Reklama

Siedzieliśmy przy kuchennym stole, z widokiem na stare bloki z wielkiej płyty, popijając czarną herbatę z cytryną. Czasem graliśmy w karty, czasem wspominaliśmy dawne czasy. Śmialiśmy się z tego, jak to za Gierka było łatwiej o mieszkanie niż o banany. Żyliśmy skromnie, ale spokojnie. Mieliśmy siebie i wnuka. Naszą dumę. Zawsze był bystry, grzeczny, pełen zapału. Kiedyś powiedział:

Reklama

– Jak dorosnę, założę własną firmę. Zrobię coś wielkiego!

Wierzyłem mu. Ba, byłem z niego dumny jak paw. A kiedy przyszedł do nas z prośbą o pomoc – bo bank nie chciał mu dać kredytu – nie wahałem się ani chwili. Podpisałem umowę, żona też. Trzydzieści tysięcy złotych na start jego firmy.

– Tylko na chwilę. Słowo daję, to mi się szybko zwróci – mówił. – Będziecie dumni.

Początkowo faktycznie byliśmy. Kamil założył firmę, pokazywał zdjęcia maszyn, mówił o kontraktach. A potem... jakoś ucichło. Coraz rzadziej do nas dzwonił. Miesiące mijały, a raty trzeba było płacić. Najpierw zrezygnowaliśmy z kablówki. Potem z wyjazdu do sanatorium. Myśleliśmy – przeczekamy. Firma ruszy. A on odda. Tamtego wieczoru siedziałem z żoną przy herbacie. Cisza między nami była gęsta.

Jutro rata. Znowu – odezwała się cicho.

– Wiem – odpowiedziałem, mieszając herbatę tak długo, aż zrobiła się zimna.

Mówił, że to tylko na chwilę – dodała.

– Mówił – skinąłem głową. – I nigdy nie kłamał.

Patrzyłem na nią. Miała siwe włosy spięte w koczek i zmęczone oczy. Ale wciąż była tą samą kobietą, z którą tańczyłem na potańcówkach. Czułem, że ją zawodzę. Że wciągnąłem nas oboje w coś, z czego nie umiemy się wyplątać. A jeszcze nie wiedzieliśmy, jak bardzo ten kredyt nas pogrąży...

Coś we mnie drgnęło

Spotkaliśmy się w parku. Kamil przyszedł spóźniony, w sportowej bluzie, z telefonem w ręce. Uśmiechnął się na mój widok, ale to był taki uśmiech, który nic nie znaczy – pusty.

– Siadaj, chłopcze – wskazałem ławkę. – Pogoda dopisuje, co?

Usiadł, rozejrzał się nerwowo.

– Mam tylko chwilę, za godzinę mam spotkanie z klientem.

– A, klient, dobrze... A jak firma?

– No wiesz, raz lepiej, raz gorzej. Taki klimat. Rynek się zmienia, konkurencja duża... Ale walczę.

– A konkretnie? Ile zamówień w tym miesiącu?

Zacisnął usta.

– Nie pamiętam takich rzeczy z głowy. Ale ogólnie – jest okej. Trochę przestój, ale będzie dobrze.

Popatrzyłem na niego długo. Gdy był mały, opowiadał mi z zapałem o planetach, o tym, jak zostanie astronautą. Teraz nie potrafił spojrzeć mi w oczy.

– A pieniądze? Rata jutro. Wiesz.

Westchnął, wbił wzrok w buty.

– Oddam, spokojnie. Tylko dajcie mi trochę czasu.

Nie powiedziałem nic. Tylko skinąłem głową. Jednak coś we mnie drgnęło. Jakiś niepokój, jakby... jakby firma już tylko istniała w słowach. I tych słów było coraz mniej. Patrzył na telefon, nie na mnie. A ja po raz pierwszy poczułem, że mój wnuk się ode mnie oddala. Że może nie wszystko, co mówi, jest prawdą.

Byłem bezsilny

Basia siedziała przy stole, oparta łokciami o blat, a dłonie miała zaciśnięte w pięści. Na stole leżały ulotki leków i kartka z wyliczeniami. Wszedłem do kuchni i od razu poczułem napięcie w powietrzu.

– Nie mamy już z czego – powiedziała cicho, ale głos jej drżał. – Na moje leki brakuje dziesięć złotych.

– Jakoś to ogarniemy – odparłem automatycznie, choć sam nie wierzyłem we własne słowa.

– Ogarniemy? – spojrzała na mnie z wyrzutem. – Ty wiesz, ile one teraz kosztują? A twoje ciśnienie? Też odstawisz?

– Nie panikuj...

– Nie panikuję, tylko się boję! – jej głos podniósł się, łzy napłynęły do oczu. – Nie tak miała wyglądać nasza starość. Poświęciliśmy wszystko, a zostaliśmy z długiem i samotnością.

Usiadłem naprzeciwko niej, spuściłem wzrok.

– On potrzebował pomocy...

– A my? My też potrzebujemy! I nie chodzi tylko o pieniądze. On nie dzwoni. Nie pyta. Jakbyśmy przestali istnieć.

Zamilkła, oddychając szybko. Ja też milczałem. Broniłem go w myślach, ale coraz trudniej było mi znajdować argumenty.

Wciąż wierzysz, że on do nas wróci? Że przeprosi?

Spojrzałem na nią. Miała oczy pełne rozczarowania.

– Nie wiem – wyszeptałem. – Naprawdę nie wiem.

I w tej chwili poczułem coś, czego dawno nie czułem – bezsilność.

Nie wierzyłem, że to powiedział

Pojechałem do wnuka bez zapowiedzi. Wysiadłem przystanek wcześniej, żeby trochę ochłonąć. Serce mi waliło. Może mnie wyśmieje? Może powie, że mam wracać do domu? Ale musiałem to zrobić. Stałem pod jego blokiem dobre dziesięć minut. W końcu zobaczyłem go – wychodził z klatki, z jakąś dziewczyną. Roześmiani. Przystanęli, ona poprawiała mu kołnierz, a on się nachylił, żeby ją pocałować.

– Kamil! – zawołałem.

Zamarł. Spojrzał na mnie, twarz mu zbladła. Dziewczyna zerknęła zdziwiona, po czym coś wymamrotała i szybko odeszła. Podszedłem bliżej.

– Co ty tu robisz?

– Musimy porozmawiać. Na spokojnie. Nie odbierasz, nie dzwonisz...

Nie mam teraz czasu – powiedział, przestępując z nogi na nogę. – Serio, zaraz muszę lecieć.

– Nie mamy na leki. Twoja babcia... my już nie dajemy rady.

Zacisnął usta. Spojrzał w bok.

– Nie mam teraz na wasz kredyt. Dajcie mi spokój.

Te słowa uderzyły mnie jak pięść. Stałem jak wmurowany, nie wierząc, że to powiedział.

Myślałem, że jesteś inny – wyszeptałem. – Że pamiętasz, kim byliśmy dla ciebie.

Odwrócił się bez słowa. Patrzyłem, jak odchodzi. Krok po kroku. Jakby nic się nie stało. Wróciłem do domu. Basia siedziała przy stole, trzymając kubek herbaty. Usiadłem obok. Spojrzeliśmy na siebie. Milczeliśmy. Nie trzeba było słów.

Czułem wstyd

Basia coraz częściej kładła się w ciągu dnia. Mówiła, że to tylko zmęczenie, że przejdzie, ale ja widziałem, że blednie. Jadła mniej. Czasem przysiadała w kuchni i patrzyła przez okno bez słowa. Tego dnia poszedłem do apteki sam. Farmaceutka znała nas od lat.

– Ten lek bardzo podrożał – spojrzała na receptę i westchnęła. – Ale mamy zamiennik, tańszy o piętnaście złotych.

Uśmiechnąłem się, chociaż w środku czułem, jak coś mnie dławi.

– Proszę dać zamiennik. Będzie dobrze.

Zapłaciłem i wyszedłem. Szedłem powoli, z reklamówką w ręku i czułem wstyd. Upokorzenie. Że muszę oszczędzać na tym, co kiedyś było oczywiste. W domu Basia spała. Położyłem leki na stoliku i usiadłem obok niej. Na szafce wciąż stała stara laurka od Kamila: „Dla najlepszych dziadków na świecie”. Narysował ją, kiedy miał może osiem lat. Trzymała się ledwo – wyblakła, pozaginana, ale nie miałem serca jej wyrzucić. Wtedy dotarło do mnie, że tamten chłopiec zniknął. Zostały tylko wspomnienia. I kredyt, który nas zabijał dzień po dniu.

Głos mi drżał

Listonosz przyniósł kopertę poleconą. Bank. Wiedziałem, zanim otworzyłem. Żona nie mówiła nic, tylko patrzyła, jak rozrywam papier.

– Ostateczne wezwanie do zapłaty – przeczytałem na głos. – Termin: pięć dni.

W kuchni zapadła cisza. Basia wstała i bez słowa poszła do sypialni. Wieczorem, gdy już zasnęła, zszedłem do piwnicy. Tam, na półce, stała moja skrzynka z narzędziami. Tych samych, które towarzyszyły mi przez trzydzieści lat pracy. Stara tokarka, imadło po ojcu, młotek, który kupiłem na pierwszą wypłatę. Wziąłem wszystko. Zapakowałem do kartonu. Następnego dnia zapukałem do sąsiada z naprzeciwka – młody chłopak, trochę dłubał przy motorach.

– Co to?

– Sprzedaję. Czas zrobić porządek – rzuciłem lekko, jakbym oddawał stare gazety.

– Ale to pana skarby...

– Teraz bardziej mi potrzebna gotówka niż wspomnienia.

Uśmiechnąłem się, ale głos mi drżał. Wróciłem do mieszkania z banknotami w kieszeni. Położyłem je na stole i przez chwilę patrzyłem na nie, jakby mogły cofnąć czas. Ale wiedziałem, że nie cofną. Że coś we mnie właśnie się złamało.

Straciłem wnuka

W kuchni było cicho. Tylko zegar tykał, powoli, złośliwie, jakby odmierzał czas do czegoś nieuniknionego. Basia siedziała przy stole w szlafroku, patrząc w jeden punkt. Wyglądała na dziesięć lat starszą. List z banku leżał otwarty na stole. Nie chciała nawet go dotykać.

Nie o takiej starości marzyłam – wyszeptała.

– Wiem – odpowiedziałem.

Nie miałem już jej co powiedzieć. Nie było żadnych „będzie dobrze”, żadnych „jakoś to załatwimy”. Wiedziałem, że nie załatwimy. Zostaliśmy z tym sami. Następnego ranka wstałem pierwszy. Zaparzyłem herbatę i z filiżanką wyszedłem na balkon. Powietrze było zimne, przeszywające. Patrzyłem na świat, który toczył się dalej, jakby nas nie było. Jakby nasza krzywda była niczym wobec ruchu autobusów, porannego szczekania psa sąsiada, życia toczącego się swoim rytmem. Wtedy zrozumiałem.

Kamil już nigdy się nie odezwie. Nie dlatego, że nie może. Tylko dlatego, że nie chce.

Pieniądze odda może komuś innemu. Ale nas – stracił na zawsze. A może to my straciliśmy jego.

Reklama

Wiesław, 74 lata

Reklama
Reklama
Reklama