Reklama

Mieszkam sama, bo córka, jak to córka, wyszła za mąż, urodziła dzieci i uważa, że wszystko już wie najlepiej. A zięć? Ambitny chłopak, z tych, co zawsze mają rację. Wszystko potrafi, wszystko przeliczy, wszystkim rządzi. Czasem nawet coś powie grzecznie, jak mu żona przypomni. Ale ostatnio? Ostatnio chodzi, kręci się po kuchni, zagląda do moich szafek i zaczyna:

Reklama

– Mamo, jak to możliwe, że u ciebie jest zawsze pełna lodówka?

Skąd te świeże owoce?

– A nowa kurtka? Z emerytury?

Oj, mój drogi… gdybyś ty wiedział, ile mnie kosztowało nauczenie się tej „magii”.

Zakręciło mi się w głowie

Stałam w kolejce do kasy z trzema bułkami i kefirem, a przede mną młoda mama z dzieckiem i pełnym wózkiem. Zapłaciła kartą, kwota mrugnęła na ekranie — ponad czterysta złotych. Zakręciło mi się w głowie. Czterysta złotych. Przypomniałam sobie, że moja emerytura w tym miesiącu była nieco ponad tysiąc sześćset. Bez trzynastki. Wyszłam ze sklepu z miną, jakbym co najmniej przegrała w totolotka. A potem coś mnie tknęło. Wyjęłam z torebki paragon. Nie wiem, co mnie podkusiło. Usiadłam na ławce i zaczęłam analizować: kefir – 2,89 zł, bułka – 0,79 zł sztuka. Wzięłam długopis i zapisałam w notesiku: 5,26 zł. Tak zaczęło się moje rachowanie.

Znowu coś liczysz, mamo? – zapytała mnie Magda, gdy tydzień później weszła do kuchni.

– Wydatki. Ile co kosztuje, ile na jedzenie idzie – odparłam, nie przerywając pisania.

– A po co? Przecież masz emeryturę.

– No właśnie dlatego.

Zięć tylko parsknął śmiechem. Oczywiście. Bo co tam teściowa może wiedzieć o finansach, prawda? Jednak byłam uparta. Spisywałam każdy grosz. Zaczęłam planować obiady na cały tydzień. Gdy coś zostawało z kolacji — lądowało w pojemniku na następny dzień. Nie marnowałam niczego. Nawet skórki z chleba suszyłam na bułkę tartą. Po miesiącu miałam zapisany cały zeszyt. Przejrzałam go, podsumowałam i… złapałam się za głowę. Tyle pieniędzy wcześniej wyparowywało, a ja nawet nie wiedziałam kiedy!

Uśmiechnęłam się pod nosem

Gdy raz się wciągnęłam w to notowanie, nie mogłam przestać. Ktoś inny może by się zniechęcił, ale nie ja. Uznałam, że skoro już wiem, gdzie mi pieniądze uciekały, to teraz czas sprawdzić, gdzie mogę je zatrzymać. Zaczęłam porównywać ceny w różnych sklepach. Co tydzień robiłam sobie mapę promocji. Do tego dochodziły gazetki, które teraz przeglądałam z lupą, jak za dawnych czasów księgę kucharską.

– Mamo, po co zbierasz te gazetki? – Magda uniosła brwi, widząc, jak rozkładam je na stole.

– A co, według ciebie powinnam chodzić do sklepu i kupować wszystko, jak leci?

– No… jak człowiek czegoś potrzebuje, to po prostu kupuje.

– A potem dziwne, że po tygodniu już nie ma nic w portfelu – mruknęłam.

Najlepsze okazywały się zakupy w lumpeksie. Owszem, kiedyś też się krzywiłam. Ale jak raz trafiłam na sweter z metką — wełniany, włoski, za osiem złotych — to mi przeszło.

– Mamo, skąd masz tę nową bluzkę? – zapytała mnie któregoś dnia Magda.

– Z second-handu. Pięć złotych.

– Serio? Wygląda jak z butiku! – zdziwiła się.

Zięć, który właśnie popijał kawę, uniósł brwi.

– Pięć złotych? Jak to możliwe?

Uśmiechnęłam się pod nosem. Nie wszystko złoto, co się świeci. I nie każda bluzka za dwie stówy wygląda lepiej niż ta z kosza „wszystko po piątce”.

– Wystarczy wiedzieć, kiedy i gdzie szukać – rzuciłam tylko, obracając się na pięcie.

Zamrugałam oczami

Któregoś dnia zadzwonił domofon. Otworzyłam, a za chwilę w progu stanął mój zięć z siatką z delikatesów. W ręku kawa z jakiejś kawiarni. Ubrany jak z katalogu.

– Dzień dobry, mamo – rzucił z uśmiechem. – Przechodziłem i pomyślałem, że wpadnę.

Zdziwiło mnie to. On nigdy nie „przechodził” przypadkiem. Zawsze miał coś do załatwienia. A teraz? W sobotnie przedpołudnie? Coś mi tu nie grało.

Kawka z mlekiem sojowym – dodał, stawiając kubek na stole. – Pamiętam, że lubisz taką.

Usiadł naprzeciwko, spojrzał uważnie. I wypalił:

– Mamo, powiem wprost. Co kombinujesz?

– Że co proszę?

– No bo jak to możliwe, że twoja emerytura to jakieś dwa tysiące, a masz zawsze pełną lodówkę, nowe ubrania, byłaś dwa razu u fryzjera, kupiłaś nowe buty i jeszcze opłaciłaś Asi lekcje angielskiego? Magda się wygadała.

Zamrugałam oczami.

– No to może po prostu jestem lepsza w zarządzaniu budżetem niż ty?

– Mamo, ja mam aplikacje, budżety, tabelki. A i tak mi nie styka. A ty? Jakim cudem?

Wzięłam łyczek kawy. Była za słodka. Jak cała ta jego troska.

– Spisuję wydatki. Planuję. Gotuję z resztek. Kupuję w promocji. Ubrania mam z lumpeksu, a fryzjer? Raz w tygodniu uczennica mi robi farbę za darmo, ćwiczy na mnie. Buty? Prezent od sąsiadki, za to, że jej psa wyprowadzałam, jak złamała nogę.

– Serio?

– Serio. A ty myślisz, że co, ja tu mam tajny sejf pod zlewem?

Zamilkł. A ja uśmiechnęłam się triumfalnie. Pierwszy raz od lat widziałam, że się nad czymś naprawdę zastanawia.

Docenił mnie

Od tamtej wizyty zięcia minęły może dwa tygodnie, a on… nagle zaczął się interesować moim życiem jak nigdy wcześniej. Wpadał bez zapowiedzi, patrzył, co gotuję, zaglądał do lodówki.

– Mamo, a skąd te winogrona? Przecież teraz kosztują jak złoto.

– Sąsiadka z działki dała. Ma krzaki, a nikt u nich nie je. Powiedziałam, że zrobię kompot.

– A łosoś?

– Promocja. Minus 60% z powodu daty. Zamroziłam na zupę rybną.

– A ta torba? Nowa?

– Z wymiany. Była taka akcja w bibliotece: przynieś książki, weź torebkę. Działały z jakąś fundacją. Miałam trzy romansidła z lat 90., to poszły.

Zięć chodził po mieszkaniu, marszczył czoło, jakby czegoś szukał. Wreszcie usiadł na kanapie i rzucił:

– Mamo, powinnaś nagrywać filmiki. Ludzie by się od ciebie uczyli, jak żyć za grosze.

– A ty byś był moim montażystą?

– Mógłbym. Ale najpierw zdradzisz mi jeszcze jeden sekret: skąd masz czas na te wszystkie promocje, porównania, gotowanie i spacerowanie z psami sąsiadek?

Wzruszyłam ramionami.

– Z tego samego miejsca, co każdy. Tylko że ja nie tracę go na zakupy online, oglądanie śmiesznych filmików.

Zachichotał. I w końcu — nie uwierzycie — wyjął notes.

Dyktuj, notuję. Zacznijmy od tej zupy rybnej…

Chyba pierwszy raz poczułam, że się dogadujemy.

Zaskoczyłam go

Od tej pory byłam dla zięcia jak guru. Przychodził regularnie — raz w tygodniu, czasem z notesem, czasem z tabletem. Miał różne pytania, ale wszystkie sprowadzały się do jednego: jak to robię, że mnie stać, a jego nie.

– Mamo, to ile tak naprawdę wydajesz na jedzenie? – zapytał któregoś razu.

– Średnio? Około trzystu złotych miesięcznie. Czasem mniej.

– Co?! My z Magdą mamy tysiąc i w połowie miesiąca lodówka piszczy.

Bo wy nie gotujecie. Gotowe zupy, sałatki w plastiku, sery po czterdzieści złotych za kilo i chipsy, „bo dzieci lubią”.

– To, co ty jesz?

– Wszystko, co zdrowe i tanie. Zupę jarzynową z resztek warzyw. Gulasz z kurczaka z przeceny. Naleśniki z serem, który sama zrobiłam z kefiru. Kompot zamiast coli. I wodę z kranu, przefiltrowaną, zamiast wody kokosowej za osiemnaście złotych.

Zięć zaczął się śmiać.

– Zażegnałabyś kryzys finansowy. I jeszcze na tym zarobiła.

– Ja nie chcę zarabiać. Chcę spokojnie żyć. I żeby wnuczka miała angielski.

Patrzył na mnie przez chwilę z miną, jakby mnie pierwszy raz widział.

– A te wszystkie wyliczenia… Prowadzisz je w zeszycie?

– Oczywiście. Mam też wersję w komputerze. Sąsiad mi pokazał, jak. Wiesz, ile satysfakcji daje wykres, z którego wynika, że wydałaś mniej niż miesiąc wcześniej?

– Masz łeb na karku. Może byś nas tego nauczyła? Magda mówi, że jak dalej będziesz taka zaradna, to my się do pani wprowadzimy na nauki.

– Wprowadźcie się, ale lodówkę przynosicie swoją. Ja swoich zapasów nie oddam.

Śmiał się, ale już z szacunkiem. Może nawet z podziwem.

Odzyskałam spokój

Od tego dnia coś się zmieniło. Nie w moim portfelu — ten nadal nie był grubszy — ale w głowach mojej rodziny. Magda zaczęła dzwonić z pytaniami o przepisy, zięć przysyłał zdjęcia paragonów, a wnuczka zaczęła segregować śmieci. Któregoś dnia zięć znowu wpadł z kawą. Usiadł naprzeciwko i westchnął:

– Mamo, ty to naprawdę żyjesz jak królowa. Tylko bez korony i bez kredytów.

– Bo królową nie jest ta, co nosi złoto, tylko ta, co wie, co ma.

– To chyba musisz nam zrobić szkolenie. Dla całej naszej rodziny.

– Najpierw to ty zrób jedną rzecz. Weź Magdę na spacer. Bez telefonu. A potem ugotujcie razem zupę. Z tego, co macie.

– Bez przepisu?

– Bez paniki. Zupa nie musi być z książki. Życie też nie.

Uśmiechnął się. Pierwszy raz tak, że poczułam, że nie jestem tylko teściową. Że może jestem też inspiracją. Albo przynajmniej — kimś, kogo zaczyna się słuchać, a nie tylko znosić przy niedzielnym rosole. I wiecie co? Lubię tę nową wersję życia. Skromną, ale spokojną. Z wykresem oszczędności i kotletem z wczorajszego obiadu. Z cieplejszym spojrzeniem zięcia i dumnym uśmiechem wnuczki. Nie mam miliona na koncie. Ale mam święty spokój. I poczucie, że — na stare lata — wreszcie wszystko się jakoś poukładało.

Grażyna, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama