„Zadzwoniłam do córki w Wigilię, ale nawet nie odebrała. Odkąd dzieci mieszkają za granicą, święta źle mi się kojarzą”
„Od lat spędzam Wigilię w ciszy, z pustym nakryciem i nadzieją, której nie potrafię zgasić. Władka już nie ma, dzieci są daleko, wnuki pamiętają od święta. Gdy zapada wieczór, czekam na jeden telefon, który mógłby rozjaśnić noc. Wtedy jednak nikt nie zadzwonił, barszcz ostygł, a ja znów oswajam samotność”.

- Redakcja
Od kilku lat moje życie płynie cicho, niemal bezszelestnie. Tak, jakby świat zapomniał, że jeszcze tu jestem – w tym samym mieszkaniu, z tym samym zestawem filiżanek, które kupiliśmy z Władkiem na naszą trzydziestą rocznicę. Tyle że Władka już nie ma. Dzieci są za granicą, wnuki już prawie dorosłe. Pamiętają o mnie raz na jakiś czas, może dwa razy do roku – jak ktoś sobie przypomni. Ale nie mam żalu. Każdy ma swoje życie.
W Wigilię od rana miałam to dziwne uczucie w brzuchu – jakby ktoś poruszył we mnie wszystkie wspomnienia naraz. I choć serce mówi: „Nie spodziewaj się zbyt wiele”, ręce i tak robią swoje – lepię uszka, gotuję barszcz. Tak, żeby chociaż wiedzieć, że pamiętam, jak to się robi. Bo przecież nikt nie przyjdzie.
W kuchni cicho gra radio. Ktoś mówi o świątecznej magii, ktoś o miłości. Przestawiam talerze, rozkładam biały obrus. Dwa nakrycia – jedno dla mnie, drugie... dla tradycji. I serwetka – wyprasowana, pachnąca, ułożona z nadzieją. Taka głupia nadzieja, co nie daje spokoju, choć człowiek wie, że nie warto. Ale serca się nie przegada.
Siadam, jak co roku. Dzwonią dzwony z kościoła, jakby chciały mi przypomnieć, że to ważny dzień. A ja myślę, że za bardzo się przywiązałam. Do ludzi. Do wspomnień. Do tych wszystkich Wigilii, które były kiedyś. Głośne, pachnące, z dziećmi biegającymi dookoła stołu. Z Władkiem, który udawał, że nie wie, co jest w prezentach, choć sam je pakował. Teraz cisza.
Jeszcze nie jest za późno
Wigilia zaczęła się jak każda inna w ostatnich latach – od długiego, cichego popołudnia. Pamiętałam, że kiedyś w tym czasie dom pachniał piernikami i śmiechem. W kuchni tupały dziecięce nogi, a Władek krążył wokół stołu z udawaną powagą, niosąc pudełka z prezentami. Śmiał się wtedy głośno. Dziś wszystko milczy, a ja sama krzątałam się bez pośpiechu. Choinkę ubrałam dzień wcześniej. Niewielką, w doniczce, postawiłam ją na stoliku pod oknem. Tylko kilka bombek, złota gwiazda i lampki.
Kiedy zegar wskazał siedemnastą, spojrzałam na telefon. Leżał obok radia, którego już nawet nie słuchałam – kolędy brzmiały jak nagrania z obcego świata. Wzięłam aparat do ręki. Wybrałam numer Kasi i chwilę patrzyłam na ekran, zanim nacisnęłam „zadzwoń”. Serce uderzyło mocniej, jakby już przeczuwało, że to nie będzie długa rozmowa.
– Babciu? – usłyszałam głos Mai. Trochę mnie to zaskoczyło.
– Kochanie, wesołych świąt! Czy mogę chwilę porozmawiać z mamą? – zapytałam z nadzieją, której nie potrafiłam ukryć.
– Mama nie może teraz gadać, bo składamy życzenia – powiedziała szybko, jakby spieszyła się z zakończeniem rozmowy.
– To nic, zadzwońcie później. Wesołych świąt, kochanie – odpowiedziałam najspokojniej, jak umiałam. Uśmiechnęłam się, choć przecież Maja mnie nie widziała.
Usłyszałam jeszcze krótkie „pa” i sygnał rozłączenia. Telefon znów ucichł, radio grało kolędę o narodzinach. Odłożyłam aparat na stół, a ręką przesunęłam serwetkę przy pustym talerzu. Sama do siebie powiedziałam półgłosem: „Pewnie zadzwonią wieczorem”. Nawet próbowałam uwierzyć w te słowa. Pomyślałam, że może mają pełno gości, może później przypomną sobie o mnie. Przecież Maja odebrała. To już coś. Nie płakałam. Nie miałam zamiaru. Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam zapalać świece. Czekał na mnie barszcz.
Zimny barszcz i ciepłe wspomnienia
Zupa postała na kuchence zbyt długo. Zrobiła się chłodna, choć wcześniej pachniała tak, jak powinna – czosnkiem, grzybami i tym czymś nieuchwytnym, co zawsze kojarzyło mi się ze świętami. Mimo to nalałam sobie trochę do talerza i usiadłam przy stole. Nałożyłam też jednego pieroga. Były miękkie, ciasto dobrze wyrobione. Gdyby ktoś zapytał, mogłabym z dumą powiedzieć, że smakowały tak jak dawniej.
Tyle że nikt nie zapytał. Wzięłam łyżkę, ale zupa była już zimna. Spróbowałam, choć nie miałam apetytu. W ustach zrobiło się ciepło, ale w sercu nadal było pusto. W radiu śpiewali, a ja coraz bardziej czułam, że ta noc będzie właśnie taka – cicha aż do bólu.
Patrzyłam na talerz i przypomniało mi się, jak uczyłam Kasię lepić uszka. Miała wtedy może dwanaście lat i wszystko robiła po swojemu. Zamiast cienko rozwałkować ciasto, robiła grube plastry, które potem nie chciały się sklejać. A potem, gdy już włożyła farsz, sklejała brzegi tak mocno, że wychodziły jakieś małe kule, a nie uszka. Śmiałam się wtedy, a ona się obrażała, aż w końcu Władek wołał ją do pokoju, gdzie czekał na nią prezent – zazwyczaj coś zbyt drogiego, czego ja nigdy nie chciałam kupować. Ale cieszyła się, więc się poddawałam.
Potem była Maja. Mała, jasnowłosa, z palcami lepkimi od ciasta. Przyszła kiedyś w Wigilię do mnie sama, Kasia wtedy pracowała. Lepiłyśmy uszka cały dzień. Przesypywała mąkę przez palce i mówiła, że chce być kucharką. Gdyby wtedy ktoś powiedział, że za kilka lat nie będzie mnie nawet pytać o barszcz, nie uwierzyłabym.
Wzięłam kolejny kęs pieroga, ale smak nie miał już znaczenia. Pomyślałam, że może po prostu nie jestem już potrzebna. Może nie chodzi o to, że nie chcą, tylko że nie muszą. Żyją dalej, a ja... Ja trochę stoję w miejscu.
Nie zadzwonili
Minęła dwudziesta. Na zegarku wskazówki przesunęły się jakby bez sensu. Każda minuta wydawała się dłuższa, niż powinna. Telefon leżał nieruchomo przy radio, z którego nadal sączyły się kolędy, ale teraz brzmiały jak przygnębiająca muzyka. W pokoju panował półmrok.
Patrzyłam w okno. Na podwórku było pusto. W sąsiednim bloku ktoś zapalił sztuczne ognie – jeden wystrzelił i zniknął za szybko. Z daleka słyszałam śmiechy, może dzieci, może dorośli. Przez moment wydawało mi się, że w korytarzu ktoś przeszedł, ale to tylko światło uliczne odbiło się w szybie.
Nie było dzwonka. Żadnego sygnału. Ani SMS-a. Może zapomnieli. Może zajęci. Może to inna strefa czasowa. Tłumaczenia mnożyły się same, ale z każdą minutą coraz mniej w nie wierzyłam. Chciałam jeszcze raz zadzwonić, ale nie zrobiłam tego. Co miałabym powiedzieć? Że siedzę sama i chciałam usłyszeć ich głos? Że barszcz się nie udał? Przecież to tylko święta. Jedne z wielu. Tak się mówi, prawda?
Oczy zaczęły mi się zamykać. W radiu akurat ktoś śpiewał „Lulajże, Jezuniu”. Głowa opadła na oparcie. Zasnęłam. Bez pożegnania, bez życzeń. W pokoju migotały światełka, jakby ktoś jeszcze wierzył, że coś się wydarzy. Ale nic się nie wydarzyło.
Gdyby zadzwonili...
Obudziłam się nagle, jakby coś mnie szturchnęło. Pokój był ciemny, radio już milczało, tylko choinka jeszcze świeciła – cicho, uporczywie, jakby przypominała, że wciąż trwa noc wigilijna. Miałam sucho w gardle i zdrętwiałą rękę. Dopiero po chwili zorientowałam się, że nadal trzymałam serwetkę. Zgniecioną, wilgotną od ciepła dłoni.
Podniosłam się ostrożnie z fotela. Nogi miałam ciężkie, jakby ktoś przywiązał mi do nich worek wspomnień. Stanęłam w progu pokoju, spojrzałam w stronę kuchni, ale nie włączyłam światła. Po co. Wróciłam do fotela. Usiadłam i zamknęłam oczy. Zaczęłam mówić do siebie. Po cichu, żeby nie było zbyt głośno w tej pustce.
– Gdyby zadzwonili... – szepnęłam. – Powiedziałabym, że wszystko w porządku. Że barszcz wyszedł taki jak zawsze, tylko za dużo go zostało. Że choinka stoi i nawet się nie sypie. Że pamiętam, jak Maja próbowała kiedyś wieszać bombki na dolnych gałęziach, bo wyżej nie sięgała. Że w tym roku też zawiesiłam jedną nisko, tak na pamiątkę.
Zawiesiłam głos. W myślach wyobraziłam sobie Kasię, jak bierze telefon, mówi „mamo, przepraszam, zapomnieliśmy”. Przeprasza raz, potem drugi, a ja mówię, że nic się nie stało. Że wszystko rozumiem. Tak naprawdę nie rozumiem, ale przecież nikt nie musi o tym wiedzieć.
Potem dzwoniłaby Maja. Jej głos byłby ciepły, szybki, trochę zawstydzony. Mówiłaby, że mają w domu nową tradycję – kolędy na gitarze, kolacja z pizzą i świąteczny film. Pytałaby, czy mam śnieg za oknem.
Wstałam, poszłam do okna. Za szybą ciemność, tylko latarnia na rogu rzucała żółte światło na śnieg. Nigdzie nikogo. Wzięłam głęboki oddech i odwróciłam się do pokoju. Powiedziałam wtedy na głos, bardziej do siebie niż do nich:
– To nic, że nie zadzwoniliście. Ja i tak was kocham. Nawet jeśli mnie już nie pamiętacie.
Serwetkę znów wzięłam do ręki i usiadłam. Cicho, spokojnie. Zamknęłam oczy. Zasnęłam po raz drugi tej nocy, już bez oczekiwania.
Może za rok będzie tak samo
Obudziłam się o świcie. W pokoju było zimno, choć kaloryfer lekko grzał. Przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem, bo lampki na choince zdążyły zgasnąć, a noc zamieniła się w blade, poranne światło.
Podniosłam się powoli. Plecy bolały, jak zawsze, gdy zasypiałam w fotelu. Poszłam do kuchni, włączyłam czajnik i patrzyłam, jak para unosi się coraz wyżej. W mieszkaniu panowała cisza, taka, która nie przeszkadza, nie przytłacza, tylko po prostu jest. Jakby była częścią mnie.
Spojrzałam przez okno. Niebo było jasne, bezchmurne. Nowy dzień, zwykły dzień, choć jeszcze pachniało Wigilią. Na stole stał talerz z jednym pierogiem, którego nie dojadłam wczoraj. Zrobiłam krok w tamtą stronę, ale zaraz się zatrzymałam. Nie miałam ochoty na wspomnienia.
Usiadłam przy stole, obok pustego nakrycia. Pomyślałam, że może za rok będzie tak samo. Może znów usiądę przy stole z nadzieją. Nie chciałam tego głośno przyznać, ale wiedziałam, że to możliwe.
Irena, 70 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Macocha nie zaprosiła mnie na Wigilię, bo chciała pokazać, kto ma władzę. Moja zemsta dojrzewa jak staropolski piernik”
- „Mąż powiedział, że w tym roku jedzie na Wigilię do matki. Woli spędzać święta z rodzicami niż ze swoimi dziećmi”
- „Wydaję majątek na byłe żony i dzieci. Mój portfel już dawno świeci pustkami, ale im ciągle mało”