„Zachwycałam się życiem siostry za granicą. Po podróży do Stanów zrozumiałam, że o wiele bardziej wolę się kisić na działce”
„Byłam świadoma, że jej codzienność nie jest bajką, bo wielokrotnie wspominała o samotnych wieczorach i hotelowych śniadaniach w milczeniu. Mimo to lubiłam się przez chwilę poczuć jak ktoś inny, oderwać myślami od prania i rachunków. I nie przyszło mi do głowy, że los spłata mi za chwilę psikusa”.

- listy do redakcji
Od zawsze miałam skłonność do porównywania się z innymi. Tu komuś zazdrościłam figury, tam sukcesu, ale największe ukłucie czułam, widząc zdjęcia z dalekich zakątków świata. „Czym nasza mieścina może się równać z takim Paryżem czy Nowym Jorkiem?” – powtarzałam w duchu, choć wyjazdy jakoś nie wpisywały się w moje życie. Nie było ani funduszy, ani wewnętrznego przymusu. Nie każdy musi być globtroterem przecież. Gdy trafiała się odrobina wolnego, wolałam siedzieć na działce lub pielić ogródek, niż ruszać w nieznane i wydawać oszczędności na hotele i loty. Przekonywałam samą siebie, że dobrze mi tu, choć miałam dowody, że można inaczej. Najlepszym z nich była moja starsza kuzynka, Eliza.
Los spłatał mi psikusa
Eliza nigdy nie założyła rodziny, zawodowo pracowała jako reporterka i ciągle ją gdzieś wysyłano. Ostatnio dokumentowała życie codzienne różnych społeczności. Ciekawe zajęcie nie powiem. Nasze kontakty były okazjonalne. Czasem jakaś kartka z Kapsztadu czy Santiago. A jednak podświadomie ją podziwiałam. Może nie chciałam wieść jej życia, ale często wyobrażałam sobie, że jestem na jej miejscu. Zwłaszcza wtedy, gdy w kuchni znów słyszałam od męża kąśliwą uwagę o nieudanej zupie. Myślałam sobie: „Eliza pewnie właśnie robi zdjęcia palm o zachodzie słońca”.
Byłam świadoma, że jej codzienność nie jest bajką, bo wielokrotnie wspominała o samotnych wieczorach i hotelowych śniadaniach w milczeniu. Mimo to lubiłam się przez chwilę poczuć jak ktoś inny, oderwać myślami od prania i rachunków. I nie przyszło mi do głowy, że los spłatał mi psikusa. Pewnego poranka zadzwoniła Eliza, a głos jej aż drżał z emocji.
– Przejdę od razu do rzeczy – powiedziała. – Redakcja szuka kogoś do pomocy przy zagranicznym reportażu. To nie oferta dla młodej influenserki, tylko dla kobiety z doświadczeniem. Ty się idealnie nadajesz. Będzie o codzienności kobiet w różnych kulturach. Musisz pogadać z Krzyśkiem, wiem, ale taka okazja się więcej nie powtórzy. Pomyśl, to Stany! Czekam na odpowiedź do środy. Buziaki!
Zamurowało mnie. Nie widziałam się w roli globtroterki, zwłaszcza że zostawiłabym rodzinę. Dzieci już co prawda podrosły, ale Krzysiek nie był typem, który sam z siebie zrobi pranie. A jednak… poczułam podekscytowanie. Przecież skończyłam pedagogikę i podyplomowe z antropologii kultury, miałam kiedyś swoje ambicje! Czekałam niecierpliwie na powrót męża, by podzielić się wiadomością. Jego reakcja mnie jednak totalnie zaskoczyła:
– Serio się jeszcze zastanawiasz? – zdziwił się. – Jedź, dziewczyno, teraz albo nigdy. My sobie jakoś poradzimy.
– Mówisz poważnie? – zapytałam nieufnie.
„Może ma inną?” – przemknęło mi przez głowę, lecz zaraz sama zganiłam się za tę myśl. Ważniejsze było teraz to, że powinnam szybko zadzwonić do Elizy z odpowiedzią, że jadę, pędzę, lecę.!
Na miejscu przeżyłam szok
Kolejne dni wypełniły się organizacją wyjazdu. Zakupy, dokumenty, szczepienia… Ale sprawiało mi to radość! Nawet dzieci zauważyły, że jakoś inaczej się zachowuję. Do tego nowa fryzura, tusz do rzęs, modna bluzka…
– Obyś nie została tam na dobre – mruknął mój syn.
