiegała gdzieś obok, a ja nie biorę w niej udziału, nie angażuję się w nic. Zastanawiam się, czemu przez ten długi okres nie znalazłam sobie żadnego hobby, czegoś, co by mnie pasjonowało?
Przecież mogłam zrobić jakieś szkolenie albo uczyć się obcego języka. Co więcej, przez cały ten czas nawet nie zawarłam tu zbyt wielu znajomości. Sama byłam w szoku, z jaką serdecznością mnie tu powitano. Do dziś mam w pamięci pierwszą poważną pogawędkę z żoną mojego szwagra.
– Tu będzie ci wspaniale – oznajmiła, gdy wpadła z wizytą, dzierżąc w dłoniach placek. – Wiesz, faceci niby dowodzą, ale to tylko pozory. Baby pilnują ładu i składu. No i wspierają siebie nawzajem – Maryśka zachichotała. – A ty masz głowę na karku, obie ręce sprawne – wpasujesz się idealnie.
Odnalazłam się w tym układzie
Udało mi się dopasować do śląskiego życia. Maryśka parę razy usiłowała namówić mnie na wspólne wyjście, a dziewczyny z roboty od razu mnie zaakceptowały. Gdy któraś obchodziła imieniny, nigdy o mnie nie zapominały. Ja jednak nie przejawiałam żadnej inicjatywy. Jakoś nie miałam ochoty zapraszać nikogo do siebie, choć Stanik zapewne by się nie sprzeciwiał. W sumie jego i tak ciągle brakowało w domu.
A teraz... Cóż, obecnie jestem sama. Mój małżonek z kumplami, od wielu lat już, podobnie jak on, na zasłużonej rencie. Dość pokaźnej, więc nie narzekam na niedobór gotówki. Ale czy to ważne? W jaki sposób mam się tymi pieniędzmi radować? I z kim? Zerknęłam przez szybę, po czym podniosłam się z miejsca i wylałam wystygłą herbatkę do zlewu. Za moment przygotuję sobie świeży napój. I zapewne mój mąż lada chwila się zjawi. Tyle że co mi przyjdzie z jego powrotu?
Wpadnie do domu, zdejmie buty, rzuci się na kanapę przed telewizorem. A ja będę musiała zaserwować mu obiad. Dzień jak co dzień. Może wymienimy się kilkoma słowami, pogadamy o tym, co leci w TV. A, no i musimy pogadać o urodzinach jego siostry, bo to okrągła rocznica, wypada jakiś prezent jej kupić, a to akurat jest zawsze na mojej głowie. No i to by było na tyle.
Sapnęłam głęboko. W przeszłości postawiłam na wygodne i pozbawione zmartwień życie. Uniknęłam wielu trudności, które przyniosły ze sobą trudne, pełne kryzysów lata. Ale czy było warto? Wzdrygnęłam się, kiedy do moich uszu dobiegł odgłos przekręcanego zamka w drzwiach.
Przekręciłam kurkiem przy kuchence, żeby zapalić gaz pod rondelkiem. Fasolka zdążyła ostygnąć, ale może mój mąż będzie miał na nią ochotę wieczorem? Nawaliłam jej tyle, że starczy też na jutrzejszy obiad, a trochę pewnie zamrozimy na później. To mu ją teraz odgrzeję, a później... Później wrócę do tej swojej bezstresowej, całkowicie przeciętnej, prozaicznej egzystencji...
Krystyna, 62 lata