„Mój zięć to cwaniaczek jakich mało. Najpierw zasiał nasionko mojej córce, a potem umył rączki”
„Minęły może trzy miesiące. Kasia coraz rzadziej do mnie dzwoniła, rzadziej wpadała na kawę. Niby wszystko było dobrze, ale matki mają ten szósty zmysł. Coś mi nie grało”.

- Redakcja
Gdyby ktoś mnie dziś zapytał, co sądzę o moim zięciu, to powiedziałabym jedno: to z niego cwaniaczek jakich mało. Taki, co umie się uśmiechać, zagadywać, kwiaty przynosić, a kiedy trzeba wziąć odpowiedzialność — znika jak kamfora. Na pierwszy rzut oka ułożony, dobrze wychowany chłopak. Moja córka, ta najmłodsza, zakochała się po uszy. A ja, jak to matka, chciałam wierzyć, że jej się trafiło lepiej niż mnie. Że chociaż ona będzie miała mężczyznę, na którym można polegać. Jakże się pomyliłam.
Z początku starałam się nie wtrącać. Dorośli ludzie, mają swoje życie. Ale kiedy usłyszałam, że Kasia jest w ciąży, to coś mi zaczęło nie grać. I to bardzo.
Zrobiło mi się ciepło na sercu
Poznali się w kawiarni. Kasia dorabiała tam po studiach, a on przyszedł raz z kolegami. Dwa tygodnie później przyniósł jej do pracy bukiet tulipanów. Nie róż — tulipanów. „Bo nie chcę być banalny” — powiedział wtedy. Kasia przyszła do domu z oczami jak pięć złotych i opowiadała mi o nim, jakby był jakimś królem z bajki.
– Zakochałam się! – mówiła, biegając po kuchni i machając rękami, jakby zaraz miała odlecieć. – On jest zupełnie inny niż ci wszyscy chłopcy, których znałam. Uważny, czuły, inteligentny… nawet lubi literaturę!
Wiedziałam, jak to jest, gdy człowiek ma motyle w brzuchu. I też nie chciałam słuchać ostrzeżeń. On rzeczywiście był czarujący. Ułożony, dobrze wychowany. Kiedy pierwszy raz przyszedł do nas na obiad, przyniósł mi bombonierkę i butelkę dobrego wina.
– Pani dom pachnie jak dom mojej babci – powiedział, rozglądając się po kuchni.
Zaraz mi się ciepło zrobiło na sercu. Nawet te pierogi, co mi się trochę rozgotowały, jadł, jakby były z drogiej restauracji.
– Facet jak marzenie – rzuciłam jej w kuchni, gdy on wyszedł na chwilę zadzwonić.
Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że ten cudowny chłopak zostawi po sobie więcej niż tylko puste opakowanie po czekoladkach i dobre wrażenie.
Coś mi nie grało
Minęły może trzy miesiące od tamtej kolacji. Kasia coraz rzadziej do mnie dzwoniła, rzadziej wpadała na kawę. Niby wszystko było dobrze, ale matki mają ten szósty zmysł. Coś mi nie grało. A potem przyszła z wiadomością.
– Mamo, muszę ci coś powiedzieć – zaczęła, nie patrząc mi w oczy.
– Tylko nie mów, że się rozstaliście, bo już miałam nadzieję, że może w końcu...
– Nie, właśnie... odwrotnie – Kasia uśmiechnęła się blado. – Będziemy mieli dziecko.
Zrobiło mi się gorąco, a zaraz potem zimno. Spojrzałam na nią. Siedziała przy stole, ściskając w dłoniach kubek z herbatą, która dawno wystygła.
– Dziecko? – powtórzyłam głucho. – A ślub, plany, praca? On o tym wie?
– Tak, wie. Cieszy się. Znaczy... powiedział, że sobie poradzimy.
– Poradzimy? – prychnęłam. – Dziecko to nie kanarek. A on co? Ma stałą pracę? Wynajęliście coś razem?
– No... jeszcze nie. Rozgląda się. Jeszcze trochę u niego pomieszkam, zanim coś znajdziemy.
– U niego? – powtórzyłam.
Pokiwała głową, jakby sama nie była pewna, czy dobrze robi. Już wtedy wiedziałam, że to nie będzie bajka. Nie powiedziałam jej tego. Nie chciałam, żeby myślała, że jestem przeciwko niej. Chociaż w środku kipiałam.
– No dobrze – westchnęłam. – Ale jeśli on cię choć raz zawiedzie, to pamiętaj, że masz gdzie wracać.
Krew mnie zalała
Z początku jeszcze się starali. On przychodził z Kasią na niedzielne obiady, przynosił ciastka z cukierni, nawet raz umył mi samochód. Jednak coś w nim było… sztucznego. Pewnego dnia Kasia wpadła sama. Była wtedy w piątym miesiącu ciąży. Zapuchnięta, zmęczona, bez grama makijażu.
– A gdzie pan książę? – zapytałam, stawiając herbatę na stole.
– Pracuje. Ma teraz dużo zleceń – wymamrotała.
Siedziała cicho, jadła szarlotkę jakby z musu. Znałam ją – coś ją gryzło.
– Kasia, powiedz mi wprost. Co się dzieje?
– Nic, mamo. Serio. Po prostu... Jarek teraz sporo pracuje, żeby uzbierać na wyprawkę i w ogóle.
Nie naciskałam, ale gdy tylko wyszła, złapałam za telefon i zadzwoniłam do koleżanki, która miała córkę w tej samej firmie, co Jarek.
– On tam już nie pracuje od miesiąca – usłyszałam. – Zwolnił się niby, żeby coś na swoim robić, ale wiesz, jak to jest...
Krew mnie zalała. Tydzień później zjawił się w końcu u mnie. Sam. Bez Kasi. Pachniał jak drogeria, miał świeżo przyciętą brodę i uśmiech, jakby wszystko było cacy.
– Dzień dobry, Kasia mówiła, że chciała pani ze mną porozmawiać?
– Owszem – spojrzałam mu prosto w oczy. – Zastanawiam się, kiedy zamierzasz przestać uciekać w pracę, której nie masz.
Zamarł. Uśmiech zniknął.
– Skąd pani…
– Matki wiedzą wszystko, chłopcze – przerwałam. – I lepiej zacznij się zachowywać jak ojciec, a nie jak chłopiec z wakacjami od odpowiedzialności.
Nie miałam złudzeń
Poród zbliżał się wielkimi krokami. Kasia coraz bardziej się męczyła, puchły jej nogi, bolały plecy, a Jarek… no cóż, Jarek był. Teoretycznie. Bo fizycznie coraz rzadziej. Coraz częściej słyszałam:
– On ma ważne spotkanie.
– Musiał jechać do klienta.
– Coś mu wypadło.
Aż któregoś dnia Kasia przyszła do mnie z walizką.
– Mamo... mogę u ciebie zostać na kilka dni? Tak na wszelki wypadek, bo czuję, że to już blisko.
– A Jarek? – zapytałam ostrożnie, bo nie chciałam naciskać.
– Nie odbiera telefonu. Od wczoraj. Miał wrócić z delegacji... ale nie wrócił.
Zamknęłam oczy. Miałam ochotę rzucić czymś ciężkim.
– Oczywiście, że zostajesz. I już nie wracasz, rozumiesz?
Pokręciła głową, a w oczach miała łzy, ale nie płakała. Moja córka była silniejsza, niż myślałam. Tydzień później, o drugiej w nocy, zaczął się poród. Po Jarku – ani śladu.
– Pisałaś do niego? – spytałam w drodze do szpitala.
– Dziesięć razy. Nie przeczytał ani jednej wiadomości.
Nie miałam złudzeń. Kiedy wnuczka się urodziła, byłam przy Kasi. Trzymałam ją za rękę, całowałam w czoło, podawałam wodę. Patrząc na tę maleńką istotkę, zrozumiałam jedno: zięć zasiał, a potem uciekł. Umył rączki.
Ręce mi opadły
Po porodzie wszystko spadło na Kasię. Na nas. Bo ja też zasuwałam jak za najlepszych czasów. Mała płakała, Kasia nie spała, a zięć? Zięć „zbierał się psychicznie”. Tak to ujął, kiedy w końcu po dwóch tygodniach raczył się pojawić.
– Przepraszam, że mnie nie było, ale… to wszystko mnie przerosło – powiedział, stojąc w progu z kwiatkiem w ręku.
Spojrzałam na niego i ręce mi opadły.
– A Kasię to niby nie przerosło? Samą z dzieckiem, bez ciebie? Ty wiesz, że ona rodziła bez żadnego wsparcia?!
– Naprawdę chciałem być – bąknął. – Tylko nie wiedziałem, jak się zachować.
Weszłam do kuchni, żeby nie powiedzieć czegoś, czego bym potem żałowała. Zostawiłam ich samych. Po godzinie Kasia przyszła do mnie do pokoju, z małą na rękach. Mała spała, a Kasia miała czerwone oczy.
– Powiedział, że nie jest gotowy. Że potrzebuje czasu.
– A ja potrzebuję kucyka i winnicy w Toskanii – burknęłam. – Ale jakoś muszę sobie radzić z tym, co mam.
Usiadła ciężko obok mnie.
– Nie mam siły walczyć. Jak on nie chce być częścią tego…
– To my jesteśmy. Ja jestem. I twoja córka też jest.
Popatrzyła na mnie z wdzięcznością.
Zachował się podle
Minęły trzy miesiące. Córka z wnuczką zamieszkały na stałe u mnie. Mała zaczęła się śmiać, gaworzyć, a Jarek… odwiedził ją może trzy razy. Zawsze na chwilę, zawsze z pustymi rękami. Niby coś obiecywał, niby przepraszał, ale z tego wszystkiego zostały tylko słowa i smród drogich perfum.
– On nie ma w sobie nawet grama odpowiedzialności – powiedziałam Kasi, gdy znów siedziała zrezygnowana w kuchni. – Ale nie bój się. Mała będzie miała wszystko, czego jej trzeba.
– Myślisz, że kiedyś się ogarnie? – zapytała cicho. – Że będzie chciał być ojcem?
– Może. Ale nie czekaj na to. Nie buduj życia na wiecznym „może”.
Któregoś dnia przyszedł. Niespodziewanie. W weekend. Z jakąś nową, młodą dziewczyną. Przyprowadził ją pod nasz dom.
– To jest moja znajoma, Sylwia – powiedział z pewnością siebie, jakiej mu brakowało trzy miesiące temu. – Przyszliśmy zobaczyć małą.
– Znajoma? – uniosłam brew. – To może niech znajoma poczeka w samochodzie. Mamy rodzinne sprawy do omówienia.
Spojrzał na mnie, po czym wzruszył ramionami i odwrócił się na pięcie.
– To nie dziś – rzucił do Kasi. – Może kiedyś indziej.
I zniknął. Mała zaczęła płakać. Kasia wzięła ją na ręce, przytuliła.
– Masz mnie, córeczko – szepnęła.
Stałam przy kuchennym blacie, mieszałam zupę i pomyślałam, że mojego zięcia to cwaniaczek jakich mało. Najpierw zasiał nasionko, a potem umył rączki.
Monika, 48 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moi synowie fatalnie wybrali żony. Baba z targu ma więcej wdzięku i ogłady niż te panienki z pudrowanym noskiem”
- „Stary zegarek w spadku po mamie skrywał prawdziwy skarb. W środku znalazłam karteczkę z tajemniczym numerem”
- „Za zamkniętymi drzwiami mamy z żoną swoją tajemnicę. Gdy wścibscy pytają, czemu nie mamy dzieci, zbywamy ich uśmiechem”