„W moim domu grasował mięsny złodziej. Gdy odkryłem, kto podwędził mi kolację, zbierałem szczękę z podłogi”
„W pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że może ktoś obcy zakrada się do chałupy, kiedy wszyscy śpią. Cała wieś wie, że moja żonka to przednia kucharka”.

- Marian, 42 lata
Moja rodzina jest naprawdę fajna i chociaż nadal mieszkamy pod jednym dachem z teściami, mnie to nie przeszkadza. Jakoś się dogadujemy. Jednak jakiś czas temu w domu zapanowała ponura atmosfera podejrzeń i nieufności. Każdy patrzył na każdego wilkiem. A wszystko dlatego, że z lodówki nocami zaczęło ginąć jedzenie. Głównie mięso…
Ktoś rzucał się na garmażerkę
Wszystkim wiadomo, że teść jest zaprzysięgłym mięsożercą, dlatego moja żona zaczęła posądzać rodzonego ojca o te nocne łupieżcze wyprawy do wspólnej lodówki. Ja nie wtrącałem się w rodzinne potyczki słowne. Lepiej palca nie wkładać między drzwi, bo ci go jeszcze przytną… Ale kiedy pewnego dnia dostałem do pracy kanapki posmarowane dżemem, to w końcu i mnie ruszyło.
Zebrałem przy stole żonę, teścia z teściową, troje naszych dzieci i dwa koty, i mówię, że w domu mamy żywnościowego złodziejaszka. Nie jest u nas jeszcze tak źle, żeby każdy plasterek kiełbasy był wyliczany, ale znowu nie zarabiamy tyle, żeby szynką skarmiać psa, który pilnuje obejścia.
A tu jednej nocy całą jałowcową ktoś opędzlował i tylko pusty talerz pozostawił z kawałkiem ogonka, do którego uwiązany był sznurek, co to pozostał po pętelce z wędzarni.
– Jeśli któreś z was zjadło – tu żona spojrzała wzrokiem pełnym nagany na dzieciaki – to trzeba się przyznać i talerz sprzątnąć. Służących nie mamy!
Ola, Czarek i Bartek pokręcili głowami, że to nie oni. Teść też od razu zaprzeczył, a teściowa zaprotestowała głośno.
Cytuję niemal dosłownie:
– Józefie święty, patronie psecysty głodnych i spragnionych. Każdy przecies wie, ze ja nigdy łasa na jedzenie nie byłam. Swoje zjem, ale cudzego mi nie tseba! – matka Katarzyny mówiła bez górnej szczęki, którą tydzień wcześniej oddała do naprawy do protetyka.
Miała absolutną rację, że się zaperzyła. W końcu od tygodnia mogła jeść tylko zmiksowane zupy. Biedaczka.
Kto poobgryzał kotlety?
Kilka dni później okazało się, że z czternastu mielonych, co to były usmażone na obiad na dzień następny, każdy jest odrobinę nadgryziony. Wyglądało to tak, jakby nocny złodziejaszek próbował, który kotlet lepiej smakuje, i dlatego z każdego odgryzał tylko jeden kęs.
W pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że może ktoś obcy zakrada się do chałupy, kiedy wszyscy śpią snem sprawiedliwych. Cała wieś wie, że moja żonka to przednia kucharka. A po czym poznaje się dobre gospodynie? Po tym, że ich dania tak samo smakują rok po roku, miesiąc po miesiącu, tydzień po tygodniu i… kotlet po kotlecie.
Następnie – wzorem Sherlocka Holmesa – postanowiłem zastosować śledczą eliminację. Najpierw z grona podejrzanych wykluczyłem koty. Wiadomo, same lodówki nie otworzą i przykrywki z garnka nie odsuną. A z tego garnka któregoś z kolejnych dni zniknęła aż jedna trzecia gulaszu.
Oczywiście bezzębną teściową też należało wykluczyć. Pozostawał teść i dzieciaki. W końcu własnej żony nie mogłem podejrzewać o taką dwulicowość. Zresztą o to, żeby cokolwiek zjadła, to nawet należało z nią walczyć. Nie powiem, zgrabną mam żonkę, ale tłuszczyku tu i ówdzie to według mnie by się jej trochę przydało.
Kiedyś nawet zasugerowałem, że mogłaby coś… Ech, co ja wtedy miałem! Że na pewno już jej nie kocham i że jestem zboczeńcem, bo marzą mi się tłuste baby… I gdy tak zastanawiałem się nad złodziejem, nieoczekiwanie przyszło mi do głowy, że żonka w dzień nic nie je, bo w nocy wystarczająco się napycha. Szybko zarzuciłem te podłe myśli. Żona to święta rzecz.
Wprowadziłem w domu obserwacje
Metodą eliminacji wykluczyłem też samego siebie. No bo przecież wiem, że nocami nie jadam. A to, że inni popatrywali na mnie podejrzliwie, i nawet żonka kazała przysięgać, że to nie ja – uznałem za normalne. W końcu wszyscy podejrzewamy innych, nigdy siebie.
Teść jako pierwszy zgłosił się do straży nocnej. Stwierdził, że tylko pilnując lodówki, przyłapiemy łakomczucha. Najwyraźniej chciał zrzucić z siebie podejrzenia. Niezbyt mu się to udało. Chociaż pełnił nocną wachtę aż dwukrotnie, to za każdym razem rano lodówka była spustoszona.
– A może ojciec tak chętnie bierze te nocne warty – orzekła podejrzliwie moja Kasia – żeby potem już nie przemykać chyłkiem po domu, tylko od razu móc się dobrać do jedzenia?
Teść się obraził. „No dobra – kombinowałem w myślach. – Koty odpadają, teściowa ze względu na brak uzębienia też. Teść również nie wygląda na winowatego. Czyżby zatem jednak Kasia?”.
Moje podejrzenia ugruntował znaleziony w jej kosmetyczce papierek od czekoladowego cukierka. Niewyobrażalne! Tu się zarzeka, że nigdy nie weźmie do ust choćby odrobiny słodyczy, pije gorzką kawę i herbatę, a potem, na paluszkach…
Nie kryję, że w pewnej chwili Kasia została w moich oczach główną podejrzaną. Dlatego pewnej nocy cichcem wymknąłem się spod kołdry i schowałem w spiżarce, by przez szparę w drzwiach obserwować, a potem przyłapać nocnego marka. Czekałem godzinę. Gdzieś w głębi domu rozległo się skrzypienie podłogi. Zobaczyłem teściową. Przyszło mi wtedy do głowy, że wraz z teściem utworzyli żywnościową szajkę. Ona wynosi z lodówki i swojemu donosi. A potem oboje udają niewiniątka.
Jednak teściowa nawet nie spojrzała w stronę lodówki. Napiła się kompotu i wróciła do swojego pokoju. Czekałem kolejną godzinę. Nic. W końcu przysiadłem na podłodze i… tak przespałem do rana. Rankiem okazało się, że nie upilnowałem… Zniknęły cztery schabowe…
Ja lunatykuję? Niemożliwe!
Pewnej nocy żona postanowiła sama przyłapać złodzieja. Ja miałem następnego dnia kolejną nerwówkę w pracy, więc życząc jej powodzenia, poszedłem spać. Obróciłem się na bok, przykryłem kołdrą po uszy. Przebudziłem się na podłodze w kuchni z rozkwaszoną głową. Okazało się, że ślubna przyczaiła się za spiżarką i gdy złodziejaszek otwierał lodówkę, zdzieliła go wałkiem przez łeb.
Moment wcześniej, w świetle padającym z otwartej lodówki, zobaczyła moją twarz. Ale mechanizm spustowy lecącego na mnie wałka został uruchomiony, dostałem w łeb i padłem na podłogę, gdzie się obudziłem. Okazało się, że lunatykuję, a doświadczone za dnia zgryzoty zajadam nocami, buszując po domowej lodówce (tak potem stwierdził psycholog).
A wszystko przez to, że mam zszargane nerwy. Jestem kierownikiem w zakładzie mechanizacyjnym. Wiadomo, jak to jest z pracownikami: jedni piją, inni migają się od roboty, tylko by siedzieli na zwolnieniach, bo to państwowa posada i nie trzeba bać się właściciela. A ponieważ ja za wszystkich obrywam od dyrekcji, to i nerwy mam tak słabiuśkie, jak słabiuśka na zdrowiu jest żona organisty, która to już drugi rok umiera na płuca i jakoś umrzeć nie może.
Mój organizm sam znalazł rozwiązanie problemów. Jak tylko w pracy coś się działo złego, to następnego dnia rano w lodówce a to kiełbasa była nadgryziona, a to mięso z garnka wyjedzone, to znów wędliny wyparowały w niebyt… Nie ukrywam, że wszyscy byli zaskoczeni (włącznie ze mną) tym, kto okazał się nocnym podjadkiem. Musiałem zachować się jak mężczyzna i przeprosić wszystkich, że choć byłem winowajcą, sam rzucałem na innych niegodziwe podejrzenia.
Na szczęście tłumaczyła mnie choroba i całkowita nieświadomość, która kierowała żywnościowego kleptomana w stronę skarbów w lodówce. Przez następne dwa miesiące miałem szlaban na tzw. gary i podobnie jak teściowa dostawałem zupkę lub kleik. Nie była to zemsta żony, tylko decyzja lekarza, który kazał mi zwalczyć nadwagę. Wiadomo, w jak niecny sposób się jej dorobiłem.