Reklama

Nazywam się Helena. Mam 39 lat i właściwie całe moje życie toczy się między sklepem spożywczym na rogu a małym mieszkaniem, które wynajmuję w mieście. Od siedmiu lat jestem sama. Ojciec mojej córki dawno zniknął, zostawiając po sobie więcej łez niż wspomnień. Ale mam Zuzię. I to ona jest moim całym światem.

Reklama

Każdy dzień wygląda podobnie: praca na kasie, szybki obiad, zakupy po taniości, rachunki na kredyt. Umiejętność odmawiania sobie wszystkiego weszła mi w krew. Nowe buty? Za drogie. Wyjście do kina? Może kiedyś. Wakacje? Śmieszne pytanie. Ale nigdy nie pozwoliłam sobie na skąpienie uczuć Zuzi. Dla niej chciałam być mamą, tatą, przyjaciółką i bohaterką w jednym.

Ostatnio jednak ciążyło mi coś więcej niż brak pieniędzy. Nadchodziła komunia Zuzi. "Chciałabym, żeby to był najpiękniejszy dzień w moim życiu, mamo" – powiedziała pewnej nocy, kiedy tuliłam ją do snu. W jej oczach widziałam nadzieję, marzenia o sukience jak z bajki, o przyjęciu, na które będzie mogła zaprosić koleżanki.

A ja? Ja już wtedy czułam strach. Strach przed tym, że zawiodę ją w ten najważniejszy dzień. Że inne mamy będą patrzeć z wyższością, inne dzieci będą miały wszystko lepsze. Jednak równie mocno czułam determinację. Choćbym miała stanąć na głowie, zrobię wszystko, żeby moja Zuzia miała tę jedyną, wymarzoną chwilę.

Wtedy jeszcze wierzyłam, że jakoś to będzie...

Zrobiłabym dla niej wszystko

Siedziałam w banku, ściskając w dłoniach cienką teczkę z dokumentami. Palce miałam zimne jak lód. Wokół mnie przewijały się eleganckie kobiety w szpilkach i faceci w garniturach, a ja w swoim spranym żakiecie czułam się jak intruz.

– Pani Helena Nowak? – usłyszałam.

Podniosłam się jak rażona prądem i podeszłam do stanowiska. Kobieta za biurkiem, około pięćdziesiątki, spojrzała na mnie zza okularów.

– W sprawie kredytu na dziesięć tysięcy złotych, tak?

– Tak... To na komunię córki – dodałam, sama nie wiedząc po co.

Pracownica skinęła głową, stukając w klawiaturę.

– Wie pani, życie jest nieprzewidywalne. Raty są niskie, ale proszę pamiętać: stałe opłaty, zmieniające się ceny, choroba... – zatrzymała się i spojrzała na mnie poważnie. – Jest pani pewna, że sobie pani poradzi?

Otworzyłam usta, zamknęłam. Zuzia w białej sukience, Zuzia śmiejąca się wśród koleżanek, Zuzia szczęśliwa... To miałam przed oczami.

– Tak. Dam radę – powiedziałam cicho.

Podsunęła mi dokumenty. Wzięłam długopis. Ręka mi drżała, gdy składałam podpis.

Wieczorem siedziałam z Zuzią na kanapie, przeglądając katalogi.

– Mamusiu, nie musimy robić wielkiego przyjęcia. Wystarczy, że będziemy razem – powiedziała nagle, przytulając się do mnie.

Uśmiechnęłam się, choć serce mi pękało.

– Kochanie, zasługujesz na wszystko, co najlepsze. Choćby nie wiem co.

W myślach obiecałam sobie, że nie pozwolę jej nigdy poczuć, że jest gorsza. Nawet jeśli będę musiała zapłacić za to więcej, niż teraz mogłam sobie wyobrazić.

W sercu czułam niepokój

Słońce świeciło tego dnia tak, jakby zamówiono je specjalnie dla nas. Zupełnie jakby świat sam chciał, żeby spełniło się marzenie Zuzi o dniu jak z bajki.

W kościele pachniało świeżymi kwiatami i woskiem. Patrzyłam na moją córkę, stojącą w pierwszym rzędzie, w śnieżnobiałej sukience, z delikatnym wiankiem na głowie. Wyglądała jak anioł. Jak cud, na którego nie zasługiwałam.

Po mszy wszyscy goście jechali za nami do wynajętej sali. Bukiety białych balonów, stoły uginające się od jedzenia, ciepłe światła girland – to wszystko wyglądało dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam. A właściwie, jak sobie wymarzyła Zuzia.

– Wspaniale to zorganizowałaś, Helenko! – zachwycała się moja ciotka, częstując się trzecim kawałkiem tortu. – Wszystko dopięte na ostatni guzik!

– Dziękuję... – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem.

Goście rozmawiali, śmiali się, dzieci biegały wokół stołów. W rogu sali grała muzyka. Patrzyłam, jak Zuzia tańczy z koleżankami, jej twarz promieniała szczęściem.

– To był mój najpiękniejszy dzień, mamo – powiedziała później, przytulając się do mnie, kiedy siedziałyśmy na schodach przed salą, z dala od gwaru.

Pocałowałam ją w czoło i zamknęłam oczy. Chciałam zatrzymać tę chwilę na zawsze.

A jednak gdzieś w środku mnie coś nie dawało spokoju. Obrazek z przyszłości, który uparcie powracał: kolejne raty kredytu, stosy rachunków, kolejne tygodnie zaciskania pasa. Przestraszyłam się tej myśli i natychmiast ją od siebie odgoniłam.

"Dzisiaj się nie martw. Dzisiaj się ciesz", mówiłam sobie w duchu.

Tylko że cienie już zaczynały kłaść się na tej pięknej bajce.

Nie mogłam sobie poradzić

Pierwsza rata przyszła szybko. Za szybko. Jak nieproszony gość, którego nie masz siły wyprosić.

Otworzyłam kopertę przy kuchennym stole. Termin płatności: za pięć dni. Kwota niby niewielka, ale kiedy dołożyłam ją do czynszu, rachunków, raty za lodówkę i zwykłych wydatków na życie – w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka.

Jeszcze wtedy mówiłam sobie, że dam radę. Że to tylko kwestia organizacji.

Ale potem przyszła druga rata. I trzecia. A w pracy zmniejszyli nam godziny. Niby tylko o kilka w tygodniu, ale dla mnie to była katastrofa. W portfelu zaczęło hulać echo.

Pewnego wieczoru, gdy Zuzia odrabiała lekcje w swoim pokoju, odebrałam telefon z banku.

– Pani Heleno, musimy poinformować, że jeśli nie ureguluje pani płatności w ciągu siedmiu dni, sprawa zostanie przekazana do działu windykacji – powiedział chłodnym tonem mężczyzna po drugiej stronie.

Słowa roztrzaskały się we mnie jak szkło. Wyciszyłam telefon, usiadłam przy stole i wpatrywałam się w stosik kopert. Wszystkie z czerwonymi nagłówkami: "Przypomnienie", "Ostateczne wezwanie do zapłaty".

Spojrzałam na komódkę, gdzie Zuzia trzymała kopertę z pieniędzmi ze swojej komunii. Prezenty od rodziny. Oszczędności, które miały być jej pierwszymi własnymi pieniędzmi.

W głowie zaczęła się kłębić myśl, której jeszcze tydzień temu bym nie dopuściła: Pożyczę... tylko na chwilę. Oddam później...

– Przecież to dla niej – szeptałam, próbując się usprawiedliwić przed samą sobą. – Dla nas...

Ale czułam, że przekroczę wtedy granicę, której nigdy nie chciałam przekroczyć.

I że już nigdy nie spojrzę w lustro tak samo.

Zrobiłam coś strasznego

Siedziałam przy kuchennym stole, stukając nerwowo paznokciami o porcelanowy kubek. Słuchałam, jak Zuzia w swoim pokoju śpiewa cicho pod nosem, pewnie malując coś na lekcję plastyki.

Z komódki wzięłam kopertę z jej komunijnymi pieniędzmi. Przesuwałam ją po blacie jak gorący kamień. Mogłam to zrobić w nocy. Wziąć te pieniądze po cichu, a potem... jakoś je oddać. Kiedyś. Może. Ale jaka matka okrada własne dziecko?

– Mamusiu, co robisz? – zapytała Zuzia, wchodząc do kuchni.

Przestraszyłam się tak, że niemal zrzuciłam kubek.

– Usiądź... Muszę ci coś powiedzieć – wydusiłam z siebie.

Spojrzała na mnie z zaciekawieniem, niewinnie. Serce ścisnęło mi się w gardle.

– Pamiętasz te pieniądze, które dostałaś na komunię? – zaczęłam, głos mi drżał.

Zuzia skinęła głową.

– Ja... Potrzebuję ich. Na spłatę... – urwałam, bo nie byłam w stanie powiedzieć na głos, że chodzi o moje długi. – Inaczej... mogą nas wyrzucić z mieszkania.

Przez chwilę patrzyła na mnie w ciszy. Widziałam, jak powoli w jej oczach gasną iskierki zaufania.

– Ale jak to? – krzyknęła nagle, a łzy napłynęły jej do oczu. – To moje pieniądze! Mówiłaś, że są dla mnie!

Zacisnęłam powieki, czując, że i mnie łzy napierają na gardło.

– Wiem... Przepraszam, kochanie... Nie chciałam... Ale już nie mam wyjścia.

Zuzia odwróciła się gwałtownie, jakby chciała uciec. Potem jednak zatrzymała się w drzwiach.

– Nie chcę, żebyś była sama z tym wszystkim, mamo – powiedziała cicho. – Jeśli te pieniądze mogą ci pomóc... weź je. Ale przysięgnij, że już zawsze będziesz mi mówić prawdę.

A wtedy ja – dorosła kobieta, samotna matka – pierwszy raz od dawna rozryczałam się jak dziecko.

Nie miałam wyboru

Następnego dnia usiadłyśmy przy kuchennym stole. Bez rozpraszaczy. Bez telefonów. Tylko ja, Zuzia i koperta z pieniędzmi leżąca pośrodku jak milczący świadek wszystkiego, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru.

– Mamo, przemyślałam to – powiedziała spokojnie Zuzia, gładząc palcem wzór na blacie stołu. – Te pieniądze są nasze. A jeśli mają nam pomóc... to pomożemy sobie nawzajem.

Spojrzałam na nią zdumiona. Taka mała, a taka mądra.

– Zuziu... – zaczęłam, ale głos mi się załamał.

Wzięła moją dłoń w swoje drobne palce.

– Ale musisz mi coś obiecać – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy. – Że nie będziesz mnie już okłamywać.

Pokiwałam głową, a w gardle czułam ogromny supeł emocji.

– Przysięgam. I obiecuję, że oddam każdą złotówkę. I że już nigdy nie zataję przed tobą żadnej prawdy – wyszeptałam, ściskając jej dłoń.

Wtedy ona się uśmiechnęła. Delikatnie, ciepło. I w tym uśmiechu było wszystko: wybaczenie, miłość, wiara.

Wiedziałam, że choć naraziłam nasze zaufanie na próbę, nasza więź stała się teraz jeszcze silniejsza. Ale też wiedziałam coś jeszcze — teraz niosłam na sobie ciężar nie tylko swoich błędów, ale też zaufania mojej córki. I nie mogłam pozwolić sobie na kolejną porażkę.

Przez chwilę siedziałyśmy tak w ciszy, trzymając się za ręce, jakbyśmy wiedziały, że właśnie zmieniło się coś, co już nigdy nie wróci do dawnego stanu.

Nie chciałam jej zawieść

Kiedy Zuzia zasnęła tamtego wieczoru, długo siedziałam na skraju jej łóżka, wpatrując się w jej spokojną twarz. Oddychała równomiernie, wtulona w poduszkę z haftowanym kotkiem. Wyglądała tak niewinnie, tak beztrosko... A ja? Ja czułam się, jakbym zawiodła ją na wszystkich frontach. W sercu miałam mieszaninę wdzięczności i wstydu.

Wdzięczność, bo miałam córkę, która potrafiła zrozumieć rzeczy, których wielu dorosłych nie umiałoby zaakceptować. Wstyd, bo zmusiłam ją, by zbyt wcześnie porzuciła dziecięce złudzenia, by zaczęła martwić się sprawami, które nie powinny były jej dotyczyć.

Obiecałam jej, że oddam te pieniądze. I oddam. Choćby miało to zająć miesiące, lata... Choćby przyszło mi zaciskać pasa jeszcze bardziej niż dotąd.

Nie wiem, ile czasu nam to zajmie. Nie wiem, ile razy po drodze będę musiała gryźć się w język, żeby nie skarżyć się na życie, żeby nie obarczać jej swoimi słabościami. Ale wiem jedno — nie zawiodę jej nigdy więcej.

Wstałam powoli, poprawiając kocyk na jej ramionach. Przy drzwiach zatrzymałam się na moment i szepnęłam:

– Jeszcze będziesz ze mnie dumna, kochanie. Obiecuję.

Wyszłam na korytarz, gasząc światło. Przede mną była długa, ciężka droga. Ale pierwszy krok już zrobiłam.

A teraz... teraz musiałam tylko wytrwać.

Helena, 39 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama