Reklama

Gdy składaliśmy sobie przysięgę małżeńską cztery dekady temu, oboje ledwo przekroczyliśmy dwudziestkę. Szczerze powiedziawszy, zupełnie nie byliśmy gotowi na wspólne, dorosłe życie tylko we dwoje. Nie wiem, czy w ogóle kochałam Janusza, a on mnie.

Reklama

Pobraliśmy się, bo nalegali rodzice

Wtedy panowały zupełnie odmienne realia. W latach 70. w Polsce życie diametralnie różniło się od dzisiejszego. Co więcej, mieszkałam na wsi. Pomijając to, w jakich warunkach przyszło nam egzystować, najgorsze było to, że pod względem mentalności panowała tam straszna ciemnota. Gdy teraz cofam się myślami do tamtych czasów i patrzę na współczesną młodzież, na to, jakie stoją przed nią perspektywy i jaki ma dostęp do informacji, uświadamiam sobie, jak bardzo byliśmy zacofani.

W chwili ślubu miałam 22 lata, co na wsi oznaczało, że jestem już prawie starą panną. Moje koleżanki w większości zdążyły już wyjść za mąż i spodziewały się dzieci. Ja natomiast przez długi czas nie miałam nawet chłopaka. Kiedy więc na horyzoncie zjawił się Janusz, moi rodzice dostrzegli w nim swojego wybawcę. Idealnie spełniał wszystkie kryteria dobrego kandydata na męża. Nie nadużywał alkoholu, pochodził z rodziny, która miała własne gospodarstwo, ukończył technikum o profilu mechanicznym i był zatrudniony w POM-ie. Poza tym nie było innego kandydata na horyzoncie.

Każdy, kto coś sobą reprezentował, był już zajęty, a cała reszta wolała myśleć o tym, kiedy do sklepu przywiozą kolejną partię piwa niż o przyszłości. Niedługo po tym, jak zaczęłam chodzić z Januszem, moi rodzice zaczęli namawiać nas na ślub.

Zaczęła się codzienna rutyna

Nie miałam najgorzej, bo rodzice prowadzili własny biznes ogrodniczy. Wtedy to było coś wielkiego, prawdziwy powód do dumy. Wywoływaliśmy zawiść sąsiadów, mówili o nas, że jesteśmy bardzo bogaci. W każdym razie obie rodziny jakby za naszymi plecami zdecydowały, że staniemy na ślubnym kobiercu. Czy można się było przeciw temu buntować? Jakoś o tym wtedy nie myśleliśmy, bo i po co? Byliśmy młodzi, lubiliśmy się i żadne z nas nie zastanawiało się specjalnie nad tym, co oznacza małżeństwo w praktyce.

Ugięliśmy się pod naciskiem rodziców i zgodziliśmy się, żeby zorganizowali nasze wesele w strażackiej remizie. Szczerze mówiąc, do dziś nie mam pojęcia, czy faktycznie chcieliśmy wziąć ten ślub. W każdym razie odbyło się wesele, poprawiny i dostaliśmy prezenty. No i zaczęła się szara codzienność. Ja znalazłam zatrudnienie w miasteczku jako sekretarka w gminnym urzędzie. Mąż z kolei pracował na wsi, tam też mieszkaliśmy, ale któregoś dnia zaczęliśmy myśleć o przeprowadzce do miasta. Ani ja, ani Janusz nie pałaliśmy entuzjazmem do prowadzenia gospodarstwa, więc zamiast inwestować w grunty i stawiać dom, doszliśmy do wniosku, że lepszym pomysłem będzie kupno mieszkania w bloku. Mężowi udało się bez kłopotu znaleźć pracę w mieście.

Zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę do miasteczka. Mieliśmy pieniądze z wesela oraz podziału majątku rolnego. Startowaliśmy więc z niezłym zapleczem finansowym. Mimo to nie mam pewności, czy faktycznie nam to pomogło. Od samego początku naszej relacji czegoś brakowało.

Niby potrafiliśmy się porozumieć, pozornie wszystko układało się dobrze, ale obydwoje czuliśmy, że to nie jest to. W tamtych czasach jednak nikt nie rozważał rozwodów, zwłaszcza na wsi i w małych miejscowościach. Poza tym w zasadzie nie mieliśmy ku temu powodów. Pomimo tego, że nasza miłość nie była szczególnie głęboka?