– Przecież to tylko praca – odpowiedziałam lekko, choć z tyłu głowy pojawiła się myśl: „Może nie na stałe, ale chociaż na trochę dłużej, zrobić sobie wakacje od tej szarej codzienności…”.
Wreszcie nadszedł dzień wylotu. Pożegnania, łzy, buziaki, zapewnienia, że będziemy w kontakcie. A potem wsiadłam w samolot i poleciałam. Na miejscu przeżyłam szok. Nasz „hotel” przypominał raczej starą kamienicę w kiepskiej dzielnicy niż luksusowy apartament. Do centrum było daleko. Nie miałam czasu tam pojechać, nawet jeśli bym chciała!
Szef projektu okazał się kontrolującym każde działanie formalistą. Rozliczał nas z każdej drożdżówki i kawy. W Polsce sama decydowałam o swoim czasie. Tutaj? Zlecenia, terminy, presja. Moja rola ograniczała się do załatwiania spraw, których nikt inny nie chciał się podjąć. Kolejki, zatłoczone metro, gubienie się w dokumentach… I to wszystko przed południem!
Reszta ekipy wydawała się jednak zadowolona. Po pracy wskakiwały w sukienki i ruszały w miasto. I wcale nie były singielkami! Mówiły, że muszą odreagować całą tę rozłąkę, stres, presję. Dla mnie to był koszmar, dla nich ekscytacja. W rozmowach telefonicznych z bliskimi mówiły, że nie chodzi o pieniądze. Dla nich liczyła się adrenalina, tempo, poczucie bycia „w centrum wydarzeń”. Zaczęłam rozumieć, że ja jestem inna. Lubię spokój, rytuały, zwyczajne życie.
Wolałam cieszyć się zwyczajnością
Na pocztówkach Nowy Jork wyglądał cudownie. W realu to głównie korki, tłum, ostrzeżenia przed niebezpiecznymi dzielnicami, trudności ze zrobieniem zakupów po pracy. Powoli docierało do mnie, że cudze życie niekoniecznie bywa lepsze. Eliza miała pasję i siłę, ale mnie nie pasowało to tempo. Z utęsknieniem marzyłam o poranku w szlafroku, z kubkiem kawy i rozmowie z sąsiadką o cenach jajek.
Najgorsze według mnie w takim życiu? Brak czasu. Wieczorami zmuszałam się, żeby napisać kilka zdań do rodziny. A od nich, o dziwo, zero dramatów. Krzysiek nie narzekał, dzieci radziły sobie znakomicie. I choć powinnam się cieszyć, czułam się jakaś taka niepotrzebna. Eliza też nie zauważała mojego zmęczenia. Pewnego wieczoru rzuciła:
– Gocha, myliłam się co do ciebie! Zawsze myślałam, że interesuje cię tylko domowy budżet i co dziś na obiad, a tu proszę! Może przy kolejnym projekcie połączymy siły? Może tym razem... Japonia?
Japonia? O nie! Uśmiechnęłam się uprzejmie, ale już wiedziałam swoje. Niech sobie sama leci. Ja wracam do mojego spokojnego rytmu! Ewentualnie na tydzień nad polskie morze z rodziną. I nic więcej! Leżąc w łóżku i patrząc przez okno na światła tej „stolicy świata”, miałam tylko jedno marzenie, żeby wtulić się w znajome ramiona, słuchać chrapania dzieciaków i cieszyć się zwyczajnością. Tam, w Nowym Jorku, zrozumiałam, że w tym starym powiedzeniu „Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma” jest więcej prawdy, niż myślałam.
Zaznaczyłam datę powrotu. Zostało jeszcze 14 dni. Nie mogłam się ich doczekać. I już wiedziałam, że nie zamieniłabym swojego życia na żadne inne. Egzotyczne podróże? Dziękuję. Wystarczy mi działka, mój ogród, dzieciaki i zapach świeżo upieczonego chleba. Wszędzie dobrze, ale najlepiej... u siebie. I tego się zamierzam trzymać.
Małgorzata, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Byłam zazdrosna, że własne dzieci wolą babcię ode mnie. Zamiast o nie zadbać, walczyłam z własnymi demonami”
- „Moja ostatnia noc wolności wymknęła się spod kontroli. Nie pamiętałam nawet jego imienia, a rozbił mój świat na kawałki”
- „Od lat czekałam, aż mój kochanek się rozwiedzie. Żyłam jak w klatce, aż pewnego dnia, znalazłam kluczyk do zamka”