Reklama

Jestem wielkim entuzjastą lotów balonem. Jako mały chłopiec kilka razy przeczytałem powieść Juliusza Verne’a „Pięć tygodni w balonie”. Za każdym razem, gdy widziałem na niebie owe ciche statki powietrzne, zazdrościłem ich pasażerom. I marzyłem, by kiedyś stać się jednym z nich. Potem życie tak się potoczyło, że zawsze brakowało miejsca na spełnienie tego jednego marzenia.

Reklama

W zeszłym roku pojechałem na wczasy do Turcji. W trakcie pobytu zaoferowano nam wycieczkę do Kapadocji, gdzie przed wiekami w skalnych jaskiniach żyli pierwsi chrześcijanie. Pojechałem z żoną i właśnie tam pierwszy raz wsiadłem do balonu. Sylwia cierpi na lęk wysokości, więc nie chciała w tym uczestniczyć. Ja jednak przeżyłem przygodę, której nigdy nie zapomnę.

To było coś tak pięknego, że potem przez kilka dni z rzędu śnił mi się bezszelestny lot w niebo, wstające nad horyzontem słońce i niesamowite kształty, wyrzeźbionych przez wiatr skał i dolin. Złapałem bakcyla.

Nie miałem się czego bać

Po powrocie do kraju zapisałem się do aeroklubu, do sekcji baloniarskiej. Po przejściu szkolenia teoretycznego zacząłem ćwiczenia praktyczne. Miałem przed sobą dziewiętnaście szkoleniowych lotów z instruktorem i ostatni, samodzielny lot (choć pod nadzorem), coś w rodzaju egzaminu. Nie ukrywam, że z tygodnia na tydzień rosło we mnie napięcie przed tym ostatnim rejsem. Nie wątpiłem jednak w to, czy dam radę. Przy dzisiejszej technice łącznościowej byłem praktycznie na „widelcu” radiooperatora. Przećwiczyłem też awaryjne lądowanie i z lotu na lot czułem się coraz lepiej przygotowany.

Wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy miałem być pasowany na pierwszy baloniarski stopień. Przyjechałem do aeroklubu godzinę przed wylotem. Tego nauczył mnie instruktor.

– Bądź wcześniej, przed innymi. Dwa razy sprawdź wszystko, żebyś w powietrzu miał pewność, że niczego nie przeoczyłeś i bezpiecznie wrócisz na ziemię – powtarzał.

Mój balon stał już przed hangarem, aparat tłoczył w niego ciepłe powietrze. Jego powłoka wykonana była z włókna poliestrowego powlekanego poliuretanem, co czyniło ją wytrzymałą na rozciąganie oraz odporną na działania światła słonecznego. Nie miałem się więc czego bać.

– Jak samopoczucie? – Piotrek klepnął mnie w ramię.

Spojrzałem w niebo, potem na unoszącą się powoli czaszę balonu i wypiąłem mężnie pierś do przodu.

– Jak widzisz, nie pękam – oznajmiłem nie bez satysfakcji.

Piotra poznałem już na początku kursu. Podobnie jak ja był fascynatem baloniarstwa, i podobnie jak ja przez długi czas nie wierzył, że mógłby spróbować tego sportu.

On odbył swój pierwszy lot z instruktorem poprzedniego dnia i wrócił jeszcze bardziej oczarowany i pewny, że chce latać do końca swoich dni. Kiedy spytałem go wczoraj, jak mu się podobało, usłyszałem: „To magia”.

Dziś był mój dzień i byłem pewien, że będę czuł się tak samo.

– W takim razie zaczekam tu na ciebie – spojrzał na zegarek. – Masz przed sobą godzinę lotu do raju. Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę.

W pewnym momencie instruktor źle się poczuł

O wyznaczonej porze wsiadłem do gondoli wraz z instruktorem. Miałem powoli wznieść się na 100 metrów, odczekać 10 min i wznieść się do wysokości 500 metrów. Potem na tym pułapie pobyć 10 minut i wrócić powolnym lotem opadającym na ziemię.

Na wysokości 100 metrów instruktor zaczął mieć kłopoty z oddychaniem. Chciałem zawracać, ale on powiedział, że to nic takiego i zaraz mu przejdzie. Potem wziął z inhalatora dwa głębokie wdechy. Usiadł na dnie gondoli i oparł się o ściankę kosza.

Przez cały czas omawiałem głośno poszczególne etapy wznoszenia, informowałem go, jakie mamy ciśnienie baryczne, prędkość wznoszenia, wysokość płomienia gazowego, temperaturę na palnikach, temperaturę w czaszy balonu i na zewnątrz.

Na wysokości 200 metrów nieoczekiwanie wpadliśmy w chmurę. Była tak gęsta, że nic nie widziałem na odległość wyciągniętej ręki. W takich sytuacjach, jak głosiła instrukcja, każdy musiał pozostać w koszu na swoim miejscu i wykonywać powierzone mu zadania. Inaczej wewnątrz mógłby powstać niepotrzebny bałagan, a takie sytuacje często kończą się tragicznie.

Ponieważ widoczność ograniczyła się niemal do zera i zaczął wiać ostrzejszy wiatr, zatrzymałem wznoszenie, mając nadzieję, że za kilka minut chmura wokół rozwieje się. Najwidoczniej jednak trafiliśmy na szeroki front atmosferyczny. Znowu zastosowałem się do instrukcji, która w podobnych sytuacjach, gdy nie jest się pewnym kierunku lotu i wysokości wałów chmur, nakazywała rozpocząć zniżanie się. Wysokościomierz zaczął pokazywał 150 metrów… 120… 80… Mimo że byliśmy coraz niżej, mleczny tuman nie ustępował… 60…. 35… 25…

Zgasiłem płomień, nasłuchując, czy gdzieś pod nami nie płynie strumień. Nic. Kompletna cisza.

„Jeśli nie wiesz, gdzie możesz wylądować – mówiła instrukcja, – to nie wolno przekroczyć granicy 25 metrów”. Musiałem zaryzykować, bo mgła stwarzała tylko dodatkowe niebezpieczeństwo. Instruktor tylko mnie obserwował i nic nie mówił, choć widziałem, że jest tak samo przerażony, jak ja. Dawał mi szansę. Mgła rozwiała się powoli i udało mi się bezpiecznie wylądować.

Reklama

Kiedy wróciliśmy na ziemię, wszyscy mnie wyściskali. Instruktor złożył mi gratulacje, że pomimo drobnej jego niedyspozycji, przez cały czas doskonale dawałem sobie radę. Odważyłem się spełniać marzenia i nie poddałem w obliczu trudności. Nawet po czterdziestce świat stoi przed nami otworem.

Reklama
Reklama
Reklama