Reklama

Mówią, że rodzina to świętość. Że trzeba trzymać się razem, wybaczać, przemilczeć, gdy trzeba. Przez wiele lat wierzyłam w te słowa jak w modlitwę. Byłam tą, która „spaja”, „rozumie”, „ustępuje dla dobra ogółu”. Matką dwóch córek i żoną Andrzeja – człowieka może i dobrego, ale milczącego, zawsze schowanego za gazetą. To ja dbałam o święta, to ja godziłam kłótnie. To do mnie dzwoniły dziewczyny z problemami. A potem w naszym życiu pojawił się Marek. Mąż Anety, a mój zięć.

Reklama

Pamiętam, jak przyprowadziła go pierwszy raz na obiad. Elegancki, elokwentny, wiedział wszystko najlepiej. Już wtedy powinno mi się zapalić czerwone światełko, ale uznałam, że się denerwuje, że chce zrobić dobre wrażenie. Śmiałam się nawet do Andrzeja po cichu, że „nasz Anetka znalazła sobie profesora”. Minęło kilkanaście lat. Teraz już nie było mi do śmiechu. Marek zawsze miał coś do powiedzenia. Wtrącał się do rozmów, przekrzykiwał wszystkich przy stole. Gdy Iwona opowiadała o nowej pracy, on kiwał głową z politowaniem i rzucał:

– Taka agencja? No nie wiem, czy to przyszłościowe...

Gdy ja podawałam pierogi, komentował:

U nas to jednak jemy zdrowiej, bez tej całej mąki.

Gdy Aneta mówiła, że dzieci mają za dużo nauki – dodawał od siebie, że to wina „głupich nauczycielek”. Nawet jak Andrzej wspomniał coś o lokacie, to Marek musiał się wtrącić, jakby sam pracował w banku centralnym.

Z początku myślałam, że to minie. Że taki ma charakter. A potem przestałam się odzywać. Milczałam przy stole, uśmiechałam się sztucznie, zaciskałam zęby. Bo „nie warto się kłócić”, bo „to tylko zięć”, bo „trzeba być ponad”. Ale jak długo można udawać? Ile razy można milczeć, kiedy ktoś podważa twoją wartość we własnym domu? Najgorzej bolało, że córka nigdy nie stanęła po mojej stronie. W jej oczach widziałam przyzwolenie. A może i strach. Tylko Iwona widziała więcej. Tylko ona czasem ścisnęła mnie za rękę pod stołem, gdy Marek znowu coś palnął. I tylko ona wiedziała, że mama się dławi. I że pewnego dnia... może wybuchnąć.

Zacisnęłam dłonie na serwetce

– No to zaczynamy ten wasz tradycyjny obiadek – mruknął Marek, siadając przy stole i od razu poprawiając serwetkę, jakby jej miejsce było problemem cywilizacyjnym.

 Jeszcze ziemniaczki podam – rzuciłam i już chciałam wstać, ale Iwona mnie ubiegła.

– Mamo, usiądź, ja doniosę.

– Dzięki, kochanie – odpowiedziałam cicho.

Aneta siedziała spięta, nerwowo poprawiając włosy, jakby chciała, byśmy przeszli od razu do deseru. Andrzej jak zwykle czytał etykietę z butelki, byle nie patrzeć nikomu w oczy. A Marek...

– Ziemniaki z koperkiem? – podniósł brew. – U nas dzieci już takich rzeczy nie jedzą. Po co je tuczyć węglowodanami? Nie szkodzi, ja sobie schabika zjem bez dodatków.

– Może niech każdy je, co lubi – wtrąciła Iwona z lekkim uśmiechem.

– Oj, nie chodzi o lubienie, tylko o świadomość. Nie wszyscy mają, no – Marek wzruszył ramionami.

Zacisnęłam dłonie na serwetce.

– Iwonka, co tam u ciebie w pracy? – zapytałam szybko, by zmienić temat.

– Awansowałam ostatnio, teraz prowadzę zespół...

– Zespół w agencji marketingowej? – znowu Marek. – No wiesz, takie „zespoły” to dziś każdy ma. Gratuluję samozaparcia.

– Dzięki. Czasem wystarczy odrobina pokory i niekomentowanie cudzych sukcesów – odpowiedziała, uśmiechając się słodko.

Spojrzałam na Anetę. Udawała, że tego nie słyszy. W środku wszystko we mnie buzowało.

Miałam dość

– Mamo, tak dłużej być nie może – powiedziała Iwona, siadając obok mnie na kanapie, gdy reszta już pojechała.

Westchnęłam, poprawiając poduszkę, choć była już idealnie ułożona.

– Co mam zrobić? Krzyczeć? Wyrzucić go z domu? To mąż mojej córki...

– Nie, mamo. Po prostu przestań pozwalać mu traktować cię jak powietrze. Albo gorzej – jak kelnerkę w taniej jadłodajni.

– Aneta... – zaczęłam, lecz córka uniosła dłoń.

– Aneta się go boi. Albo tak się przyzwyczaiła, że już nawet nie widzi, co się dzieje. A ty wiesz, że on przekracza granice.

Popatrzyłam na nią uważnie. W oczach miała ten sam błysk, co kiedyś, gdy wróciła ze szkoły z rozbitym nosem, bo stanęła w obronie koleżanki. Moja mała wojowniczka.

– Chcesz, żebym zrobiła awanturę?

 Chcę, żebyś postawiła granicę. Własną. Nie jego. Żebyś przypomniała wszystkim, że to jest twój dom. Twój stół. Twoje zasady.

Zacisnęłam dłonie.

 Boisz się? – zapytała cicho Iwona.

Pokiwałam głową.

– Nie o niego. O Anetę.

– A siebie? O siebie już się nie boisz?

Milczałam długo. A potem, po raz pierwszy od dawna, powiedziałam to głośno:

– Mam dość.

Powiedziałam to na głos

– Niech Marek się tylko odezwie, a ja... – zaczęłam do Andrzeja, ale jak zwykle tylko skinął głową i wrócił do obracania widełek od pieczeni.

Uparłam się, żeby zorganizować swoje urodziny u nas w domu, choć wiedziałam, co mnie czeka. Może właśnie dlatego.

– Iwona, a w twojej agencji to dalej te same zasady? Praca zdalna, czyli nicnierobienie za pensję? – zaśmiał się Marek, podnosząc kieliszek. – Nie no, ja żartuję, nie obrażaj się...

– Nie obrażam się. Po prostu szkoda mi czasu na puste rozmowy – odparła Iwona chłodno.

Aneta zbladła.

– Marek – przerwałam spokojnie. – Wystarczy.

Zamilkł. Andrzej spojrzał na mnie, jakby pierwszy raz usłyszał mój głos.

– W moim domu nie pozwalam nikomu obrażać moich dzieci. I nie obchodzi mnie, że robisz to z „żartem”. To koniec.

– No proszę cię... – zaśmiał się nerwowo.

– Nie, Marek. To nie prośba. To warunek. Jeśli nie potrafisz okazać mi szacunku – nie musisz tu przychodzić.

– Ja tylko...

– Dość! – przerwałam stanowczo. – To moje urodziny. Chciałam, żebyśmy byli razem, ale nie za cenę mojego milczenia. Mam prawo do spokoju we własnym domu.

– Mamo... – szepnęła Aneta, ale nie spojrzała na mnie.

Patrzyła na Marka. On siedział napięty jak drut.

– Jeśli chcesz być częścią rodziny – kontynuowałam – zachowuj się jak człowiek. Jeśli nie – drzwi są otwarte.

– W porządku – rzucił cicho, wściekły, ale zaskoczony. – Nie będę się narzucał.

Zrobiło się cicho. Nawet dzieci ucichły. I wtedy zrozumiałam – granica została postawiona. I nie zamierzam już się z niej wycofywać.

Nie pozwoliłam sobie na słabość

Telefon zadzwonił późnym wieczorem. Aneta. Serce mi stanęło na ułamek sekundy.

– Halo? – odezwałam się, udając spokój.

– Mamo – jej głos był napięty, suchy. – Możemy porozmawiać?

– Oczywiście.

– Nie wiem, co ci odbiło na tym obiedzie – zaczęła od razu. – Zrobiłaś z siebie ofiarę, przy wszystkich. Marek próbował tylko rozmawiać...

– Nie, on nie rozmawiał – przerwałam. – On przez lata narzucał wszystkim swoje zdanie, poniżał Iwonę, poniżał i mnie. I ty to widziałaś.

– Może i czasem przesadza, ale to nie powód, żeby rozbijać rodzinę! – głos jej zadrżał.

– Nie rozbijam rodziny. Stawiam granice. Bo nie jestem służącą. Nie jestem meblem w salonie, który można przestawiać wedle widzimisię Marka.

Po drugiej stronie było cicho.

 Zawsze się czepiałaś – syknęła po chwili. – W niczym ci nie pasował. Może po prostu go nie lubisz?

– To prawda – odpowiedziałam spokojnie. – Nie lubię, jak ktoś w moim domu mnie lekceważy. Próbowałam to znosić przez lata. Dla ciebie. I już nie chcę.

– A co z wnukami? Z nami? Chcesz ich stracić?

Te słowa zabolały mnie jak cios. Jednak nie pozwoliłam sobie na słabość.

– Nie chcę tracić nikogo. I nie będę już siebie poświęcać, by trzymać coś razem za wszelką cenę. Bo ja też jestem człowiekiem. Mam prawo do szacunku.

Aneta nie odpowiedziała. Po prostu się rozłączyła. Zamknęłam oczy.

Postawiłam na siebie

Siedziałam przy kuchennym stole z kubkiem herbaty. Za oknem gałęzie topoli ruszały się leniwie na wietrze. W domu było cicho. Aneta nie dzwoniła. Marek oczywiście też nie. Andrzej kręcił się po domu jak duch – niby obecny, a jakby go nie było. Iwona za to wpadała regularnie, przywoziła ciasto, robiła herbatę, zagadywała. Czasem nic nie mówiła – i to też jest w porządku. Zrozumiałam, że przez większość życia próbowałam być mostem między ludźmi. Sklejałam, łagodziłam, tłumaczyłam. A most – jeśli zbyt długo się po nim chodzi, w końcu się kruszy. Marek był tylko katalizatorem. Prawdziwym problemem było to, że sama pozwalałam innym wejść sobie na głowę. W imię „świętego spokoju”, rodzinnych świąt, miłości. A miłość bez szacunku to nie rodzina – to układ. I nie chcę już w nim być.

Czasem tęsknię za Anetą. Za naszymi rozmowami sprzed lat, za jej śmiechem, zanim Marek zamienił go w szept. Wiem, że to nie ja zerwałam kontakt. Ja tylko przestałam zginać kark. Czy boli? Tak. Ale boli też, kiedy człowiek sam siebie zdradza. Wybierałam siebie.

Ewa, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama