Reklama

Odliczałam dni do komunii mojej wnuczki, jakby to miała być moja własna uroczystość. W głowie od miesięcy układałam obrazy: Hania w sukience jak z bajki – białej, z tiulem, z rękawkiem do łokcia, obowiązkowo z wiankiem na głowie. Widziałam ją, jak wychodzi z kościoła, dumnie stąpa po białym dywanie, a ja robię jej zdjęcia w ogrodzie pod czereśnią. Potem wielki obiad w sali, tort z figurką dziewczynki w komunijnym stroju, toasty, rozmowy, dzieci biegające po ogrodzie z balonami. Tak miało być.

Reklama

A potem przyszła Iwona, moja synowa, z tą swoją „wizją” i wszystko się posypało.

Nie mogłam tego zrozumieć

Wszystko będzie bardzo skromnie – powiedziała przez telefon, jakby opowiadała o pogrzebie. – Alba, nie suknia. Tylko obiad, żadnego wesela. Najbliższa rodzina. Hania nie potrzebuje przedstawienia, tylko chwili skupienia.

Nie powiedziałam nic. Nie mogłam. Głos uwiązł mi w gardle jak suchy chleb. Dopiero wieczorem, siedząc w fotelu i gapiąc się w telewizor, którego nie słuchałam, zaczęłam rozumieć, co się dzieje.

Zrobili z tego byle co, pomyślałam. A to przecież taki wyjątkowy dzień. Sakrament. Nasze rodzinne święto. I ona chce z tego zrobić zwykłe spotkanie przy herbacie?

W moich czasach takie dni były święte. Nikt się nie zastanawiał, czy wypada wydać kilka tysięcy na uroczystość. Po prostu się to robiło. Dla dziecka. Dla rodziny. Dla siebie. A teraz?

Teraz czuję się jak ostatnie ogniwo łańcucha, którego nikt już nie potrzebuje. Stara babcia z przeszłości. Relikt. Nawet Hania nie zadzwoniła, żeby się pochwalić sukienką. Bo nie ma sukienki. Ma albę. Białą, bezkształtną szatę, w której każde dziecko wygląda tak samo. Jak ministranci.

Zaczęłam się wtedy zastanawiać, czy to już koniec. Czy teraz wszystko będzie inne. Czy naprawdę nadszedł czas, w którym starsi mają siedzieć cicho, a młodzi będą nam dyktować, co jest „ważne”.

Zamknęłam oczy i przypomniałam sobie dzień komunii mojej córki. Miała wtedy loki, które kręciłam jej od piątej rano. Sukienkę kupiłam w Krakowie, z koronką przy dekolcie. I jak się wtedy cieszyła... A ja byłam z niej dumna.

Teraz czuję tylko żal. I trochę wstydu. Że pozwalam im odebrać mojej wnuczce ten jeden, jedyny dzień, który powinien być wyjątkowy.

Za moich czasów było inaczej

– Naprawdę chcesz, żeby moja wnuczka wyglądała jak ministrant, a nie księżniczka? – zapytałam, trzymając w dłoni filiżankę z herbatą. Siedziałyśmy w jej kuchni, przy tym samym stole, przy którym jeszcze niedawno robiłyśmy pierogi na Wigilię.

Iwona spojrzała na mnie znad kubka z kawą. Spokojna, jakby nic się nie stało.

– Mamo, to nie pokaz mody. Chcemy, żeby Hania pamiętała, po co jest ta uroczystość. Nie o sukienkę tu chodzi.

– A o co? O rezygnację z radości? Z wyjątkowości? – Głos mi zadrżał. – Dzieci powinny pamiętać ten dzień jako coś wielkiego. Świętego, ale i pięknego. A nie jak kolejny dzień w szkole!

Iwona westchnęła i odsunęła się lekko od stołu.

– Hania nie pottzebuje wielkiej imprezy. To delikatna, skromna dziewczynka. Cieszy się, że wszystkie dzieci będą wyglądać tak samo. Nie będzie porównań, nie będzie „kto miał droższą sukienkę”.

– Ależ dziecko, przecież to nie o porównania chodzi. Chodzi o wspomnienia! O zdjęcia, które będzie oglądać za dwadzieścia lat! – Wzruszyłam się. – Kiedyś to były sukienki jak z bajki.

Iwona spojrzała w bok, jakby chciała uciec wzrokiem.

– Czasy się zmieniły, mamo. My chcemy autentyczności, nie teatrzyku.

Poczułam, jakbym dostała w twarz. Teatrzyk? To wszystko, co dla mnie było świętością, wspomnieniem, rytuałem – dla niej było tylko błyskotką, przedstawieniem.

Usiadłam ciężej na krześle. Zawsze myślałam, że tradycja jest wieczna. A teraz siedzi przede mną kobieta, która uważa, że przesadzam. Że jestem z innego świata.

Może faktycznie jestem, pomyślałam. Może to już nie mój czas. Ale w środku czułam narastającą złość. I smutek. Tak jakbym została wypchnięta z rodziny, którą sama budowałam.

Nie mogłam dłużej milczeć

Kościół był pięknie udekorowany – białe wstążki, kwiaty przy ołtarzu, światło przenikające się przez witraże. Ale gdy spojrzałam na dzieci idące równo w procesji, coś mi ścisnęło gardło. Wszystkie wyglądały tak samo.

Rzędy białych alb. Hania wśród nich. Trudno ją było rozpoznać. Dopiero po fryzurze – ten delikatny warkocz, który sama jej rano zaplotłam, z małym białym kwiatkiem na końcu. Siedziałam w ławce, obok Kuby. Uśmiechał się do mnie ciepło, jakby chciał powiedzieć „nie złość się, wszystko jest dobrze”. A ja tylko zaciskałam usta.

Po mszy pojechaliśmy do restauracji. Kameralna sala, dziesięć osób. Iwona uśmiechnięta, Hania cicha, ale jakby zadowolona. Tylko ja nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Nie tak to miało wyglądać.

Zupa była pyszna, danie główne też, ale atmosfera… jak po chrzcie. Cicho, spokojnie, bez śmiechu. Bez dzieci biegających po ogrodzie. Bez sąsiadów, bez ciotek, bez ciast od znajomych.

– W moich czasach to nie byłaby żadna komunia – powiedziałam, nie patrząc na nikogo. – Przecież ona nawet nie wygląda jak panna młoda.

Cisza. Nagle wszyscy zamarli. Spojrzałam na Hanię. Jej dolna warga zaczęła drżeć. Po chwili spuściła głowę i zobaczyłam, jak łza spada jej na talerz. Jeszcze jedną. I jeszcze.

– Haniu… – zaczęła Iwona, ale było za późno.

Dziewczynka wstała i wybiegła z sali. Iwona pobiegła za nią. Kuba spojrzał na mnie z niezrozumieniem. A ja? Poczułam pustkę. I gniew.

– Powiedziałam prawdę – mruknęłam. – I co z tego?

Ale chwilę później... pojawił się cień żalu. Może to nie był dobry czas. Może nie to miejsce. Może nie powinnam tego mówić. Nie tak.

Może jednak przesadziłam

Obiad się skończył, zanim na dobre się zaczął. Po płaczu Hani nikt już nie miał ochoty na deser. Czekoladowy tort z białą hostią stał nietknięty na środku stołu, jakby nagle stał się wyrzutem sumienia.

Czułam, że powinnam coś powiedzieć. Przeprosić? Wytłumaczyć? Ale przecież nie zrobiłam nic złego… tylko powiedziałam, co myślę.

– Mamo, możemy na chwilę? – Iwona podeszła do mnie, wyprostowana jak struna.

Pokiwałam głową. Wyszłyśmy na taras. Świeże powietrze uderzyło mnie w twarz jak zimna woda.

– Wiesz, że zraniłaś Hanię? – zaczęła cicho. – Ona się tak starała, była szczęśliwa. A ty... ty ją zawstydziłaś. Przy wszystkich.

Zamilkłam. Serce mi waliło.

– A ty mnie zraniłaś wcześniej – odpowiedziałam po chwili. – Zrobiłaś wszystko tak, jakbyś wstydziła się rodziny. Jakbyś nie chciała, żebyśmy w ogóle byli częścią tego dnia.

– Nieprawda – prychnęła. – Chciałam tylko, żeby było spokojnie. Żeby Hania czuła się dobrze, nie jak lalka do zdjęć.

– Ale to właśnie te zdjęcia zostają na całe życie – podniosłam głos. – Ty już chyba zapomniałaś, jak to było. A ja pamiętam. Tę dziecięcą radość, te piękne sukienki. Chciałam tego samego dla Hani. Dla nas.

Drzwi uchyliły się i dołączył do nas Kuba. Wsunął się między nas jak mediator.

– To był nasz wybór – powiedział spokojnie. – Nie ze skąpstwa, nie z braku serca. Po prostu inna wizja. Mieliśmy do tego prawo.

Patrzyłam na nich oboje i czułam się... osaczona. Jakby moja miłość do wnuczki była czymś złym. Jakby troska, tradycja, pamięć – były teraz nie na miejscu. Niemodne.

Może naprawdę nie rozumiem już tego świata – przemknęło mi przez myśl. Ale gdzieś w środku tliło się też inne uczucie. Niechciane. Niewygodne. Może to ja przesadziłam?

