„Za 19 minut miałam brać ślub, ale wtedy usłyszałam to jedno zdanie od narzeczonego. Obróciłam się na pięcie i uciekłam”
„Nie czułam się jak panna młoda. Czułam się jak księgowa w urzędzie stanu cywilnego. Ale nie mówiłam tego nikomu. Bo przecież dziewczyna, która ma wszystko, nie powinna narzekać. Aż do tamtego dnia, dziewiętnaście minut przed ceremonią, kiedy usłyszałam to jedno zdanie. I wtedy... coś we mnie pękło”.

- Redakcja
Nie wiem, czy wierzę w przeznaczenie. Ale wierzę w znaki. Czasem są to ledwo wyczuwalne sygnały, takie jak dziwne spojrzenie czy niepokój w żołądku. Innym razem przychodzą z hukiem – i wtedy nie sposób ich zignorować. Mój znak przyszedł w postaci zdania. Jednego, niepozornego, rzuconego jakby mimochodem, z nonszalancją, która mnie zmroziła bardziej niż mróz za oknem. To było dokładnie dziewiętnaście minut przed ceremonią. Stałam w bocznej salce kościoła, w koronkowej sukni, z welonem przypiętym tak mocno, że czułam każdy wsuwkę w czaszce. Mama jeszcze poprawiała mi tren, ciotki pstrykały zdjęcia, a druhna Magda przyklejała mi na ramię plaster, bo się obtarłam. I wtedy wszedł on – mój przyszły mąż, z miną, jakby właśnie wrócił z siłowni, a nie przyszedł na własny ślub.
– Daria, wyglądasz świetnie – powiedział. – Tylko postaraj się nie ryczeć przy przysiędze. Nie chcę mieć później fotek, na których wyglądasz jak panda.
Zamarłam. Serce mi się zatrzymało. I wtedy coś we mnie pękło.
Bo nie powiedział: "jak się cieszę", "nie mogę się doczekać", "jesteś najpiękniejsza". Powiedział, żebym nie ryczała, żeby nie zepsuć zdjęć. Żart? Może. Ale w tym momencie, w tamtej sali, stałam się pewna jednej rzeczy: nie chcę być żoną człowieka, który tak zaczyna naszą wspólną przyszłość.
Nie powiedziałam nic. Odwróciłam się i wyszłam. Najpierw z zakrystii. Potem z kościoła. A potem... z jego życia.
Miałam sporo wątpliwości
– I co, dasz radę? – zapytała mnie mama tydzień przed ślubem, kiedy siedziałyśmy przy kuchennym stole i przeglądałyśmy listę gości. – Bo wyglądasz, jakbyś miała zaraz zemdleć.
– Po prostu się stresuję – skłamałam.
Prawda była taka, że od kilku tygodni moje ciało buntowało się przeciwko każdemu aspektowi tego ślubu. Nie mogłam spać, a serce nieprzyjemnie kołatało na dźwięk słowa „przysięga”. Moja podświadomość krzyczała, a ja wciąż wmawiałam sobie, że to normalne.
Przecież miało być pięknie. Michał – mój narzeczony – był z tych mężczyzn, o których matki mówią: „Znalazłaś skarb!”. Wysoki, przystojny, dobrze zarabiał. Inżynier. Miał swoje mieszkanie. Kiedy opowiadałam o nim koleżankom, wzdychały z zazdrością. Tyle że ja od jakiegoś czasu przestałam wzdychać. A zaczęłam się... dusić.
Kiedyś nie mogłam się doczekać każdej naszej randki. Teraz każda wspólna kolacja była dla mnie jak obowiązek. Michał nigdy nie był wylewny, ale ostatnio czułam się przy nim bardziej jak współlokatorka niż przyszła żona.
– Kup mi jakiś szampon po drodze – rzucił pewnego wieczoru, wychodząc z mieszkania. – Taki jak ostatnio. Nie ten babciny, co kupiłaś ostatnim razem.
Albo gdy próbowałam z nim porozmawiać o podróży poślubnej.
– Może Toskania? – zaproponowałam.
– Co ty z tą Toskanią? Jak chcesz zobaczyć winnice, to pojedźmy do Kazimierza. Tanio i blisko.