To przecież nie był żaden argument

W końcu doczekaliśmy się dwóch cudownych córek. Nasze życie toczyło się swoim rytmem. Codziennie chodzenie do pracy, opieka nad dziećmi, a od czasu do czasu weekendowe wypady do rodzinki. Monotonia, brak polotu i wpadanie w schemat. Aż w końcu dopadł nas kryzys. Ciężko powiedzieć, kto z nas jako pierwszy się postawił, ale chyba to byłam ja.

W biurze spotkałam Tadka. Tryskał humorem, dbał o formę, cieszył się życiem i korzystał z niego pełnymi garściami. Gdy pewnego dnia zaproponował wspólne wyjście na kawę po pracy, decyzja była oczywista. Z Januszem nigdzie razem nie bywaliśmy… Trudno jednoznacznie określić moją relację z Tadeuszem, ale niewątpliwie między nami iskrzyło. Oczywiście plotki o naszych potajemnych schadzkach przy lodach i w kawiarniach dotarły do mojego męża.

W niewielkiej mieścinie, gdzie każdy zna każdego, nic nie umknie uwadze sąsiadów. Wszczął kłótnię, a ja nie pozostałam mu dłużna. Wykrzyczałam mu prosto w twarz, że nasz związek jest nudny i monotonny, a mnie brakuje w życiu czegoś ekscytującego, a nie spokojnej stabilizacji. Kto wie, jak potoczyłyby się dalsze losy naszego związku, gdyby nie to, że Tadek stracił mną zainteresowanie. W firmie zatrudnili Zosię, młodą i atrakcyjną panią projektant, którą zaczął adorować. Mocno mnie to zabolało.

Chyba nie byłam w nim zakochana, ale i tak poczułam się jak porzucona.

Rozmawialiśmy ze sobą naprawdę dużo

Jakby tego było mało, Janusz w tamtym okresie zaczął się inaczej zachowywać. Ni stąd, ni zowąd jakby odmłodniał. Przychodził do domu po pracy później niż zwykle, tryskając humorem. Życzliwe sąsiadki prędko doniosły mi plotkę, że to wszystko przez piersiastą księgową z pracy Janusza. Nie był to łatwy czas dla nas. Niewiele brakowało, a nasze małżeństwo rozpadłoby się w drobny mak. Nasze dzieci chodziły wtedy do podstawówki, więc oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że dla ich dobra musimy dojść do jakiegoś porozumienia. Nie przyszło nam to łatwo, ale na całe szczęście jakoś się udało.

Księgowa wyjechała, a nasze codzienne życie zaczęło przypominać to, co było wcześniej. Ale coś uległo zmianie. Te nasze skoki w bok sprawiły, że kłóciliśmy się częściej, ale też zaczęliśmy w końcu ze sobą rozmawiać. Staraliśmy się znaleźć jakiś konsensus, określić, co tak naprawdę jest dla nas istotne i jak powinno od teraz wyglądać nasze wspólne pożycie. I wtedy dotarło do nas, że mimo wszystko jesteśmy w stanie się dogadać. Że niezależnie od wszystkiego, darzymy się wzajemnym szacunkiem i potrafimy iść na ustępstwa. Ciągle podkreślaliśmy, że robimy to dla dobra naszych dzieci. Doszliśmy więc do wniosku, że dla ich dobra nie rozstaniemy się, dopóki obie nasze córeczki nie osiągną pełnoletności.

Dzieci już dawno opuściły rodzinne gniazdo, każda z nich poszła własną drogą. W końcu mieszkaliśmy tylko we dwoje. Najwyraźniej ani ja, ani mój mąż nie czuliśmy potrzeby, by się rozchodzić, by zakończyć nasz związek. Postanowiliśmy przenieść się do mniejszego mieszkania, które urządziliśmy tak, by było przytulne i komfortowe – i wiedliśmy życie w spokoju, tak jak dotychczas.

Aż 2 lata temu przyszło nieszczęście

Mój mąż trafił do szpitala z zawałem. Dostałam telefon z jego firmy i od razu pognałam do szpitala. Doktor twierdził, że to nic bardzo groźnego, ale ja i tak nie mogłam opanować nerwów. Patrzyłam, jak leży podpięty do tych wszystkich kabli i rurek, wsłuchiwałam się w rytmiczny pisk aparatury – i ryczałam jak bóbr. Strasznie się bałam, że go stracę. Dopiero w tych okolicznościach zrozumiałam, jak bardzo mi na nim zależy. Wcale nie chodziło o to, że zostanę sama, albo że sobie nie poradzę. Poradzę – mam przyzwoite zarobki, dach nad głową, nie mam żadnych zobowiązań.

Nagle dotarło do mnie, że mimo wszystko go kocham i nie mogłam sobie wyobrazić, że go stracę. Przerażała mnie myśl, że zabraknie mi czasu, by mu to wyznać. Choć udało mu się wyzdrowieć, powrót do pełni sił zajął mu sporo czasu. Gdy w końcu trafił na normalny oddział, odwiedziłam go i ponownie zalałam się łzami. Wtedy on odezwał się:

– Wiesz, kiedy poczułem ten ból w sercu, okropnie się wystraszyłem – posłał mi uśmiech i chwycił moją rękę. – Od razu wiedziałem, że to zawał. I bałem się, że już cię nie zobaczę. Nie tego, że umrę czy coś, ale że nie zdążę się z tobą pożegnać. Przecież mam ci jeszcze tyle do powiedzenia, nie chciałem odchodzić w taki sposób.

To może oczywiste, ale chyba faktycznie potrafimy w pełni docenić to, co posiadamy dopiero wtedy, gdy możemy to stracić. Janusz opuścił szpital, ale do pracy już nie poszedł. Przekonałam go, aby złożył podanie o rentę. Aktualnie przebywa w domu, uczy się gotowania i wyczekuje mojego powrotu z pracy. Potem, gdy zapada zmrok, wybieramy się na przechadzkę lub zasiadamy z kubkiem herbaty przed telewizorem. Spędzamy sporo czasu na rozmowach.

Wydaje mi się, że uczucie między ludźmi niekoniecznie rodzi się od pierwszego wejrzenia. Niekiedy potrzeba czasu, aby miłość mogła w pełni rozkwitnąć. W naszym przypadku to właśnie czas pozwolił na jej rozwój. Gdy się poznaliśmy, z pewnością nie było między nami tego silnego uczucia. Pojawiło się ono później, wraz z przyzwyczajeniem do siebie nawzajem. Natomiast szacunek towarzyszył nam od samego początku. I to on sprawił, że udało nam się pokonać wszelkie trudności, jakie napotkaliśmy na wspólnej drodze. Dzięki niemu nadal jesteśmy razem.

Powiem „tak” z pełną świadomością

Nie jestem w stanie określić konkretnego momentu, w którym pojawiła się miłość. Być może stało się to, gdy urodziła nam się pierworodna córka? Albo wtedy, kiedy obydwoje próbowaliśmy odnaleźć szczęście poza naszym związkiem? A może wtedy, gdy nasze życie popadło w rutynę i nudę? Wspominam dzień mojego ślubu, kiedy babcia spytała mnie, czy jestem szczęśliwa. Zaskoczona jej pytaniem, uświadomiłam sobie, że nawet o tym nie myślałam. Wtedy usłyszałam od niej te słowa:

– Zapamiętaj, skarbie, że ta płomienna, pierwsza miłość nie zawsze okazuje się tą jedyną. Wiesz, twojego dziadka poznałam dopiero na ślubie. No może tuż przed nim.

– Naprawdę? – byłam zaskoczona.

– No cóż, kiedyś tak bywało – babcia uśmiechała się, wspominając tamte czasy. – Małżeństwa były aranżowane. On był ode mnie starszy, a moje serce biło wtedy mocniej na widok pewnego młodzieńca z naszej miejscowości. Niestety, on pochodził z biednej rodziny, a ja z zamożnej... Byłam zrozpaczona, sądziłam, że tego nie przeżyję.

– No i jak to się skończyło? – spytałam z zaciekawieniem.

– Młodzieńca wyrzuciłam z pamięci, a za twoim dziadkiem tęsknić będę po kres moich dni – babcia ciężko westchnęła. – Darzyliśmy się wzajemnym szacunkiem, wiedliśmy zgodne życie. Ale nigdy mu nie wyznałam, że go pokochałam. Bo zdałam sobie z tego sprawę dopiero, gdy go zabrakło.

Ja uniknęłam tego błędu. Janusz również. Dlatego zdecydowaliśmy się ponownie stanąć na ślubnym kobiercu. Odnowimy naszą przysięgę małżeńską. Bo kiedy braliśmy ślub wiele lat temu, nie byliśmy do końca świadomi, na co się decydujemy. Teraz z pełnym przekonaniem możemy potwierdzić nasze „tak”. I zrobimy to już za tydzień.

Reklama

Danuta, 62 lata

Reklama
Reklama
Reklama