„Na własne życzenie z pani profesor stałam się szatniarką. Gdyby nie małe kłamstewko, pewnie dalej siedziałabym na zasiłku”
„Poświęciłam tej pracy 12 lat życia! Kiedy pozbierałam się psychicznie po tym ciosie, postanowiłam poszukać nowej pracy. Bez efektów. Im dłużej nad tym myślałam, tym silniej utwierdzałam się w przekonaniu, że to, co uważałam dotychczas za swoje atuty, było przeszkodą w znalezieniu pracy. Musiałam skłamać, bo oferowałam zbyt dużo”.
- Gosia, 43 lat
Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam! – Ależ, panie dyrektorze! Przecież ja podpisywałam umowę na czas nieokreślony dającą gwarancję zatrudnienia. Poza tym mam uprawnienia egzaminatora maturalnego. Nie może mnie pan tak po prostu zwolnić. Nie mogę nawet pójść na urlop dla poratowania zdrowia, bo dopiero z niego wróciłam.
– Ja cię nie zwalniam, Gosiu, tylko chcę podpisać aneks do umowy. Iza idzie na roczny urlop dla poratowania zdrowia, bo zmniejszyła się ilość godzin i nie dla wszystkich starczy pracy. Ty będziesz uczyć za nią. A za rok na pewno będzie lepszy nabór do pierwszych klas. Jeśli nawet nie, to Jarek pójdzie na urlop, żeby były dla ciebie godziny i żebyś jakoś przetrwała trudny dla szkoły czas.
Ufałam dyrektorowi, bo zawsze okazywał mi wiele życzliwości i doceniał moją pracę, więc podpisałam wypowiedzenie. Źle na tym wyszłam. Iza wzięła urlop tylko na parę miesięcy, a nie na rok, i dlatego dostałam jedynie czasowe zastępstwo. A potem… Potem wypowiedzenie weszło w życie i zostałam na lodzie.
– Nie mogę nikogo namawiać, żeby szedł na urlop ani go do tego zmuszać – wzruszył ramionami dyrektor, kiedy przypomniałam mu o wcześniejszych deklaracjach. – Takie są realia. Brakuje godzin i nie mam dla ciebie pracy.
Potrafiłam naprawdę sporo
Koniec końców kilka dni po zakończeniu roku szkolnego, po dwunastu latach oddanych tej szkole, zostałam bez pracy. Utrzymała ją za to młoda nauczycielka Edyta, która pracowała tu dopiero dwa lata i była nauczycielem kontraktowym. Jednakże, jak się dowiedziałam okrężną drogą, jej ojciec był bliskim znajomym burmistrza naszego miasta. Ja nie miałam dojścia do tak wysokich sfer… Sąd pracy nie mógł mi pomóc, bo sprawa się przedawniła w tym czasie, kiedy pracowałam na zastępstwie, w innych szkołach też panowała mizeria. Zarejestrowałam się w urzędzie pracy, żeby dostać choć te parę złotych zasiłku.
Kiedy trochę się pozbierałam psychicznie po tym ciosie, postanowiłam poszukać nowej pracy. Na własną rękę oczywiście, bo na pomoc „pośredniaka” trudno było liczyć. Może gdybym była operatorką wózka widłowego… Zaczęłam od przeszukiwania internetu, ale to okazało się bezowocne i jałowe. Postanowiłam chodzić od firmy do firmy, i przedstawiać swoją ofertę. A potrafiłam naprawdę sporo! Już w czasie studiów pisywałam do lokalnych gazet. Po studiach nie poprzestawałam na pracy nauczyciela, ale robiłam również korekty dla wydawnictw, pisywałam teksty na strony WWW, nadal publikowałam swoje artykuły. Nawet przygotowałam parę folderów reklamowych, bo kuzyn nauczył mnie posługiwać się programem graficznym. Potem jednak praca dydaktyczna pochłonęła mnie tak bardzo, że zarzuciłam tę działalność i całkowicie poświęciłam się szkole. Teraz postanowiłam wykorzystać dawne doświadczenia w zdobyciu nowej pracy. Przygotowałam CV i ruszyłam na poszukiwania.
Prędko zaczął mnie opuszczać optymizm. Mimo wytrwałych wędrówek do potencjalnych pracodawców niczego nie wskórałam. Tam, gdzie mogły się przydać moje umiejętności, nikogo nie przyjmowano, a do prac administracyjno-biurowych nie miałam przygotowania. Chciałam wziąć jakąkolwiek pracę, nawet na umowę o dzieło, ale i takiej nie mogłam znaleźć.
Któregoś dnia trafiłam do pewnej firmy. Właściciel długo przeglądał moje CV, wzdychał i chrząkał. Wreszcie stwierdził:
– Wie pani co, dużo pani potrafi, i coś pani powiem… Może bym i panią przyjął, ale… – tu chrząknął i zamilkł na chwilę.
– A o co chodzi? – zapytałam niecierpliwie. – Może trzeba zrobić jakiś kurs, szkolenie? Nie ma problemu!
– To nie o to chodzi… – mężczyzna podrapał się po głowie. – Pani umie naprawdę dużo… Nawet, za dużo…
– Jak to?! Nie rozumiem? – patrzyłam na niego jak na dziwoląga.
– No, powiem pani prosto z mostu! – westchnął. – Po prostu ma pani dla nas za wysokie wykształcenie!
Oszołomiona, bez słowa wzięłam z biurka swoje CV i wyszłam. W domu zaczęłam zastanawiać się nad tym, co usłyszałam. Im dłużej nad tym myślałam, tym silniej utwierdzałam się w przekonaniu, że to, co uważałam dotychczas za swoje atuty, było przeszkodą w znalezieniu pracy. Nie zastanawiałam się nawet, dlaczego tak jest. Fakt był faktem i uświadomił mi to ten facet, który sam pewnie miał tylko jakieś technikum. „Skoro tak, to zrobię inaczej!” – postanowiłam. „Zataję wyższe wykształcenie”.
Ona tutaj? Jako szatniarka?
Któregoś dnia wracałam ze spaceru, kiedy w oczy rzuciło mi się ogłoszenie na drzwiach centrum kultury: „Poszukujemy bileterów i szatniarek!”. Nie zastanawiając się, weszłam do środka i... poszczęściło mi się! Nikt mnie nie pytał o wykształcenie ani doświadczenie. I tak zaczęłam pracę jako szatniarka w centrum kultury. Może nie zarabiałam kokosów, ale miałam spokojną pracę i starczało mi na moje skromne wydatki. Koleżanki były bardzo sympatyczne.
Z Basią, sprzątaczką, gawędziłyśmy o pielęgnacji kwiatów i robótkach, z Ulą, bileterką, wymieniałyśmy przepisy kulinarne. Tak przepracowałam rok. Zdarzało się, że podczas odbierania okryć natknęłam się na kogoś z dawnych znajomych, ale z reguły udawali, że mnie nie znają. Nie musiałam się więc nikomu tłumaczyć.
Pewnego dnia, przed gościnnym występem teatru z miasta wojewódzkiego, miałam pełne ręce roboty. Było to tak wielkie wydarzenie kulturalne w naszym mieście, że sam dyrektor centrum kręcił się między przybywającymi tłumnie widzami. Witał niektórych osobiście, a od czasu do czasu zagadywał do mnie życzliwie. Właśnie pobiegł witać następnych gości, a ja zajęłam się płaszczami. Kiedy odwróciłam się, by odebrać następne okrycie, stanęłam oko w oko z matką mojego byłego wychowanka, znaną w mieście lekarką.
– Co pani tutaj robi, pani profesor?! – wykrzyknęła zdumiona. – Mój Boże! Nie uczy już pani w drugim liceum?
– Ano, już nie! – uśmiechnęłam się.
Traf chciał, że świadkiem naszego spotkania był dyrektor centrum kultury.
– To pani zna panią Gosię? I co to było z tym liceum, bo nie bardzo rozumiem?
– Pewnie, że znam! – potwierdziła ochoczo lekarka. – Przecież to wychowawczyni mojego syna! Znakomita polonistka. I ona tutaj? Jako szatniarka?
Szybko wycofałam się w kierunku innych widzów, żeby uniknąć dalszych indagacji. „A niech to diabli!” – myślałam. „Sypnęła mnie! Teraz jak nic wylecę z roboty i jeszcze się może będą czepiać, że oszukiwałam!”.
Nie wierzyłam własnym uszom
Na czas spektaklu zaszyłam się w ciemnym kącie bliska łez i zastanawiałam się, co teraz robić. Postanowiłam iść następnego dnia do dyrektora, wyjaśnić mu moją sytuację i błagać, żeby mnie nie zwalniał. Nie zdążyłam, bo nazajutrz on pierwszy wezwał mnie do siebie.
– Proszę mi coś wyjaśnić! – zażądał od razu. – Dlaczego zataiła pani, że jest polonistką i zatrudniła się u nas jako szatniarka?
Wzięłam głęboki oddech i opowiedziałam o utracie pracy i bezskutecznym jej poszukiwaniu, o umiejętnościach i doświadczeniu, które stały się przeszkodą w otrzymaniu posady. Dyrektor wysłuchał mnie, po czym powiedział:
– A ja właśnie kogoś takiego jak pani potrzebuję! Chcę rozkręcić działalność wydawniczą, od folderów począwszy, na monografiach o różnej tematyce skończywszy. Przejdzie pani z szatni do naszego nowego działu wydawniczego?
Nie wierzyłam własnym uszom!
– Pan mówi serio?
Roześmiał się serdecznie, a następnie podsunął mi umowę.