Reklama

– Zajęłam miejsce w pociągu, który miał mnie zawieźć do mojego rodzinnego miasteczka. Usiadłam przy oknie i gdy ruszyliśmy, zagapiłam się na mijany po drodze krajobraz. Przede mną były trzy godziny jazdy. Im jednak byłam bliżej domu, tym bardziej rosło we mnie przekonanie, że mimo papierów ze szpitala i tak nikt nie uwierzy w tę historię.

Reklama

– A było to tak. Tamtego dnia wraz z trzydziestoma pracownikami naszej szwalni postanowiliśmy świętować pięciolecie naszej firmy. Mój mąż, a zarazem wspólnik, dwa dni przed imprezą dostał ataku ślepej kiszki i pojechał do szpitala. Imprezy nie można już było odwołać, gdyż i tak musiałam za wszystko zapłacić…

Patrzyłem na siedzącą przede mną kobietę, która opowiadała swoje przeżycia, i zastanawiałem się, w jakim charakterze powinienem ją przesłuchać. Sprawa zaczęła się poprzedniego dnia. Dochodziła godzina 23.30, gdy dostaliśmy telefon, że w mieszkaniu Olczaków straszy. Dyżurny rezolutnie odpowiedział, że w takich sytuacjach zamiast na policję lepiej zadzwonić do proboszcza. Dwadzieścia minut później ten sam kobiecy głos równie nerwowo stwierdził, że w domu objawiła się niedawno pochowana sąsiadka, która jest jak najbardziej żywą osobą. Dzwoniąca mówiła w miarę logicznie, nie bełkotała, a kiedy się przedstawiła z imienia i nazwiska, wiedzieliśmy, że to Koźmińska, a ona nie tyka alkoholu, więc w jej wypadku to nie mogło być procentowe przywidzenie. Tylko co K. o tej porze robiła w mieszkaniu Olczaków?

Na miejscu zastaliśmy ubranego już Olczaka, który, jak się okazało, jako wdowiec zaprosił na wieczorną wizytę sąsiadkę, zmęczoną trzyletnim czekaniem na męża, który wyjechał do Irlandii. Tak więc, kiedy oboje kładli się do łóżka, nieoczekiwanie drzwi sypialni otworzyły się na oścież i stanęła w nich niedawno pochowana gospodyni domu. Koźmińska zaczęła krzyczeć histerycznie i błagać zjawę o przebaczenie. Natomiast wdowiec upadł na kolana, złożył ręce jak do modlitwy i zaklinał się, że on nie jest niczemu winien.

To ona mnie kusiła! – podobno wskazywał na sąsiadkę. – A zachodziła, a mamiła, a biodrem zarzucała. Wiesz, że jestem słabym mężczyzną. No i wzięła mnie na pokuszenie i zlisiłem się na nie swoje. Przebacz grzechy i nie karz ogniem piekielnym – łkał niemęsko.

Zobacz także

Jak z powyższego wynikało, na początku oboje byli pewni, że mają do czynienia z duchem, który przyszedł pokarać niewiernych za to, że znaleźli pocieszenie w ramionach, które nawzajem nie były pobłogosławione świętym sakramentem małżeństwa. Kiedy jednak pierwszy strach minął, okazało się, że Olczakowa wcale nie jest duchem. Kogo zatem zamiast niej pochowano na cmentarzu? Postanowiłem najpierw przesłuchać cudownie ocaloną i dowiedzieć się, w jaki to sposób wymknęła się śmierci.

– Rozumiem, że na bankiecie, na pięciolecie szwalni popłynęło trochę alkoholu… – powiedziałem do Olczakowej.

– Trochę? Mnóstwo. O drugiej w nocy wszyscy zaczęli rozchodzić się do domów. Mieszkali niedaleko, tylko ja miałam spory kawałek za miasto. Choć była zima, zaczął kropić drobny deszcz, a po niebie chodziły błyski, jakby tam w górze kotłowała się niezła burza z piorunami. Zaczęłam dzwonić po taksówkę, ale nikt nie odbierał telefonu. Wówczas jeden z moich kierowników szwalni, Bogacki, zaoferował, że podwiezie mnie samochodem. On przez cały wieczór nie pił, więc się zgodziłam…

Kiedy już jechaliśmy, zobaczyliśmy idącą przy drodze kobietę. Mogła być to turystka, która przyjechała do naszego miasteczka na narty. Machnęła na nas ręką, więc kierownik zatrzymał samochód. Nieznajoma wsiadła i ruszyliśmy dalej. Auto podskakiwało na zlodowaciałych koleinach i w pewnym momencie zrobiło mi się niedobrze. Poprosiłam, żeby Bogacki zatrzymał samochód obok wyłaniającego się przed nami zagajnika z dębami. Było mi głupio, że mój pracownik będzie widział wymiotującą szefową, więc skryłam się za pień drzewa, żeby mnie nie zobaczył. Kiedy tam się znalazłam, niebo rozdarł świetlisty zygzak, który z łoskotem zwalił się na ziemię, przy drzewie. Sekundę później ogarnęła mnie ciemność… – Olczakowa na chwilę zamilkła.

Kiedy się ocknęłam, stałam na dworcu głównym w Szczecinie – ciągnęła. – Miałam na sobie lekką kurteczkę i nie bardzo wiedziałam, co się ze mną stało. Zatrzymał mnie patrol policji. Nie miałam dokumentów, zachowywałam się dziwnie, w efekcie trafiłam do zamkniętego oddziału psychiatrycznego, gdzie umieszcza się ludzi, którzy czasowo lub na stałe stracili pamięć.

Rzeczywiście lepiej nikomu nic więcej nie opowiadać

Kilka dni później potwierdziłem zeznanie Olczakowej. Z nadesłanego ze Szczecina raportu wynikało, że kobieta została zatrzymana o 6 rano przez patrol policyjny przed dworcem PKP. Nie miała przy sobie żadnego dokumentu tożsamości. Mówiła nieskładnie i nielogicznie:

„Zatrzymana opowiadała, że została wessana przez jasną rurę do nieba, gdzie spotkała dziwnych ludzi-nieludzi. Obcy prowadzili na niej jakieś badania, których nie do końca była świadoma, gdyż cały czas jakby znajdowała się w półśnie (…). Tak więc przewieziono zatrzymaną do zakładu psychiatrycznego na obserwację” – to było tyle ze strony szczecińskiej policji.

Wróćmy do pasażerów, którzy pozostali w samochodzie, gdy Olczakowa poszła wymiotować. Otóż piorun uderzył w wielki konar drzewa i odciął go od pnia. Gruby ciężki kloc runął kilka metrów w dół.

Najpierw jego konary przebiły dach auta i zabiły znajdujące się w środku osoby. Jego ciężar dokonał reszty, miażdżąc auto. Najprawdopodobniej w tym czasie ogłuszona hukiem Olczakowa pobiegła w las i dotarła do pobliskiej stacji kolejowej i wsiadła w pociąg. Trzy godziny później wysiadła na dworcu głównym i została zatrzymana przez patrol policji…

Wkrótce po zdarzeniu, na szosie pojawiło się auto, którego kierowca zatrzymał się i wezwał pogotowie. Jednak sanitariusze nie bardzo mieli co robić ze zmiażdżonymi pasażerami. Wkrótce udało się ustalić, że w samochodzie znajdowała się Pani Olczak oraz kierownik szwalni, Bogacki, którzy razem wyjechali po bankiecie.

Kiedy Olczak wrócił ze szpitala, gdzie usunięto mu ślepą kiszkę, dowiedział się od teściów, że jego ślubna nie żyje. Zwłoki były tak zmiażdżone, że nie było co identyfikować. Tydzień później kobiecie wyprawiono huczny pogrzeb. Nad trumną przemawiali wszyscy co znaczniejsi w miasteczku. Oto bowiem grób, jako pierwszy, znalazł się w miejscowej alei zasłużonych, którą burmistrz właśnie nakazał utworzyć na miejscowym cmentarzu.

– Wróćmy do tego, co powiedziała pani wcześniej – zwróciłem się do Olczakowej. – Że po wyjściu ze szpitala i w czasie powrotu do domu zaczęła pani zmieniać swoje postanowienie. Czego dotyczyło?

– Chciałam wszystkim opowiedzieć, jak to w niebo wstąpiłam. Że byłam na statku kosmicznym. I proszę tak na mnie nie patrzeć, gdyż to nie był latający talerz. Cholera wie, co to było – nie widziałam tego z zewnątrz, bo zostałam wessana do środka.

Reklama

Przyznałem Olczakowej rację i poradziłem, żeby nikomu nie opowiadała o tym, czego doświadczyła. Ja zaś zobowiązałem się trzymać buzię na kłódkę. Kiedy Olczakowa wyszła, jeszcze raz przeanalizowałem zebrane fakty. Wszystkie do siebie pasowały, prócz jednego. Od chwili wyjścia Olczakowej z samochodu do czasu zatrzymania jej na dworcu przez patrol policji minęło siedem miesięcy. Gdzie przez cały ten czas się podziewała?

Reklama
Reklama
Reklama