Zamknęłam się w sobie. Odkąd zaczęliśmy planować ślub, miałam wrażenie, że wszystko sprowadza się do budżetu, promocji i tego, żeby „nie przesadzić”. Nie czułam się jak panna młoda. Czułam się jak księgowa w urzędzie stanu cywilnego. Ale nie mówiłam tego nikomu. Bo przecież dziewczyna, która ma wszystko, nie powinna narzekać.
Aż do tamtego dnia, dziewiętnaście minut przed ceremonią, kiedy Michał powiedział swoje „tylko postaraj się nie ryczeć”. I wtedy... coś puściło.
Nie wiedziałam, co zrobić
Zegar w zakrystii tykał zbyt głośno. Każde tyknięcie wbijało mi się w skronie jak młotek. Dziewiętnaście minut do ślubu. Słowa Michała wciąż dźwięczały mi w głowie, jak echo w pustym kościele. „Tylko postaraj się nie ryczeć”. Zamknęłam oczy. Co ja tu właściwie robię?
Mama krzątała się nerwowo przy moim trenie, jakby wyprasowana suknia mogła załatwić wszystko. Magda, moja druhna, coś szeptała, pewnie próbując mnie rozluźnić, ale ja już byłam daleko stąd. W głowie miałam tylko jedno pytanie: czy to naprawdę ma sens?
Wyszłam z sali na chwilę, niby do łazienki. Pamiętam, że przeszłam obok wielkiego lustra i spojrzałam na siebie. Stała tam kobieta w pięknej sukni, z misternie ułożonym kokiem i oczami pełnymi lęku. Nie wyglądałam jak szczęśliwa panna młoda. Wyglądałam jak ktoś, kto właśnie ma podpisać coś, czego nie rozumie.
Sięgnęłam po telefon. Zadzwoniłam do mojego taty. Tylko on potrafił mówić tak, że wszystko brzmiało prosto.
– Córeczko? – odebrał natychmiast. – Co się stało?
– Tato... a co jeśli ja nie chcę tego ślubu?
Zapadła cisza. A potem najpiękniejsze zdanie, jakie mogłam usłyszeć:
– Daria, jeśli coś jest nie tak, to po prostu nie rób tego. To twoje życie, nie spektakl dla gości.
Wtedy wszystko stało się jasne. Już nie mogłam cofnąć się do poprzedniego ja. Do tej, która robi wszystko „bo wypada”. Wróciłam na salę. Zapięłam płaszcz. Zsunęłam welon. I wyszłam.
Chciałam być daleko
Zimne powietrze uderzyło mnie w twarz jak kubeł wody. Nie wiedziałam, gdzie idę. Po prostu szłam. Za plecami słyszałam dźwięki organów. „Marsz weselny”. Ironia losu. Mieliśmy już iść do ołtarza. Może Michał się odwrócił i... zobaczył pustą przestrzeń. Albo nie zauważył od razu. Pewnie myślał, że spóźniam się jak zwykle.
– Daria?! – usłyszałam czyjś głos z tyłu. Nie odwróciłam się. Przyspieszyłam kroku.
Zatrzymałam się dopiero na końcu ulicy, za małym kioskiem z prasą, który przypominał mi dzieciństwo. Tam, za rogiem, wzięłam głęboki oddech. Serce waliło mi jak młotem.
Zaczęłam się śmiać. Nerwowo, niemal histerycznie. Bo właśnie uciekłam ze swojego własnego ślubu. Nie miałam planu. Nie miałam bagażu. Miałam tylko to, co na sobie – i wiedziałam jedno: że nie mogłam tam zostać. Nie z nim. Nie tak.
Wyciągnęłam telefon. Nieodebrane połączenie od Michała. I dwa od Magdy. Szybko go wyciszyłam. Nie mogłam teraz rozmawiać. Musiałam pomyśleć.
Zadzwoniłam po taksówkę. Gdy kierowca zapytał, dokąd, powiedziałam pierwszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy:
– Gdzieś daleko stąd.
Spojrzał na mnie w lusterku, ale nic nie powiedział. A ja poczułam ulgę. Choć przez chwilę byłam tylko pasażerką – nie narzeczoną, nie córką, nie panną młodą.
W końcu mi ulżyło
Taksówkarz zawiózł mnie do małego pensjonatu przy lesie, na obrzeżach miasta. Był już wieczór, gdy weszłam do recepcji – w białej sukni, z rozwianym welonem i przemoczonymi pantoflami. Starsza kobieta za ladą uniosła brwi, ale nie zadała żadnego pytania.
– Pokój jednoosobowy? – zapytała tylko.
– Tak, na jedną noc – głos mi zadrżał. – Albo dwie.
Dostałam klucz i cichy pokój z widokiem na drzewa. Zrzuciłam suknię na podłogę jak ciężar. Na łóżku usiadłam w samym gorsecie i opatuliłam się kocem, który pachniał lawendą. Byłam zmęczona tak, jakbym przebiegła maraton. I pusta. Ale jednocześnie lekka. Bo po raz pierwszy od miesięcy czułam, że zrobiłam coś tylko dla siebie.
Telefon nie przestawał dzwonić. Magda, mama, Michał. W końcu przyszła wiadomość: „Co ty wyprawiasz? Czekamy. Cała rodzina tu jest. Nie rób scen” – napisała mama.
A potem Michał: „Jeśli to jakiś żart, to bardzo kiepski. Masz pięć minut, żeby wrócić”. To wszystko było jakby o mnie, ale beze mnie. Jakby zapomnieli, że to ja miałam tam stanąć, złożyć przysięgę, a nie aktorka w kostiumie. Nie odpisałam. Płakałam długo. Po cichu, bez łez. Bo nie płakałam ze smutku. Płakałam z ulgi.
Nie musiałam już udawać
Obudziłam się wcześnie. Za oknem słońce przebijało się przez gałęzie. Niebo było czyste – ani śladu wczorajszego deszczu. Było cicho. Tak cicho, jak dawno nie było w moim życiu.
Wstałam, ubrałam się w dres, który recepcjonistka przyniosła mi wieczorem i poszłam na spacer po lesie. Oddychałam. Głęboko. Bez pośpiechu. Nie gonił mnie już żaden harmonogram wesela, nie czekały dekoracje ani orkiestra. Po raz pierwszy od miesięcy nie czułam się zmuszana do bycia szczęśliwą.
Kiedy wróciłam, miałam dwadzieścia siedem wiadomości. Większość od Michała. Nie otwierałam ich. Ale jedna, od taty, sprawiła, że znów się rozpłakałam. „Wróć, kiedy będziesz gotowa. Tylko nie wracaj do czegoś, czego nie chcesz”.
Zanim wróciłam do domu, zatrzymałam się w kawiarni w centrum. Zasłoniłam się gazetą jakby przed całym światem. Przypomniałam sobie słowa Michała z naszej jednej z ostatnich randek:
– Wiesz, Daria, małżeństwo to nie bajka. To kompromis. Trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić.
Dziś wiem, że miał rację. Ale są rzeczy, których nie wolno odpuszczać. Jak szacunek. Jak czułość. Jak poczucie, że to, co robisz, to twoja droga – a nie cudzy scenariusz.
Niczego nie żałuję
Minęły trzy miesiące. Michał się nie odezwał. Oddałam mu pierścionek kurierem z karteczką: „Powodzenia”.
Czy było warto? Tak. Nie było łatwo. Rodzina długo nie mogła mi wybaczyć wstydu. Mama przez jakiś czas nie dzwoniła wcale. Niektórzy znajomi się odsuwali – jakby ucieczka sprzed ołtarza mogła być zaraźliwa.
Ale zyskałam coś ważniejszego. Siebie. Czasem śni mi się ten dzień – Michał przy ołtarzu, goście w ławkach, a ja… nieobecna. Budzę się z biciem serca, ale potem patrzę w sufit i uśmiecham się. Bo miałam odwagę odejść.
Nie zrobiłam tego, by kogoś skrzywdzić. Zrobiłam to, by nie skrzywdzić samej siebie. I wiem jedno – lepiej być samą, niż stanąć z kimś przed ołtarzem tylko po to, by nie zawieść cudzych oczekiwań. Jeśli kiedyś znów założę białą suknię, chcę, żeby była tylko moja. Bez strachu. Bez żalu. Bez słów, które ranią. Bo prawdziwa miłość nie zaczyna się od: „tylko postaraj się nie ryczeć”.
Daria, 28 lat
Czytaj także:
- „Żyjemy na kocią łapę i według teściowej nie jesteśmy prawdziwą rodziną. Nie uszanowała nawet chrztu własnej wnuczki”
- „Zrobiłam imprezę rozwodową, żeby uczcić odzyskaną wolność. Gwiazdą wieczoru niespodziewanie został mój były mąż”
- „W starym pudle na strychu odkryłam największy sekret teściowej. Latami ukrywała go przed mężem i synem”