„Z wielkiego miasta trafiłam do dziury zabitej dechami. Z dnia na dzień zostałam wieśniaczką”
„Nawet nie mam do kogo ust otworzyć, gdy zostaję sama w domu. Sąsiadki co prawda pchają się drzwiami i oknami, żeby trochę się rozejrzeć i potem ploty nosić po wsi, jak to miastowi leśniczówkę remontują, ale co to za towarzystwo?”.

- Michalina, 38 lat
Sama jestem sobie winna, bo zgodziłam się na tę idiotyczną przeprowadzkę. Czy w mieście było nam źle? Teraz siedzę na tym zadupiu i tracę życie. Najgorsze jest to, że synek mi się tu zmarnuje
Gdzie ja trafiłam?
Nie mam pojęcia, dlaczego nasz Mateusz tak się upiera, żeby wychodzić na szkolny autobus wcześniej – przecież przystanek doskonale widać z okna! Mógłby wyskakiwać w ostatniej chwili, ale nie... Musi wyjść punktualnie o 6.25, a potem marznąć pod kusym daszkiem razem z innymi dziećmi. Co rano serce mi się kraje.
– Popatrz sam – uświadomiłam mu niedawno. – Popaduje.
– Nie jestem z cukru – odburknął mój dzielny syn. – Nie rób ze mnie maminsynka, dobrze? Pa!
I tyle go widziałam.
Co to w ogóle za godzina na wychodzenie do szkoły?! Po co jechać tak wcześnie, skoro potem smyki nudzą się w świetlicy? Dyrektorka twierdzi, że tak musi być, bo autobusy zwożą uczniów z całej gminy, i tylko tak to można zorganizować. Moim zdaniem po prostu idą na łatwiznę.
– Cześć, mały już poszedł? – Wiktor w piżamie zszedł z góry i usiadł ze mną przy oknie. – Ależ tu pięknie. Kochanie, mieszkamy w raju... Zrobisz mi kawy?
Dookoła nic tylko drzewa i drzewa, wszędzie daleko, zadupie wręcz podręcznikowe... I on mówi – raj? Też coś! Nawet nie mam do kogo ust otworzyć, gdy zostaję sama w domu. Sąsiadki co prawda pchają się drzwiami i oknami, żeby trochę się rozejrzeć i potem ploty nosić po wsi, jak to miastowi leśniczówkę remontują, ale co to za towarzystwo? Mam z nimi gadać o uprawie buraka pastewnego? A może pozwierzać się trochę, jaka się czuję nieszczęśliwa po wyjeździe z miasta? Dopiero by huczało dookoła!
Dla niego było sielsko i anielsko
– Co będziesz dziś robić? – zapytał mąż, gdy już dostał kawę.
– No, nie wiem, jest szereg różnych możliwości – rzuciłam ironicznym cytatem z Kondratiuka, lecz on nawet się nie zorientował. – A co mogę robić? – wybuchłam więc, bo jego samozadowolenie w końcu doprowadziło mnie do szału. – Może pójdę do stodoły i poszukam jakiegoś mocnego haka w tej ruinie, żeby się powiesić?
Trzeba było trzymać buzię na kłódkę. Teraz dopiero się zaczęło! Mąż zaczął mnie pocieszać i wyciągać wszelkie argumenty, abym sobie uświadomiła, że jednak jestem tu szczęśliwa.
Przecież kiedy gnietliśmy się w bloku, marzyłam o większym lokalu, a teraz mamy cały dom dla siebie. Martwiłam się o Mateusza, że dnie spędza przy komputerze i robi się z niego grubas, a teraz mały nie ma nawet czasu odpalić maszyny, bo tak absorbuje go łowienie ryb lub wyprawy na grzyby z chłopakami. Nauczył się pływać, otrzaskał się wśród rówieśników – ba, nawet zaczął sam majsterkować przy rowerze, kiedy ten mu się zepsuł. Same plusy!
No i czy w ogóle mnie nie rusza, że on, Wiktor, nareszcie spełnia swoje marzenia, i zamiast urzędować w dusznym budynku nadleśnictwa, ma wreszcie swoją własną placówkę?! Wiecznie narzekam? Nic podobnego' Ironia i sarkazm ze mnie kapały.
– Kiedy jeszcze pracowałaś – punktował mnie wytrwale – cały czas narzekałaś na klientów, że czepiają się o byle co. A teraz zrzędzisz, że chcesz do pracy... Podobno niektóre kobiety są tylko wtedy szczęśliwe, gdy mogą jęczeć, i chyba coś w tym jest.
Martwiłam się o syna
Próbowałam wytłumaczyć Wiktorowi, że martwię się głównie o Mateusza. Może i nie ślęczy przy monitorze, ale co
z niego wyrośnie, gdy będzie się włóczył tylko z wiejskimi chłopakami, w których nikt nie rozbudził żadnych ambicji? Tym bardziej że szkoła, do której Matek chodzi od trzech tygodni, już napawa mnie przerażeniem – żadnych zajęć dodatkowych! Gdy zapytałam na zebraniu, jak zamierzają zapewnić dzieciom dobry start, wychowawczyni zdziwiła się i bąknęła, że wkrótce zacznie działać kółko SKS!
– To dopiero podstawówka, Misiu – Wiktor poklepał mnie protekcjonalnie po ramieniu. – Nie pozbawiaj chłopaka dzieciństwa. Ja też się wychowałem na wsi i wyszedłem na ludzi.
– Przejrzyj Matka zeszyt do angielskiego, dobrze ci radzę – jeszcze próbowałam do niego dotrzeć. – Włos się jeży.
– A wiesz, co ja ci powiem? – mąż z hukiem odstawił szklankę. – Od jutra będę wyprawiał go do szkoły osobiście. Nie mogę zaczynać dnia w taki sposób!
– Przepraszam jaśnie pana – wycedziłam. – Zapomniałam, czyj komfort psychiczny liczy się tu najbardziej.
Mąż zaczął się ubierać. Sięgnął po kanapki i już miał wychodzić, lecz chyba mu się zrobiło głupio, bo podszedł do mnie i pocałował w czubek głowy.
– No, przestań histeryzować, Misiu – poradził, a mną aż zatrzęsło. – Masz przecież certyfikat z angielskiego, możesz Matka douczać. Albo wiesz co? – rzucił już od drzwi. – Może zorganizowałabyś tutejszym dzieciakom dodatkowe lekcje? Miałabyś zajęcie, troszkę byś się zintegrowała...
„Jasne, a ty byś moim kosztem zbierał punkty wśród miejscowych – pomyślałam, patrząc na jego plecy znikające za oknem. – Niedoczekanie twoje!”.
Wiktor, odkąd się tu przenieśliśmy w czerwcu, przynajmniej częściowo stracił kontakt z rzeczywistością. Spełnia swoje marzenie o życiu na łonie natury i kompletnie nic nie zakłóca jego błogostanu. Nie znajdę tu pracy? A po co mi ona? Ludzie tak żyją i sobie radzą, wystarczy się rozejrzeć! Próbuję mu uświadomić, że niezupełnie o to chodzi.
Nie możemy wciąż żyć z dnia na dzień. Już teraz powinniśmy zacząć odkładać na wykształcenie Mateusza. Za chwilę chłopak podrośnie, potem trzeba będzie znaleźć odpowiednią szkołę średnią, prawdopodobnie z internatem... Ale wszystko jak grochem o ścianę!
Grzybobranie na wagarach
Zajęłam się sprzątaniem, zrobiłam obiad, a potem znów usiadłam przy oknie i czekałam na moich mężczyzn. Szkolny autobus w końcu zajechał na przystanek, lecz prawie nikt z niego nie wysiadł... Co jest?!
Złapałam za komórkę i wystukałam numer Wiktora. W tym samym momencie jego gazik akurat zajechał na podwórko. Wybiegłam do męża.
– Mateusza nie ma! – krzyknęłam. – Coś się chyba stało!
– Jest, jest, zabrałem go po drodze – rzucił Wiktor przez opuszczoną szybę i dopiero wtedy dostrzegłam syna siedzącego na tylnym siedzeniu.
Tylko jak on wyglądał! Rozczochrany, brudny – obraz nędzy i rozpaczy. To się naprawdę nie mieści w głowie! Miał wypadek? Nie, okazało się, że nic się nie stało. Rano, gdy czekał z dzieciakami na przystanku, ktoś przyniósł nowinę, że sypnęły się prawdziwki, i chłopcy zamiast do szkoły poszli do lasu.
Do lasu? Po prostu mnie zamurowało. No nie, to się po prostu nie mieści w głowie!
– Pokaż mamie – szturchnął Mateusza Wiktor i syn podszedł do mnie z otwartą dłonią, na której leżała zmięta pięćdziesiątka i trochę drobnych.
– Patrz, ile zarobiłem – pochwalił się. – No co, nie cieszysz się? Przecież mówiłaś, że nie mamy pieniędzy... Mamo!
Odwróciłam się i poszłam do domu, żeby się tam rozpłakać z bezsilności, a Wiktor pobiegł za mną i złapał mnie za ramię.
– Nie przesadzaj, przecież to początek roku, nic nie stracił... Pochwalże go, kobieto!
Zrzuciłam rękę męża i zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem. W tej chwili chciałam tylko zabrać syna i wrócić do normalnego życia, zanim zupełnie przesiąknie wiejskimi zwyczajami.