Reklama

Nigdy nie sądziłam, że cisza może tak boleć. Mój mąż, Marek, zmarł dwa lata temu. Wyszedł do pracy i już nie wrócił. W tym czasie zdążyłam sprzedać jego ulubiony fotel, zmienić pościel i nauczyć się udawać, że wszystko jest w porządku. Ale w środku... nic. Pustka. I chociaż mówi się, że czas leczy rany – w moim przypadku tak nie było.

Reklama

Byłam zmęczona nawet sobą. Tym udawaniem. Tą szarą codziennością. Z Tomkiem, moim synem, rozmawialiśmy głównie przez wiadomości. „Mamo, jadę na uczelnię. Dam znać, jak wrócę”. „Zjedz coś”. „Spoko”. Nasze życie toczyło się osobno, choć w tym samym mieszkaniu.

O wielkanocnych rekolekcjach w górach przeczytałam przypadkiem, na jakimś forum. „Oczyszczające i duchowe. Bez zasięgu, bez wygód. Cisza”. Idealnie. Nie szukałam wiary – szukałam spokoju. Może jakiegoś sensu.

Przyjechałam w wiosenny poranek. Klasztor stał wysoko, otoczony świerkami. Z walizką w ręku i walącym sercem stanęłam przy furtce. Siostra zakonna, młoda, o łagodnych rysach twarzy, zaprosiła mnie do środka.

– Proszę podpisać się tutaj – powiedziała, wskazując zeszyt. – Pokój numer osiem. Proszę zachować ciszę do jutra. Wspólne modlitwy zaczynamy o szóstej.

– Modlitwy? Nie wiem... Nie wiem, czy wierzę – wyznałam, nie patrząc jej w oczy. – Ale jestem tu.

Siostra odłożyła długopis i spojrzała na mnie z czymś, co wyglądało jak... współczucie?

– Czasem to wystarczy – powiedziała cicho. – Proszę nie szukać na siłę. Wystarczy, że pani przyjechała.

Uśmiechnęła się i zniknęła za drzwiami.

A ja zostałam. W pokoju o surowych ścianach i łóżku, które trzeszczało przy każdym oddechu. I z tą jedną myślą, która wracała nieproszona: „Po co ja tu jestem?”

Kazanie przyprawiło mnie o dreszcze

Zawsze myślałam, że rekolekcje to modlitwa, śpiew, czuwanie. A tu, już pierwszego wieczoru, kazanie sprawiło, że poczułam dreszcze.

Kaplica była skromna, drewniana. Pachniało kadzidłem i wilgocią. Ludzie siedzieli w ławkach, skuleni w kurtkach. Nikt się nie uśmiechał – może dlatego poczułam się tu tak naturalnie.

Ojciec Jan wszedł bez pośpiechu. Miał na sobie prosty habit, siwe pasma we włosach i zmęczone oczy. Stanął przy ambonie i spojrzał w naszą stronę, jakby chciał się upewnić, że naprawdę tu jesteśmy.

– Nie wiem, czy to, co powiem, przyniesie wam ulgę – zaczął, nie patrząc w notatki. – Bo ja sam tej ulgi nie czuję.

Nikt się nie poruszył. Nawet nie oddychałam. Kaznodzieje zwykle mówili o świetle, drodze, nadziei. On mówił o ciszy. O tym, że milczenie jest potrzebne. I nie wiadomo, czy to kara, próba, czy po prostu tak czasem bywa.

– A może problem nie w tym, że dookoła jest cicho – powiedział – tylko w tym, że my przestaliśmy pytać. Przestaliśmy szukać.

Jakaś kobieta w ławce przede mną westchnęła głośno. Inna otarła łzę.

A ja? Czułam się, jakby ktoś przebił balon, w którym tkwił mój gniew. Może po raz pierwszy od dawna ktoś mówił dokładnie to, co miałam w głowie. I nie próbował mnie pocieszyć, tylko zrozumieć.

