Reklama

Moje dni są wszystkie podobne: rano dwie kromki chleba z margaryną, po południu herbata. Czasem idę do sklepu po mleko, czasem do apteki po tańszy zamiennik, bo na oryginał mnie już nie stać. Emerytura – siedemset sześćdziesiąt dwa złote netto.

Ledwo dawałam radę

Co roku obiecuję sobie, że tym razem zapalę Staszkowi znicz. Taki porządny, z dużym płomieniem, nie jakiś chiński plastik za trzy pięćdziesiąt. Ale potem mijam sklepik przy cmentarzu i patrzę na te znicze za dwadzieścia, trzydzieści złotych, i czuję gulę w gardle. Nie stać mnie na nie. Staszkowi już wszystko jedno, a ja nadal muszę wybierać między światłem na grobie a światłem w lodówce.

Szłam alejką boczną, żeby nie spotkać za wielu ludzi. Na końcu alejki, przy kontenerach na śmieci, stanęłam. Udawałam, że poprawiam chustkę na głowie, a w rzeczywistości obserwowałam. W kontenerze leżało sporo wypalonych wkładów i potłuczonych zniczy, ale na samej górze, jakby ktoś dopiero co go zostawił, leżał znicz, prawie cały, tylko trochę okopcony. Wkład w środku jeszcze się nadawał do zapalenia.

Nie miałam pieniędzy

Zrobiłam krok w bok, potem drugi. Rozejrzałam się. Nikogo w pobliżu. Pochyliłam się i podniosłam go. Był ciężki, szklany, nie pęknięty, z ładnym wzorem. Schowałam go do torby, zawinęłam w siatkę, żeby się nie tłukł. Serce mi waliło.

– Pomóc pani? – usłyszałam za plecami. Odwróciłam się gwałtownie. Młody mężczyzna, z papierową torbą w ręku, patrzył na mnie zdziwiony.

– Nie, nie, dziękuję – odpowiedziałam, starając się brzmieć zwyczajnie. Kiwnął głową i odszedł w stronę głównej alejki.

Stałam jeszcze chwilę, potem ruszyłam w stronę grobu Staszka. Torba ze zniczem ciążyła mi w ręce, ale szłam szybko, jakby im szybciej go postawię, tym mniej będę czuła ten ciężar. Nie w ręce. W środku.

Grób Staszka był na końcu drugiego rzędu, pod krzywym świerkiem. Znałam ten zakręt na pamięć, bo ile razy szłam tam z kwiatami, to zawsze zahaczałam butem o korzeń pod tym drzewem. I dziś też. Potknęłam się, ale nie upadłam. Odruch. Stare ciało jeszcze pamięta, jak się ratować.

Byłam samotna

Zatrzymałam się przy płycie. Liście były przyschnięte do marmuru, trzeba było je zeskrobać szufelką. Wyjęłam z kieszeni złożoną na czworo chusteczkę. Przetarłam płytę, potem zdjęcie. Staszek patrzył z niego jak zawsze – poważny, trochę bokiem, z tym swoim cieniem uśmiechu, który nigdy nie był do końca szczery.

Wyjęłam znicz z torby. Prawie nie było śladu, że był już używany. Przetarłam go rękawem, postawiłam na środku. Płomień był maleńki, ale był. Usiadłam na ławeczce obok i przez chwilę nic nie robiłam, tylko patrzyłam na ten płomyk. Przypomniało mi się, jak kiedyś pokłóciliśmy się o czajnik. Chciałam nowy, elektryczny, a Staszek wrócił ze sklepu z radiem. Powiedział, że było przecenione.

– Kupiłeś radio? Stare jeszcze działa.

– Trzeba żyć, nie gnić – odpowiedział i jeszcze się uśmiechnął, jakby to był najlepszy argument świata.

Nigdy nie oszczędzał

Siedziałam, patrzyłam na płomień, i myślałam, jakby to było, gdyby wtedy posłuchał. Może dziś miałabym na ten znicz? Może nie musiałabym kluczyć między alejkami i patrzeć po kontenerach? Może byśmy siedzieli razem, w ciepłym mieszkaniu, z herbatą i wspominali młodość?

Ale on zawsze chciał więcej, niż nas było stać – większy telewizor, lepsze buty, mikser z pięcioma końcówkami, którego i tak używałam tylko do ciasta na sernik. Nigdy nie umiał odłożyć. Nigdy nie pomyślał, że kiedyś go zabraknie, a ja zostanę bez pieniędzy, z pustym domem i torbą pełną wspomnień, których nikt nie chce słuchać.

To światło, które paliło się dla Staszka, nie należało do niego. Nie zapaliłam go z miłości. Zapaliłam z żalu za latami, w których trzeba było wybierać między tym, co potrzebne, a tym, co pilniejsze. Między sobą a nim.

– To nie świeczka, Staszku. To wszystko, co mogłam ci powiedzieć, ale nigdy nie powiedziałam – szepnęłam i głos mi się załamał. Przetarłam oczy, zanim ktoś zobaczy.

Żałowałam tamtych lat

Cmentarz powoli pustoszał. Lekkie światło zachodu prześwitywało między nagrobkami. Zostałam jeszcze chwilę. Nie miałam po co się spieszyć. W domu czekały tylko zimne ściany i stara kapcie, które i tak już dawno straciły kształt. Patrzyłam na znicz. Płomień przygasał, zmniejszał się powoli, jakby też był zmęczony, jakby wiedział, że więcej nie dam rady go podtrzymać.

„Może to ostatni raz, gdy tu przychodzą” – pomyślałam. Ale nie dlatego, że umrę, po prostu ile razy można patrzeć na to, czego się nie miało?

Wracałam do domu powoli, bez pośpiechu, jakbym niosła coś kruchego. I niosłam. Nie znicz, nie płomień, ale coś w środku, co przez chwilę znowu było ciepłe. Zamknęłam drzwi, zdjęłam płaszcz i usiadłam na krześle w kuchni. Nie zapaliłam światła. Wystarczyło mi to, co jeszcze tliło się pod powiekami. Twarz Staszka, błysk ognia, cisza cmentarza.

Nie stać mnie było na świeczkę, ale miałam coś więcej: pamięć. I miałam siebie. Tę, która przeżyła, która może nie była kochana tak, jak chciała, ale która kochała. Tę, która wstydziła się biedy, ale nigdy nie przestała być dumna.

– Nie zapaliłam światła dla ciebie, Staszku – powiedziałam na głos. – Zapaliłam je dla siebie. Żebym nie zgasła całkiem.

Helena, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama