„Wywróciłam swoje życie do góry nogami dla nieznajomego. Czas pokaże, czy było warto”
„Przedślubna wycieczka zmiotła w pył moje dawne życie. Postanowiłam porzucić narzeczonego dla nieznajomego. Problem w tym, że go jeszcze nie widziałam”.

- Diana, 29 lat
Jestem dwudziestodziewięcioletnią kobietą, zazwyczaj wiem, czego chcę, rzadko się waham, nawet kiedy podejmuję ważne decyzje. I rzadko się mylę. Jestem opanowana, świetnie zorganizowana, decyzyjna – tak mam napisane w opinii zawodowej.
A jednak tamtego dnia stałam przed drzwiami drewnianego kościółka i po prostu nie mogłam się zdobyć na to, by otworzyć drzwi i wejść do środka. To był strach. Wypływał z niepewności i niewiary we własny rozsądek. Chociaż nie, gdyby chodziło o rozsądek, odwróciłabym się, poszła do samochodu i wróciła do Warszawy. Nie ufałam własnym snom. Więc co tu robiłam, walcząc sama ze sobą?
Siedziałam w pracy na nudnej naradzie i coś bazgrałam w zeszycie. Zupełnie nieświadomie.
– Nie wiedziałem, że umiesz rysować – usłyszałam z boku głos kolegi. – Kobieta wielu talentów.
Spojrzałam na kartkę i zalała mnie fala gorąca, serce zabiło mocno. To naprawdę był całkiem udany szkic drewnianego kościółka. Drzwi były otwarte, jakby zapraszały mnie do środka. Niemal słyszałam, jak coś mnie woła. Od lat nie myślałam o kościółku. Teraz, z perspektywy czasu, widzę, że to, co wydarzyło się siedem lat wcześniej, zmieniło moje życie.
Odkochałam się…
Miałam dwadzieścia dwa lata i dokładnie zaplanowaną przyszłość. Właśnie zatrudniłam się w agencji artystycznej, miałam też narzeczonego i jesienny termin ślubu. Chciałam najpierw zrobić karierę zawodową, za kilka lat urodzić dzieci, i tak dalej.
Razem z czwórką przyjaciół przyjechaliśmy pod koniec maja do Karpacza – mój narzeczony pochodził z tych okolic, uwielbiał łażenie po górach i chciał mi pokazać ulubione miejsca. Wszystko było w porządku, dopóki nie weszliśmy do tego kościółka.
Było ciepło, wokół kręciły się tabuny turystów i w kościółku też było ich pełno. Ale kiedy stanęłam w połowie nawy, nagle poczułam się tak, jakbym znalazła się w innym czasie. Zamiast słonecznego światła wlewającego się przez niewielkie okienka, pomieszczenie rozświetlały dziesiątki, setki świec…
„Czuję strach, ogromny żal i niezgodę. Opada mnie fala obrazów, których nie potrafię oddzielić, by zobaczyć, co przedstawiają. Wszystkie pojawiają się naraz, jak wizualna kakofonia. To boli”.
– Diana? Co ci jest? Dobrze się czujesz? – przedarł się czyjś głos.
Znów byłam w kościółku pełnym słonecznego światła, widziałam zaniepokojone spojrzenia przyjaciół. Fala strachu minęła. Odetchnęłam głęboko.
– Przestraszyłem się – powiedział mój narzeczony i przytulił mnie do siebie.
– Wyglądałaś, jakbyś zobaczyła ducha.
Z zaskoczeniem zorientowałam się, że jego dotyk był… niewygodny. Niewłaściwy. Tak to odczułam. Jakby nie miał prawa mnie obejmować. Nie wiem, co się stało, ale w tej jednej chwili przestałam go kochać. Stał się obcym człowiekiem, kolegą, którego lubiłam, ale nic poza tym.
Starałam się z tym walczyć, przez wiele tygodni nic nie mówiłam Olkowi, udawałam, ale się zorientował. Rozstaliśmy się, mimo że rodzina i przyjaciele ciosali mi kołki na głowie. „Jak można wypuścić z rąk taki skarb? Daj sobie czas. Minie ci. Ludzie się tak nie odkochują, w jednej sekundzie, bez powodu” – słyszałam. Nikt nie rozumiał, gdy tłumaczyłam swoje uczucia.
Muszę tam pojechać
Przez następne siedem lat pracowałam, bawiłam się i… czekałam. Nie wiedziałam na co, i czy to coś kiedykolwiek się pojawi, ale cały czas miałam wrażenie, że coś się zbliża.
Kiedy zobaczyłam własnoręcznie narysowany w zeszycie kościółek, zrozumiałam, że nadeszło. Jeszcze przez kilka dni opierałam się, nie chcąc poddać się emocjom, których nie rozumiałam. Ja, kobieta rozsądna, stojąca twardo na ziemi, nie będę przecież słuchać przeczuć, snów. Ale ten dziwny napór rósł, i w końcu o niczym innym nie byłam w stanie myśleć, jak tylko o tym, by pojechać do Karpacza i wejść do kościoła, zanim skończy się maj.
Pojechałam. Ale nie byłam w stanie nacisnąć klamki. Cofnęłam się od drzwi i usiadłam na jednej z ławek stojących na placyku przed kościołem. Drżałam.
– Też nie mogę się zmusić – usłyszałam z boku męski głos. – Bo jeśli tam nie będzie nic, to wszystkie ofiary, jakie poczyniłem, pójdą na marne. A ja…
– …spojrzę na siebie jak na słabą istotę podatną na przesądy – dokończyłam i spojrzałam na nieznajomego.
Nieznajomy? Tak, widziałam go pierwszy raz, ale z pewnością nie był obcy. Nawet do narzeczonego w najlepszych czasach nie czułam takiej miłości, jaka w tej chwili zalała mojej serce.
Nagle cały słoneczny placyk przed kościołem zniknął.
„Znów jestem w środku. Dziesiątki, setki zapalonych świec. Od ich zapachu i dymu kręci mi się w głowie. Serce wali szybko – w oczekiwaniu, i ze strachu. Nie mamy czasu, musimy szybko, jak najszybciej stąd odejść. A ten stary klecha rusza się tak wolno, mówi tak wolno…
On ściska mi dłoń, którą trzyma w swojej dużej dłoni o szorstkiej skórze wojskowego.
– Spokojnie, zdążymy – szepcze, pochyla głowę i czuję jego usta muskające czubek mojej głowy. Jest taki wysoki, taki silny, a ja go tak kocham! Od dawna marzyliśmy o ślubie, miałam mieć suknię z trenem długim na kilometr. I wesele miało trwać tydzień. Wtedy wydawało się to najważniejsze na świecie – ta suknia i to wesele.
Ale Bóg zdecydował, że ślub weźmiemy w przelocie, a wesele… może kiedyś. Może nigdy. Ale to bzdura, te dawne zachciewajki. Ważne jest tylko to, że żyjemy i że bierzemy ślub. Wreszcie klecha dociera do tego, co najważniejsze i zaczyna…
– Czy ty…
– Tak! – krzyczę, patrząc na ukochanego, który spogląda na mnie z łagodnym uśmiechem”.
Tylko on, na zawsze on
„Boże, jak ja go kocham! I niech wreszcie powie, że i on bierze mnie za żonę, na dobre i na złe. Nagle słyszę zgrzyt otwieranych drzwi, podmuch świeżego powietrza. Nie! Odwracam się odruchowo i widzę czarne postacie z bronią. Mój ukochany staje przede mną, zasłania mnie własnym ciałem. Huk, on się chwieje, opada na kolana, krzyczę i próbuję go podtrzymać, ale on jest taki ciężki… Znów huk i jego echa odbijające się w niewielkiej przestrzeni drewnianego kościółka, coś mną szarpie, ale to nie jest ważne.
Ważny jest on. Opadam na kolana i tulę do siebie jego głowę. Patrzę mu w oczy – jego wzrok mętnieje, ale na jego ustach, które tak lubię całować, i które zawsze mówią słowa rozgrzewające moją duszę, wciąż błąka się ten cudowny uśmiech.
– Nawet nie myśl, żeby teraz mnie opuścić – mówię, łkając.
Wszystko mnie boli. Nie słyszę krzyków wrogów, widzę tylko pełne miłości, gasnące spojrzenie ukochanego.
– Obiecałeś, że zawsze będziemy razem. Musisz dotrzymać słowa, choćbyś miał wrócić z samego piekła! Obiecaj, że weźmiesz mnie za żonę. Tu, w tym cholernym miejscu. Teraz. Mów to, do cholery. Patrz na mnie! – krzyczę, ale on już odszedł. Zostawił mnie. Ból rozlewa się po moim ciele, skądś dochodzą do mnie słowa esesmana: – Zostaw ją, szkoda kuli, zaraz się sama wykrwawi. A potem słowa: Obiecuję. Tutaj”.
– Obiecuję. Tutaj… – mówi nieznajomy-ukochany i uśmiecha się do mnie łagodnie jak kiedyś.
Patrzę na drzewa, których gałęzie porusza wiatr, na grupę uczniów wybiegających z drewnianego kościoła. Co jest bardziej realne – to czy wspomnienie innego życia? Ale kiedy on bierze mnie za rękę i prowadzi w stronę parkingu, wiem, że jedyna prawdziwa rzeczywistość jest tam, gdzie nasza miłość.