Po mszy nikt nie rozmawiał. Wychodziliśmy w ciszy, jak po pogrzebie.

Wtedy po raz pierwszy spojrzałam mu w oczy. Ojcu Janowi. I zobaczyłam coś, co znałam aż za dobrze – pustkę, która boli tak, że już nawet nie płaczesz.

Czułam się mniej samotna

Po wieczornej mszy nie chciało mi się wracać do pokoju. Było jeszcze jasno, chociaż niebo zaczynało szarzeć. Zeszłam po skrzypiących schodach i poszłam do ogrodu. Było tam kilka ławek, zardzewiałych i wilgotnych. Usiadłam na jednej z nich, owinięta w kurtkę, i po prostu patrzyłam na drzewa. Milczenie, jakiego nie znałam w mieście, owijało mnie jak koc.

Nie wiem, jak długo siedziałam, zanim usłyszałam kroki. Nie przestraszyłam się. Może nawet czekałam.

– Zimno już – powiedział ojciec Jan, siadając obok, nie pytając, czy może.

– Trochę – odpowiedziałam. – Ale to dobrze. Zimno przypomina, że się jeszcze czuje.

Przez chwilę milczeliśmy razem. Potem to ja zaczęłam mówić. Powoli, nie patrząc mu w twarz.

– Nigdy nie zastanawiałam się nad wiarą. Nie pytałam, nie szukałam. Po prostu była. A potem wszystko się zmieniło.

Jan westchnął. Cicho, niemal bezgłośnie.

– Ja pytałem – odparł. – W kościele. W ciszy. W łazience. W głowie. I w końcu... przestałem czekać na odpowiedź.

Spojrzałam na niego. Jego twarz była zmęczona, a wzrok przygaszony.

– Więc co ksiądz tu robi?

– Nie wiem. Może czekam, aż coś poczuję. Może w końcu przyjdzie odpowiedź.

– Ja też czekam – powiedziałam, a w gardle poczułam ścisk.

A potem siedzieliśmy w ciszy. I po raz pierwszy od dawna nie czułam się w niej sama.

Przekroczyliśmy granicę

Zaczęło się niewinnie. Spotykaliśmy się coraz częściej – raz w refektarzu przy herbacie, raz w ogrodzie, raz przy drzwiach kaplicy, kiedy padał deszcz i oboje nie chcieliśmy jeszcze iść do swoich cel.

Czasem nie rozmawialiśmy wcale. Siedzieliśmy tylko. Albo spacerowaliśmy – po górskich ścieżkach, jeszcze zaśnieżonych. Milczenie między nami przestało być niezręczne. Stało się nawet przyjemne.

W pewien wieczór przyniosłam mu książkę. „Czytał ojciec Herberta?” – zapytałam. – „Jest w nim coś wyjątkowego”.

Jan uśmiechnął się pod nosem.

– Znam każdą jego linijkę. Ale już nie umiem czytać poezji. Za dużo w niej bólu. A może... za dużo prawdy.

Zostawiłam mu tomik. Następnego dnia oddał mi go bez słowa – ale z zakładką na stronie, gdzie było napisane: „Bądź wierny. Idź”.

Rozumiałam. Ale nie umiałam być wierna niczemu. Nawet sobie.

Potem przyszła sobota. Msza była krótka. Dzień dłużył się niemiłosiernie, jakby coś wisiało w powietrzu. Po kolacji znów się spotkaliśmy – przypadkiem, choć podejrzewałam, że każde z nas po prostu kręciło się w tych samych miejscach, czekając na to samo.

Usiedliśmy na zimnej ławie w korytarzu. Świeca płonęła gdzieś w kącie. Spojrzał na mnie i powiedział cicho:

– To nie powinno się dziać.

– Ale się dzieje – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się ugryźć w język. – I nie umiem się wycofać.

Nie dotknął mnie wtedy. Ale wiedziałam, że przekroczyliśmy pewną granicę.

Niczego nie żałowałam

Teresa, emerytka, była w mojej grupie rekolekcyjnej. To ten typ, który wszystko widzi i wszystko komentuje, choć nikt jej o to nie prosi. Kiedyś podeszła do mnie po modlitwie wieczornej i rzuciła niby lekkim tonem:

– Szybko się pani zadomowiła. Lubi pani pogadać. Z ojcem Janem szczególnie.

– Tylko rozmawiamy – powiedziałam spokojnie. I to była prawda.

Ale od tej pory Jan zaczął mnie unikać. Nie przysiadał się już w refektarzu, znikał z ogrodu, nawet w kaplicy stawał po drugiej stronie. Tylko raz, przelotnie, nasze spojrzenia się spotkały. I w jego oczach była panika.

Kiedy próbowałam go zaczepić po nabożeństwie, odpowiedział tylko: „Nie teraz, Ewo. Proszę”.

Zostałam z tym sama. Przez kilka dni chodziłam jak cień. Ale coś się zmieniło. Już nie wylewałam łez w poduszkę. Nie czułam pustki w środku. Byłam... zła. Ale żywa.

W końcu znalazłam go na schodach za klasztorem. Sam. Patrzył w dal, jakby chciał się rozpłynąć w górach.

– Znowu uciekasz? – zapytałam, stając obok.

Nie odpowiedział od razu. Dopiero po chwili, bardzo cicho:

– Nie. Po prostu nie wiem, czy mam po co zostać.

– A ja nie wiem, kim jestem – powiedziałam. – Ale pierwszy raz od dawna coś czuję. I nie zamierzam za to przepraszać.

Spojrzał na mnie jak na ogień, który może sparzyć. A potem odszedł. Tak po prostu. Jakby nigdy mnie nie dotykał, nie patrzył tak długo, nie mówił o swojej ciszy.

Tylko ja wiedziałam, że to nie była pomyłka. Tylko odwaga, która przyszła za późno.

Musiałam żyć dalej

Kiedy opuszczałam klasztor, góry były już zielone. Śnieg stopniał, zostawiając błoto, świeże powietrze i zapach odradzającej się przyrody. Patrzyłam na te drzewa, które przyniosły mi tyle ciszy. Odjeżdżałam z mętlikiem w głowie i w sercu.

Ojciec Jan zniknął. Powiedziano tylko, że „wyjechał z powodów osobistych”. Nie zdziwiło mnie to. Ale bolało – nie kłamstwo, tylko to milczenie. Że nie przyszedł się pożegnać. Że nie powiedział „przepraszam” albo chociaż „to był błąd”. Choć w głębi duszy wiedziałam – nie miałby na to siły.

Znalazłam list dopiero w domu, wewnątrz walizki. Złożona na cztery kartka papieru. Bez daty. Bez podpisu.

„Nie przestałem wierzyć. Ale to było prawdziwe”.

Przeczytałam to raz. Potem drugi. I nie płakałam. Nie krzyczałam. Po prostu położyłam się na kanapie i zamknęłam oczy. Wiedziałam, że nigdy już się nie spotkamy.

Ale nie byłam już tą samą kobietą, która przyjechała szukać wiary, nie wiedząc, czy w ogóle jeszcze jej potrzebuje.

Zaczęłam pisać. Długo, po nocach. O tym, jak boli, gdy ktoś dotknie cię prawdą. I jak czasem prawda nie jest ani piękna, ani czysta – ale pozwala żyć. Kupiłam farby, choć ostatni raz malowałam w liceum. I pierwszy raz od dwóch lat – poszłam na spacer tylko dla siebie. Bez celu.

Dwa tygodnie później siedziałam w ogrodzie. Zakwitły pierwsze tulipany. Herbata parowała w kubku. Byłam sama. Ale z uśmiechem. Bo coś wreszcie we mnie zakiełkowało. Światło.

Ewa, 45 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama