Reklama

Kiedyś było inaczej. I prościej, i trudniej. Chyba nie umiałabym już jako młoda dziewczyna odnaleźć się w obecnym świecie karier, elektrycznych hulajnóg i relacji tak skomplikowanych, że nie potrafię ich nawet nazwać. Kiedyś przynajmniej miłość była łatwiejsza…

Reklama

Wtedy nikt nie szukał partnera, tylko żony albo męża. Role były przydzielone od urodzenia, jak aktorom w przestawieniu, i nie buntowano się przeciwko nim. Przynajmniej nie za bardzo, a przede wszystkim dyskretnie. Na zewnątrz wszystko musiało być takie „jak trzeba”. I nie szukaliśmy daleko. Boże mój, teraz można podróżować po całym świecie, poznawać ludzi z innych kontynentów przez aplikacje w smartfonach. Nikogo już nie dziwi małżeństwo z obcokrajowcem, więcej, z kimś o odmiennym kolorze skóry czy innego wyznania. Kiedyś to było nie do pomyślenia.

Zakochałam się od razu

Miałam szesnaście lat, kiedy poznałam Adama. Był bratem ciotecznym mojego kolegi ze szkoły. Przyjechał na wakacje do wujostwa, żeby im trochę pomóc w prowadzeniu sklepu, bo wuja rwały korzonki i nie mógł stać za ladą. Tak się robiło – rodzina sobie pomagała, więc i Adam przyjechał. A ja zakochałam się w nim z miejsca. Ja i pewnie połowa moich koleżanek.

Nosił skórzaną kurtkę, jeździł na motocyklu. Nie palił i nie pił, nawet jak go częstowali. Umiał odmawiać. Dla nas był światowcem, przyjechał z samego Lublina, który wydawał się nam wielkim miastem, bo też Ryki to była zapadła dziura w porównaniu ze stolicą województwa.

– Ty jesteś Anita, prawda? – spytał któregoś dnia, kiedy przyszłam po zakupy. – Masz bardzo ładne oczy.

Dzisiejsza dziewczyna wzruszyłaby ramionami na taki podryw. Ja byłam zachwycona, choć nie miałam pojęcia, czemu właśnie na mnie zwrócił uwagę. Nie byłam ani ładniejsza, ani mądrzejsza od reszty dziewczyn. Moi rodzice nie byli bogatsi od sąsiadów. A jednak to mnie zaprosił któregoś dnia na lody i spacer. Tak wyglądały kiedyś spotkania młodych. Nikt się nie prześcigał w wymyślaniu jakichś dziwnych randek – latanie na paralotni, kolacja w ciemnościach i takie tam cuda. Przegadaliśmy dwie godziny i umówiliśmy się na następny dzień, kiedy on skończy pracę w sklepie.

Tak spędziliśmy niemal całe lato. Najpiękniejsze lato mojego życia. Chodziliśmy na spacery nad rzekę, jeździliśmy na motocyklu, całowaliśmy się jak szaleni… Na więcej nie pozwalałam, to nie były czasy, gdy nastolatki odważały się posuwać dalej.

– Nie chce mi się wyjeżdżać… – powtarzał, gdy lato dobiegało końca i w powietrzu czuć już było zapach nadchodzącej jesieni.

Nie odpowiadałam, bo dusiły mnie łzy na samą myśl o rozstaniu. Miałam tylko szesnaście lat i wiedziałam, że rodzice nie puszczą mnie w podróż do Lublina, zwłaszcza do chłopaka.

– Mam tam obowiązki, nie mogę tu zostać. Przynajmniej nie teraz. Jak wszystko załatwię, to wrócę po ciebie, obiecuję. Poczekasz na mnie?

– Poczekam – przysięgałam.

Przestał się odzywać

Skoro taki chłopak prosił mnie, żebym poczekała, skoro obiecał, że jak zrobię maturę, to się pobierzemy i będziemy razem do końca świata, to zamierzałam czekać, ile będzie trzeba. Poszłabym boso do piekła i z powrotem, żeby nam się udało.
Pisał do mnie piękne, długie listy, które tuliłam do piersi i całowałam, wyobrażając sobie, że to on. To była namiastka Adama, i za każdym razem, kiedy przychodził list, wiedziałam, że to moje czekanie ma sens. Niestety, listy w końcu przestały przychodzić. Minął tydzień, dwa, pięć… i nic. Na swoje listy nie dostawałam odpowiedzi. Przepłakałam tygodnie.

– Zapomniał o mnie, zapomniał… – rozpaczałam, smarkając w rękaw mojej przyjaciółki Lusi.

– Jeśli faktycznie zapomniał, to nie jest wart ani jednej twojej łzy! – lojalnie stała po mojej stronie. – Ale może zapytaj jego wujka albo ciocię, co się stało. Może zachorował?

Prawda okazała się dużo boleśniejsza, niż mogłam sobie wyobrażać. Adam został aresztowany. Miał tylko osiemnaście lat, a już siedział za bunt przeciwko władzy. Postanowiłam, że będę czekać. Kiedyś go wypuszczą. Każdy przestępca odsiaduje swój wyrok i wychodzi na wolność. A on przecież nie był żadnym przestępcą.

Żyłam z dnia na dzień w oczekiwaniu na wiadomość, która nie nadchodziła. Czasem pytałam jego ciotkę, ale ona, widząc mnie, już z daleka kręciła głową. Nie miała żadnych wieści. Minął rok, dwa. Zdałam maturę, zaczęłam pracę w sklepie. Wokół mnie kręciło się kilku chłopaków, ale nie zwracałam na nich uwagi. Nie interesowali mnie inni. Chciałam Adama, choćbym musiała czekać na niego kolejne lata. Skoro wytrzymałam tyle, wytrzymam jeszcze trochę.

Czułam, jak pęka mi serce

Aż dostałam najgorszą z wiadomości. Kiedy przyszłam do sklepu wujostwa Adama, jego ciotka płakała.

Adam nie żyje… – łkała. – Dostał zapalenia płuc, potem w ranę na nodze wdało się zakażenie. Nawet nie pozwolili matce go zobaczyć…

Nie pamiętam, jak stamtąd wyszłam ani jak dotarłam do domu. To była rozpacz. Czysta rozpacz. Miałam niespełna dwadzieścia lat i zawaliło mi się życie. Wiedziałam, że złamane serce pewnie kiedyś się zrośnie, że kiedyś przestanie tak bardzo boleć, ale wiedziałam też, że nigdy nie zapomnę o Adamie.

Cierpiałam, płakałam i… żyłam dalej. Musiałam wstawać do pracy, musiałam pomagać w domu. Spotykałam się z koleżankami, czasem nawet jeździłyśmy razem do Lublina, do kina. I choć dla nich było to radosne święto, mnie w środku rwała tęsknota za miłością, którą straciłam, za wspólnym życiem z Adamem, którego już nie doświadczę. Wreszcie byłam dorosła, miałam swoje pieniądze, mogłam przyjechać do Lublina… tyle że dla mnie to miasto było już martwe. Bo nie było w nim mojego ukochanego.

Musiałam wyjść za mąż

Rodzice zaczęli mi podsuwać kandydatów na męża. Nie paliło mi się do małżeństwa, nie kochałam żadnego z tych chłopców i nie chciałam ich oszukiwać. Niestety, w małej miejscowości niezamężna panienka, która osiągnęła konkretny wiek, była traktowana jak dziwadło. Zdawałam sobie sprawę z tego, że prędzej czy później będę musiała kogoś wybrać, a im później, tym gorsi kandydaci zostaną.

Nie masz już na kogo czekać, Adam nie wróci – tłumaczyłam sobie – a ty nie możesz iść przez życie sama, jeśli chcesz tu dalej mieszkać. Plotki cię zjedzą, zjedzą rodziców i twoje przyjaciółki. Zresztą przyjaciółki się od ciebie odwrócą, by chronić mężów przed wolną kobietą.

– Wiem, że ci to już mówiłem, ale naprawdę jesteś śliczna – westchnął z podziwem Julian, z którym umówiłam się na kawę i ciastko do cukierni. – Zrobiłbym wszystko, żeby cię uszczęśliwić.

To były ładne, miłe słowa. Choć wiedziałam, że nic nie uszczęśliwi mnie tak, jakbym tego pragnęła, starałam się patrzeć na Juliana życzliwym okiem. Był dobrym człowiekiem. I w oczywisty sposób mu się podobałam. Nie pił dużo, nie wyglądało na to, żeby miał skłonności do przemocy. Dziś te kryteria mogą wydawać się dziwne, ale wtedy tak oceniano kandydatów na męża. Miał pracę, nie pił, nie bił, wydawał się porządny, więcej wymagać nie trzeba. To wystarczało, by związać się na całe życie. Na całe życie, a nie do pierwszego nieporozumienia kończącego się rozwodem.

No więc przyjęłam oświadczyny Juliana.

Będziemy razem szczęśliwi – obiecał, gdy wkładał mi skromny pierścionek na palec.

– Tak – zgodziłam się, traktując to jak życzenie do kogoś tam, na górze.

Trzy miesiące później się pobraliśmy. W urzędzie z pompą, jak na tamte czasy, a w kościele skromnie, ksiądz po prostu pobłogosławił nasz związek. Staliśmy się małżeństwem. Zamieszkaliśmy z moimi rodzicami, którzy mieli mały domek, ale dostatecznie duży, by pomieściły się w nim cztery osoby. Zresztą kiedyś ludzie mieszkali na kupie i nie narzekali. Nie wiedzieli, że można inaczej, że można chcieć przestrzeni tylko dla siebie. Nie było „ja”, była „rodzina” i o nią się dbało.

Żyliśmy spokojnie

Tak właśnie żyłam z moim mężem. Spokojnie, może nie bogato, ale nie biednie, grunt, że wystarczało nam na życie i małe przyjemności od czasu do czasu. Inne marzenia się wtedy miało. Nie zwiedzaliśmy świata, nie kupowaliśmy wciąż nowych rzeczy do domu czy do ubrania, nie goniliśmy za kolejnym hobby, w jednej pracy siedziało się do emerytury. Człowiek się cieszył tym, co ma, co udało mu się samemu zrobić, co wyrosło w ogródku…

Najpierw urodziła się Jadzia, potem Piotruś. Rodzice oddali nam jeden pokoik, żeby dzieci miały swój własny kąt, sami mieszkali w drugim, a my z Julianem w trzecim. Spędzaliśmy czas razem, moja mama zajmowała się wnukami, tata dorabiał w mleczarni do emerytury, Julian był kierowcą karetek w pobliskiej stacji pogotowia.

– No, zaczynasz się uśmiechać, kiedy patrzysz na dzieci, to dobrze…

Mama zauważała takie rzeczy. To prawda, widok moich dzieci mnie rozczulał i sprawiał, że mimowolnie się uśmiechałam, zwłaszcza gdy nie próbowały się nawzajem pozabijać.

Będzie wam w życiu dobrze, zobaczysz.

Mama miała rację o tyle, że nie było mi w życiu źle. Oczywiście, bywały ciężkie momenty. Śmierć rodziców, potem teściów. Czasem dzieci chorowały, a kiedy Piotruś trafił do szpitala, bo ciężko przechodził ospę, to myślałam, że zwariuję ze strachu o syna. Julian stracił pracę, gdy zlikwidowano stację pogotowia, i musiał szukać nowej. Mój sklep w końcu też zamknięto i zaczęłam w domu zajmować się szyciem oraz przeróbkami, korzystając z nauk mamy. Choć oczy nie pozwalały jej zostać krawcową, to nauczycielką była świetną. W czasach, gdy nie było sklepów z ciuchami na każdym rogu, moje garsonki i sukienki robiły wrażenie. Z dumą i przyjemnością patrzyłam na klientki w strojach skrojonych i uszytych przeze mnie.

Miłość przyszła z czasem

Z czasem pokochałam Juliana. To nie była szaleńcza, nastoletnia miłość, jaką czułam do Adama. W tej miłości nie było motyli w brzuchu ani strzelających iskier. Były za to ciepło, życzliwość, spokój i wyrozumiałość. Trzymaliśmy się razem, dwójka ludzi w szalupie na oceanie życia. Wiedzieliśmy, że razem możemy przetrwać, i wspieraliśmy się każdego dnia. Łapałam się na tym, że czekam na powrót męża do domu. Że cieszy mnie, gdy trzyma mnie za rękę i całuje na dzień dobry i na dobranoc.

Nigdy nie zapomniałam o Adamie. Nigdy nie zapomniałam o tym, co czułam, gdy byłam z nim, gdy na niego czekałam, a potem, kiedy po nim tak strasznie rozpaczałam. Ale to był tylko krótki fragment mojego życia. Resztę lat spędziłam z innym człowiekiem, którego nauczyłam się kochać. Czy przez to nasz związek jest gorszy, mniej piękny, mniej ważny? Nigdy w życiu bym tego nie powiedziała. Może nawet dlatego był lepszy? Bo nie polecieliśmy na łeb, na szyję, w te iskry i motyle, tylko rozsądnie podeszliśmy do naszego związku.

Szacunek jest podstawą

Wnuki czasem pytają mnie o sekret mojego małżeństwa. Co mam im powiedzieć? Że właściwie zawarłam małżeństwo z rozsądku? Że nie chciałam być starą panną wytykaną palcami? Że się bałam, by do wyboru nie zostali mi sami pijacy? Mówię im, że tajemnicą jest szacunek do drugiego człowieka. Jak się nawzajem szanujecie, to nawet gdy życie wystawia was na próbę, gdy traci się pracę, gdy pojawia się choroba i piętrzą się trudności, to razem uda wam się to wszystko pokonać. Szacunek nie pozwala spojrzeć w zły sposób na drugą osobę. Szacunek pozostaje nawet wtedy, kiedy miłość się gdzieś zagubi, zniknie. Bo może zniknąć, zwłaszcza jak się jej nie pielęgnuje, o czym młodzi teraz tak łatwo zapominają.

Za kilka dni dzieci i wnuki organizują dla nas przyjęcie z okazji naszej pięćdziesiątej rocznicy ślubu. Aż trudno w to uwierzyć! Tyle lat, mój Boże, kto by pomyślał te pół wieku temu, że będziemy razem w tym samym miejscu? Że dorobimy się dwójki dzieci i czworga wnucząt? Może moja mama, która też wyszła za mąż z rozsądku… Jesteśmy z Julianem razem, kochamy się i szanujemy, cieszymy się w miarę dobrym zdrowiem i mamy nadzieję na kolejne lata spędzone wspólnie.

– Anitko, zrobić ci herbaty?

Reklama

Słyszę te słowa za każdym razem, kiedy mąż idzie po coś do kuchni. Nawet jeśli robił mi tę herbatę chwilę temu, nigdy nie zapomni zapytać, czy czegoś potrzebuję. I nigdy nie mówi do mnie inaczej niż „Anitko”. W sobotę ubierzemy się elegancko i pójdziemy razem na przyjęcie. Ma być tort, taki z cukierni, z wielką liczbą pięćdziesiąt. Podobno za taki staż małżeński dostaje się medale. Nie potrzebuję medalu i nie sądzę, że na niego zasłużyłam. Najważniejsze jest dla mnie moje odbicie w oczach męża. Mam nadzieję, że on też widzi siebie w moich oczach. To jest najważniejsze w życiu. Nic innego.

Reklama
Reklama
Reklama