„Za brawurę i igranie z losem zapłaciłem najwyższą cenę. Szkoda, że zrozumiałem to, gdy było już za późno”
„Ból fizyczny mieszał się z bólem serca. Nie wiedziałem, gdzie szukać ratunku, i wtedy zacząłem się zastanawiać, czy rzeczywiście modlitwa mamy uratowała mi życie. Bo jeśli tak, to może On ma jeszcze wobec mnie jakieś plany”.
- Filip, 25 lat
Powoli, ostrożnie otwierałem oczy. Uderzył mnie blask białego światła. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Nie mogłem poruszyć ani ręką, ani nogą. Przeraziło mnie to, łapałem powietrze jak ryba wyciągnięta z wody.
– Gdzie jestem?! – z trudem wydobyłem z siebie głos.
– Obudził się! Obudził! Siostro! – usłyszałem znajomy głos. – Dzięki Bogu, obudził się! Synku kochany! – wreszcie rozpoznałem głos mamy. – Żyjesz, wymodliłam to! Bóg się nad nami zlitował! W szpitalu jesteś. Wypadek był… – mama zanosiła się radosnym płaczem.
Za chwilę przybiegła pielęgniarka, a po niej lekarz. Obejrzał mnie dokładnie, poświecił latarką po oczach i zapytał:
– Czy pan mnie słyszy? Jak się pan nazywa?
– Filip – odpowiedziałem posłusznie. – Filip K.
– W porządku – stwierdził lekarz. – Miał pan wypadek, jest pan w szpitalu. Wszystko będzie dobrze! – nie wiedziałem, czy powiedział to do mnie, czy do mamy.
– Modliłam się, doktorze! Tak jak pan kazał. Tak bardzo chciałam, żeby Bóg go oszczędził! Jego jednego tylko mam…
– Teraz już będzie dobrze – powtórzył lekarz i poszedł.
Mama usiadła przy moim łóżku i wzięła mnie za rękę, którą miałem całą w gipsie.
– Tak się cieszę, że wreszcie się obudziłeś – powiedziała ze łzami w oczach. – Odpoczywaj, a wszystko będzie dobrze. Słyszałeś, co mówił lekarz? Będziesz zdrowy!
Poczułem się zmęczony i zamknąłem oczy. Usłyszałem jeszcze głos mamy:
– Śpij, kochany! Śpij, odpoczywaj, syneczku…
Usnąłem.
Tylko to się liczyło
Motocykle od zawsze były moją pasją. Pamiętam, że gdy jako dzieciak spędzałem wakacje na wsi u zaprzyjaźnionych gospodarzy, znalazłem pod sianem w stodole zapomniany motorower. To był stary komar. Gospodarz Juliusz B., gdy zobaczył moje znalezisko, sam się zdziwił:
– Myślałem, że to dawno na złomie, a tu proszę!
– Mogę go naprawić – powiedziałem.
– A naprawiaj, jeśli umiesz, naprawiaj – uśmiechnął się Juliusz i machnął ręką.
Miałem wtedy 13 lat. Za zgodą pana B. warsztat urządziłem w stodole. Rozebrałem komara do najdrobniejszej śrubki. Wszystkie części w kolejności poukładałem na dużym stole. Widziałem kiedyś w telewizji, jak to robią mechanicy Formuły 1, i starałem się ich naśladować. Strasznie mnie jarała ta robota. Rodzice martwili się, że nie biegam z kolegami za piłką, że nie kąpię się w rzece. Mnie interesował wyłącznie ten motorower.
Udało mi się znaleźć pomocnika – Piotrka, syna B., Był dwa lata starszy ode mnie i też miał smykałkę do mechaniki. W ciągu niespełna dwóch miesięcy złożyliśmy tego komara. Gdy czegoś nie wiedzieliśmy, szukaliśmy pomocy na forach w internecie. Zanim wróciłem do domu, udało nam się jeszcze trochę pojeździć. Od tamtej pory wszystkie sprzęty napędzane silnikiem stały się moją pasją.
Nikt nam nie podskoczył
Prawo jazdy zrobiłem w pierwszym możliwym terminie. Jeszcze przed maturą zacząłem zbierać na własny motocykl. Imałem się każdego zajęcia, byle zdobyć jakiś grosz. Kupiłem starą SHL Gazela. Odremontowana służyła mi przez dwa lata. Potem miałem również starą MZ-kę, taką, jaką jeździła w PRL milicja.
Gdy zacząłem zarabiać, kupiłem yamahę. Używaną – miała 10 lat i była mocno wyeksploatowana. Ale po remoncie motocykl chodził jak zegarek. Szalałem wszędzie, gdzie się dało. Jazda na jednym kole to był mój popisowy numer. Wraz z kilkoma kumplami tworzyliśmy silną grupę. Nikt nam nie podskoczył. Co tu dużo gadać, byliśmy postrachem kierowców w starych beemkach. Oni lubili szpanować, a my na naszych maszynach sprowadzaliśmy ich do parteru. Nie było silnych, gdy jadąc obok siebie, blokowaliśmy drogę.
Największą radość sprawiały nam ucieczki przed policją. Żaden radiowóz nie był w stanie nas dopaść, chociaż chętnych nie brakowało. Otaczaliśmy delikwenta motocyklami ze wszystkich stron i zmniejszaliśmy prędkość do 20 km/godz. Potem gwałtownie przyspieszaliśmy i zanim policjant wrzucił trzeci bieg, śladu po nas nie było. Moim marzeniem stała się nowa yamaha o mocy 200 koni. Wyciągała powyżej 300 km na godzinę. Raz próbowałem na starym lotnisku. Nieprawdopodobne wrażenie… Tak było do tamtego dnia.
Potem już tylko został mi ten sen… …słyszę najpiękniejszy dźwięk na świecie. To moja maszyna wyje jak bolid Formuły 1. Otulony w skórzany kombinezon i w kasku czuję się bezpieczny. Na wyświetlaczu mam 200 km/godz. Silnik nie wykorzystał jeszcze swoich możliwości, ale na drodze jest zbyt ciasno, by przyspieszać. Ledwie rozpoznaję marki aut. Przede mną skrzyżowanie. Prawa wolna, lewa… Potężny cios wystrzeliwuje mnie w powietrze.
Potworny ból i ciemność
Budzę się zlany potem. Coś krzyczę, boję się, wszystko mnie boli, nie mogę się ruszyć. Odkrywam, że jestem w szpitalu.
– Cicho, synku, cicho – słyszę uspokajający szept mamy. – To tylko zły sen, wszystko będzie dobrze.
Sen o wypadku wraca, ale wciąż nie wiem dokładnie, co się stało. Na pewno było za szybko i ktoś mi wyjechał z lewej strony. Przy dwustu na godzinę nie ma szans na żaden manewr. Nie ma ucieczki. Zresztą przy stu na godzinę także. Wtedy życie zależy od planów „wielkiego scenarzysty”, znaczy od Boga! Ja żyję, więc dziękuję Stwórcy i czekam, co będzie dalej…
Po ponad miesiącu zdjęto mi gips z rąk, ale reszta wciąż tkwiła w sztywnym pancerzu. Pewnego dnia na obchodzie lekarz powiedział, że czeka mnie długa i trudna rehabilitacja. Jakby mimochodem oznajmił, że nie wiadomo, czy w ogóle będę chodził. Ta informacja wbiła mnie w łóżko. Dotąd wcale nie dopuszczałem do siebie takiej myśli.
− Prawdopodobnie nie będę chodził?! To niemożliwe! Bzdura! Nigdy! – zacząłem krzyczeć jak wariat.
Przysłali do mnie szpitalną psycholog. Nawet ładna dziewczyna.
– Jezu, żebym ja mógł się ruszać… – pomyślałem. – Byłabyś moja, dziewczyno. Na bank! Jeszcze żadna mi nie odmówiła, gdy ją przewiozłem swoją yamahą.
Rozmawialiśmy o motocyklach, o mojej pasji, o wycieczkach. Czułem, że jest między nami nić porozumienia.
– Boże, dlaczego mnie tak doświadczasz?! – krzyczałem w myślach. – Przecież jestem dobrym człowiekiem, nikomu nie zrobiłem krzywdy. Za co ja tak cierpię?! Chcę jeździć na motocyklu! To jest moje życie!
Ból fizyczny mieszał się z bólem serca
Nie wiedziałem, gdzie szukać ratunku, i wtedy zacząłem się zastanawiać, czy rzeczywiście modlitwa mamy uratowała mi życie. Bo jeśli tak, to może Bóg ma jeszcze wobec mnie jakieś plany. Na darmo by mnie nie trzymał na ziemi. Może jeszcze nie wszystko stracone.
Nie wiem dokładnie, kiedy zacząłem się modlić. Gdy człowiek cierpi, gdy widzi, że jego życie się wali w gruzy, szuka pocieszenia wszędzie. Ja szukałem w modlitwie. I wtedy przypomniała mi się moja babcia. Miała trudne życie. Wojna odebrała jej wszystko – dom, najbliższych, rodzinę, dorobek życia. Mimo to babcia nigdy nie straciła wiary ani nadziei, a żyła 97 lat. Wiele razy mi powtarzała:
– Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Trzeba tylko bardzo chcieć i się dużo się modlić! – powtarzała mi to wielokrotnie, gdy coś mi się nie udało. Wtedy te słowa traktowałem jak czarodziejskie zaklęcie, bo pamiętam, że się sprawdzało. Ale to były drobne sprawy. Czy teraz wystarczy chcieć?
„Panie! Najpierw chcę podnieść się z łóżka! A potem chodzić! To jest mój cel. Pomóż mi!”.
Modlę się kilka razy dziennie, naprawdę żarliwie. I oczywiście wykonuję wszystkie polecenia lekarzy i fizjoterapeutów. Jestem na tym tak skoncentrowany, że nie wiem, co się wokół mnie dzieje. Wciąż powtarzam sobie: „nie ma tego złego”, i czekam, kiedy moje nieszczęście wyjdzie na dobre.
– Czasami musisz długo czekać – przypomniałem sobie słowa babci. – Bóg lubi cierpliwych!
– Dobrze! – zgodziłem się sam ze sobą. – Będę cierpliwy i pokorny, będę czekał. Zrobię wszystko, by stanąć na nogi.
To wszystko – wypadek, potem dochodzenie do zdrowia i rekonwalescencja – wydarzyło się niemal dwa lata temu. Babcia miała rację. „Nie ma tego złego”. Mówiła też, że każde wydarzenie w naszym życiu czemuś służy. Jeśli tak jest w istocie, to Bóg chciał, żebym wrócił do zdrowia i nadal jeździł motocyklem.
Już nie szaleję, nie szpanuję, nie popisuję się idiotycznymi sztuczkami. Szanuję życie swoje i innych! Zostałem ratownikiem drogowym i prowadzę motocyklową szkołę jazdy. Uczę szacunku dla życia i tego, że prawdziwy motocyklista to nie drogowy szaleniec. To styl życia!