Między nami zapadła cisza. Nikt nie miał już siły mówić. Tylko ten mur – gruby, ciężki – coraz wyraźniej rósł między nami.

Czułam się niezrozumiana

Wróciłam do domu o zmroku. Autobus był prawie pusty, a ja całą drogę patrzyłam przez okno, chociaż nie widziałam nic poza własnym odbiciem. Kobieta z twarzą zmęczoną nie tyle wiekiem, co tym wszystkim, co w środku się nagromadziło.

W domu panowała cisza. Nie zdejmując płaszcza, usiadłam na fotelu w salonie i sięgnęłam po pilota. Włączyłam telewizor, ale dźwięk zagłuszał tylko myśli, nie przynosił ukojenia. Na ekranie leciał jakiś program kulinarny, prowadzący coś mieszał w misce i się uśmiechał. Ja nie miałam siły nawet zdjąć butów.

Czy naprawdę wszystko musi być po mojemu, żeby było dobrze? – zapytałam siebie w myślach. Czy może to ja się pogubiłam?

Przypomniałam sobie, jak przed laty szykowałam komunię mojej córkę. Jak dzień wcześniej polerowałam sztućce, żeby błyszczały, jak piekłam sernik o czwartej nad ranem. To był rytuał. Coś większego niż zwykła impreza. I byłam wtedy pewna, że inni to doceniają. Że widzą mój wysiłek.

A dziś? Nie chcą już tradycji, rytuałów. Chcą „spokoju” i „autentyczności”, myślałam z goryczą. A może to tylko wymówka, żeby nie musieć się starać?

Ale zaraz potem przyszła inna myśl, cichsza, bardziej niepokojąca. Może ja też nie słucham. Może nie chcę widzieć Hani taką, jaka jest, tylko taką, jaką JA bym chciała, żeby była.

Zgasiłam telewizor. Cisza była jeszcze cięższa. Nie sięgnęłam po telefon. Chciałam zadzwonić, zapytać, czy Hania się uspokoiła. Ale coś mnie powstrzymało. Duma. Albo może strach, że nie odbiorą.

Zamiast tego siedziałam w fotelu, sama, z herbatą, która już dawno wystygła. I pierwszy raz poczułam... że naprawdę jestem sama. Od gniewu do pustki. Od racji do samotności. Tak właśnie wyglądał ten dzień komunii.

Popełniłam błąd

Minęły trzy dni. Trzy długie, ciche dni. Nikt nie dzwonił. Nikt nie przysłał zdjęć z komunii. Żadnego „dziękujemy za obecność”, żadnego „Hania cię kocha, babciu”. Tylko cisza.

Siedziałam przy stole i układałam niepotrzebnie już starannie wydrukowane zdjęcia mojej córki z jej komunii. Miała wtedy biały wianek z żywych kwiatów, pamiętam, że jechałam po nie pół miasta, żeby były świeże. Trzymała świecę w dłoniach i patrzyła w aparat z takim błyskiem... Czy Hania też tak patrzyła? Nie wiem. Nie poprosili mnie, żebym zrobiła jej zdjęcia. Chociaż aparat miałam ze sobą.

Spojrzałam na komórkę. Ikonka wiadomości – zero. Połączenia – zero. Jakby mnie nie było.

Może rzeczywiście... popsułam coś, czego nie da się odbudować. Jednym zdaniem, jedną gorzką uwagą. A może to nie słowa były gwoździem do trumny, tylko moje oczekiwania. Moje rozczarowanie, które przelało się na wszystkich.

Wnuczka płakała. A ja? Ja siedziałam w milczeniu i uważałam, że mam rację.

Czuję, jak drży mi ręka, gdy sięgam po telefon. Wstukuję numer Iwony. Palec zatrzymuje się nad zieloną słuchawką. I... odkładam telefon z powrotem na stół. Nie zadzwonię. Nie dziś.

Czy Hania spojrzy na mnie jeszcze kiedyś tak, jak wtedy, gdy przyszła do mnie z plastelinowym pierścionkiem i powiedziała: „Babciu, jesteś moją najlepszą królową”? Czy to już przeszłość, którą straciłam?

Patrzę na stół. Na jedną świecę komunijną, którą trzymam od tygodni. Miała być prezentem. Nie zdążyłam jej wręczyć. Leży, nierozpakowana. Biała, z delikatnym złotym napisem: Pamiątka Pierwszej Komunii Świętej.

Tak. Dobrze, że ją zatrzymałam. Będzie przypominać, że czasem to nie tradycja się liczy najbardziej. Tylko dziecko. Tylko Hania.

Barbara, 63 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama