„Przez sąsiada w moim mieszkaniu śmierdziało jak na rybackim kutrze. Chciałem to ukrócić, a dałem się złapać na haczyk”
„To był już siódmy dzień z rzędu, kiedy o szesnastej zapach smażonej ryby wypełniał moje mieszkanie. Próbowałem robić dobrą minę do złej gry, ale powoli traciłem cierpliwość. Ten zapach był wszędzie”.

- Redakcja
Pracuję jako informatyk – zdalnie, rzecz jasna – bo tylko wtedy mam pewność, że nikt nie wtrąca się w moje sprawy. Nie mam potrzeby kontaktu z ludźmi. Kiedyś próbowałem, ale rozmowy z sąsiadami kończyły się wymianą nudnych uprzejmości, a randki szybciej mnie męczyły, niż rozgrzewały. Wolę seriale – przynajmniej tam wszystko ma sens. Wieczorem zamawiam pizzę, czasem chińszczyznę. Świat zewnętrzny oglądam tylko przez ekran laptopa.
Wszystko śmierdziało
I byłoby idealnie… gdyby nie ten zapach. Początkowo sądziłem, że to może coś z kanalizacją, ale nie – to było coś konkretniejszego. Intensywny, nieco mdlący, jednoznaczny zapach ryby. Pojawiał się codziennie, punktualnie jak w zegarku, dokładnie o szesnastej.
Im bardziej starałem się to ignorować, tym bardziej ryba stawała się moją obsesją. Przestałem zamawiać jedzenie, przestałem czuć smak kawy. Wszystko pachniało jak ryba.
To był już siódmy dzień z rzędu, kiedy o szesnastej zapach gotowanej ryby wypełniał moje mieszkanie. Próbowałem robić dobrą minę do złej gry, ale powoli traciłem cierpliwość. Ten zapach był wszędzie. Wnikał w moje ubrania, w pościel, w poduszkę. Wydawało mi się, że nawet klawiatura zaczyna nim zalatywać. Codziennie przecierałem ją chusteczkami zapachowymi i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie zwariowałem.
Mieszkanie, które kiedyś było moim azylem, zaczynało przypominać puszkę z makrelą. Robiłem co mogłem, żeby się ratować. Kupiłem w sklepie kilka przypraw i produktów o bardzo intensywnym zapachu – czosnek, curry, ser z niebieską pleśnią. Myślałem, że jeśli sam narzucę swojemu nosowi silniejsze bodźce, ryba zniknie. Nic z tego. Czosnek się ulotnił. Curry też. A ryba? Zostawała.
– Może to kara za to, że wyłączyłem emocje na całe życie – powiedziałem kiedyś sam do siebie.
Nie mogłem oddychać
Próbowałem traktować to z humorem, nawet mówiłem czasem do ryby, jakby była starym znajomym.
– Cześć, rybo. Dziś dorsz czy makrela? A może sabotażysta znowu odpalił łososia?
Nie śmieszyło mnie to naprawdę, ale mówiłem te teksty, żeby nie poczuć, że się duszę.
W głowie kotłowało mi się coraz więcej teorii. Może ten sąsiad to jakiś dziwny typ? Może robi eksperymenty? Albo to jego sposób na kontakt ze światem? Ryba jako komunikat. Ryba jako znak. Ryba jako… broń biologiczna?
Postanowiłem, że muszę coś z tym zrobić. Tyle że nie chciałem być tym sąsiadem, co się wtrąca. Nigdy nie lubiłem ludzi, którzy pukają do drzwi z pretensjami. Sam przecież nienawidziłem, gdy ktoś próbował przekroczyć moją granicę. Ale czułem, że nie mam wyjścia. Ryba nie odpuszczała. A ja zaczynałem myśleć, że jeśli nie zrobię nic teraz, to pewnego dnia po prostu oszaleję.
Zebrałem się w końcu w sobie. Przez chwilę stałem pod jego drzwiami, bijąc się z myślami. Zapukałem trzy razy. Otworzył mi starszy pan, siwy, schludnie ubrany, z łagodnym spojrzeniem.
– Dzień dobry, przepraszam, że tak bez zapowiedzi… – zacząłem niepewnie.
– Coś się stało? – zapytał z troską.
– Nie, nie… tylko... codziennie przyrządza pan rybę?
– A tak. Pieczoną. Lubi pan rybę?
Zawahałem się.
– Raczej… nie jadam często.
Uśmiechnął się i zaprosił mnie do środka. Wszedłem. Ten sam zapach, co w moim mieszkaniu, ale tutaj nie drażnił. Był cieplejszy, bardziej swojski.
– To była ulubiona potrawa mojej żony – powiedział. – Piekę ją codziennie, bo wtedy mam wrażenie, że jeszcze tu jest. Umarła dwa tygodnie temu.
Zastygłem. Coś mi ścisnęło gardło.
Współczułem mu
Usiedliśmy przy kuchennym stole. Pan Stefan, bo tak się przedstawił, nałożył mi porcję pieczonego łososia z koperkiem. Miałem ochotę odmówić, ale zapach, który jeszcze wczoraj mnie dusił, teraz dziwnie koił. Ciepło bijące z jego kuchni było inne niż moje zimne, sterylne wieczory z pizzą.
– Moja żona, Hania, zawsze dodawała odrobinę cytryny, ale ja wolę bez – powiedział z uśmiechem.
Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, jedliśmy w ciszy. Czułem, że coś się we mnie rozluźnia.
– Długo byliście razem? – zapytałem cicho.
– Czterdzieści sześć lat. A pan?
– Ja? Nigdy nie miałem okazji… albo chęci – odparłem szczerze.
Uśmiechnął się łagodnie, jakby to dobrze rozumiał.
Zjadłem wszystko. Bez grymaszenia, bez udawania. I kiedy podnosiłem talerz, złapałem się na tym, że nie chcę jeszcze wychodzić. Coś we mnie drgnęło, choć nie wiedziałem, co to takiego. „To tylko ryba” – pomyślałem. – „Ale pachnie jak dom.”
Zacząłem wpadać do pana Stefana coraz częściej. Na początku tylko w porze obiadu, potem też na herbatę, a czasem po prostu, żeby posiedzieć i posłuchać.
Polubiłem go
Opowiadał o PRL-u, o pierwszym komputerze, który przywieźli do urzędu i który zajął cały pokój. Śmiał się, że wtedy technologia wydawała się magią. Najwięcej mówił o żonie. Jak się poznali w pociągu do Zakopanego, jak pierwszy raz ugotowała mu łososia. A on jadł go codziennie do dziś – na pamiątkę.
– Wie pan, to dziwne – powiedziałem kiedyś, odkładając widelec. – Czuję się, jakbym znów był dzieckiem u dziadków.
– A może po prostu jest pan głodny… nie tylko jedzenia – odparł.
Nie odpowiedziałem, ale wiedziałem, że miał rację.
W domu już nie zamawiałem pizzy. Mój wieczorny serial przestał być punktem dnia. Najważniejszy był teraz ten moment, gdy ktoś po drugiej stronie drzwi na mnie czekał. „Może to właśnie było mi potrzebne” – pomyślałem. – „Nie nowy serial, nie nowy laptop. Tylko drugi talerz na stole”.
Janek, 40 lat
Czytaj także:
- „Świeżo upieczony mąż przez całą podróż poślubną leżał plackiem. Szybko pożałowałam, że wyszłam za takiego lenia”
- „Odebrałam telefon męża i od razu pożałowałam tego, co usłyszałam. Nasze małżeństwo rozsypało się w jednej chwili”
- „Mam 60 lat, ale gdy ją spotkałem byłem niczym anturium. Miałem wypieki i czułem drżenie. Stara miłość dodaje wigoru”