„Zadzwoniłam do radia, by podzielić się historią mojej miłości. Dzięki temu spotkała mnie jeszcze niespodzianka od życia”
„Mieliśmy jedną taką naszą piosenkę. I za każdym razem, gdy ją słyszę, coś we mnie pęka. I coś się tli. Czasem siedzę tu z kubkiem herbaty i pytam siebie, czy w tym wieku można jeszcze czegoś chcieć? Czegoś więcej niż spokoju? Czy to nie jest już nieprzyzwoite – marzyć o czymś więcej?”.

- Redakcja
Mieszkam sama w naszym starym mieszkaniu na trzecim piętrze. Bez windy, ale już się przyzwyczaiłam. Codziennie o siódmej zaparzam sobie kawę w tej samej emaliowanej kawiarce, której używałam jeszcze z Edkiem. W kuchni słychać radio – stare przeboje, bo nie da się słuchać tej młodzieżowej łupanki. Siadam przy stole z filiżanką. Po drugiej stronie, jak zawsze, stoi pusty fotel. Czasem zapominam się i chcę coś powiedzieć – jakiś głupi komentarz do wiadomości, którą właśnie podano i dopiero wtedy przypominam sobie, że Edka już nie ma. Minęło sześć lat. Czasem myślę, że to niemożliwe. A czasem, że to już wieczność.
Dzieci mam – trójkę. Dobrych, uczynnych, ale zapracowanych. Wpadają co jakiś czas, z wnukami, z zakupami, czasem tylko na herbatę. Ale potem znów zostaję sama. Cisza, co aż w uszach dzwoni. Mój mąż, Edmund, był ze mną prawie pięćdziesiąt lat. Po ślubie przeprowadziliśmy się tutaj, do tej klatki. Nie był ideałem, nikt nie jest, ale był mój. Potrafił mnie rozśmieszyć, nawet kiedy miałam łzy w oczach. A wieczorami... potrafił mnie chwycić w pasie i zaciągnąć do tańca, choćby i po kuchni.
Mieliśmy jedną taką piosenkę, która była nasza. I za każdym razem, gdy ją słyszę... coś we mnie pęka. I coś się tli. Czasem siedzę tu z kubkiem herbaty i pytam siebie, czy w tym wieku można jeszcze czegoś chcieć? Czegoś więcej niż spokoju? Czy to nie jest już nieprzyzwoite – marzyć o czymś więcej, kiedy tyle się już przeżyło? I tyle straciło? A jednak... są poranki, kiedy czuję w palcach lekkie drżenie. Takie... jakby ktoś pytał: „Jeszcze zatańczysz?”
Z oczu popłynęły łzy
– No i proszę państwa, teraz coś specjalnego – powiedział redaktor w radiu. – Dla tych, którzy pamiętają i dla tych, którzy kochają. Klasyk z 1968 roku.
Zamieszałam łyżeczką w herbacie, nie zwracając szczególnej uwagi. Ale już po pierwszych nutach... zatrzymałam się. Ręka zamarła w powietrzu. Filiżanka zadzwoniła lekko o spodek. A potem... potem już tylko siedziałam i słuchałam. To nasza piosenka. Jezu… To ta! „Z tobą chcę oglądać świat…” – zaśpiewał mężczyzna z radia, a mnie z oczu popłynęły łzy. Zawsze zaczynał od tej piosenki. Nawet jak nie było muzyki. Śpiewał ją sam, trochę fałszując. Zaczęło się na weselu mojej kuzynki – Edziu poprosił mnie do tańca. Wtedy ją puścili. I wtedy postanowiliśmy, że się pobierzemy. Tak po prostu. Po pierwszym tańcu. Pocałował mnie wtedy w czoło i powiedział:
– Wiesz, Helenko, ja cię zabiorę kiedyś na koniec świata. Choćby i do Radomia.
Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło. Wstałam, podeszłam do telefonu i zadzwoniłam do rozgłośni. Numer znałam, bo często prosili słuchaczy o kontakt. A dziś… dziś po prostu musiałam.
– Halo, Radio Znane Przeboje, słucham? – odezwał się męski głos.
– Dzień dobry… ja w sprawie tej piosenki… która teraz leciała.
– „Z tobą chcę oglądać świat”? – zapytał z entuzjazmem. – Ach, co za piękny numer!
– To nasza piosenka… moja i męża. Edmund nie żyje od sześciu lat. Ale... pierwszy raz tańczyliśmy do niej na weselu kuzynki. W 1971. I wtedy mi się oświadczył. Na samym środku parkietu, wyobraża pan sobie?
W słuchawce zapadła cisza. A potem redaktor powiedział coś bardzo cicho:
– Proszę pani… czy pozwoli pani, że puścimy ją jeszcze raz? Tak po prostu. Dla Edmunda. I dla pani.
Roześmiałam się przez łzy. Tyle lat, a nadal potrafiłby mnie zawstydzić.
– Proszę bardzo. Tylko niech pan ostrzeże ludzi, żeby nie tańczyli za bardzo, bo podłogi się zawalą.
– Z największą przyjemnością – odpowiedział. – A pani głos… proszę pozwolić, że go nie zapomnę.
Po rozmowie odłożyłam słuchawkę i jeszcze długo siedziałam przy kuchennym stole. W rękach wciąż trzymałam niedopitą herbatę. I nie mogłam się nadziwić... że powiedzenie tego wszystkiego na głos – o Edku, o tańcu, o piosence – było tak przyjemne. Jakby… jakby on znów tu był. Blisko. Jakby siedział naprzeciwko mnie, w tym pustym fotelu. I jakby znów chciał mnie poprosić do tańca.
Coś we mnie zadrgało
Minął tydzień. Niewiele się zmieniło – poranna kawa, radio, pusta filiżanka. A jednak… coś było inaczej. Jakby powietrze w kuchni nabrało jakiegoś innego smaku. Może to tylko jesień. Albo… może to było coś po tej rozmowie w radiu. Jakby coś się we mnie odblokowało. I wtedy, dokładnie o tej samej godzinie, jak co rano, w radiu znów odezwał się ten sam głos:
– A teraz, proszę państwa, mała niespodzianka. Dla jednej z naszych słuchaczek. Pani Heleny, która w zeszłym tygodniu opowiedziała nam historię swojej miłości i tej jednej, wyjątkowej piosenki. Dziś ktoś napisał do niej list.
Zamarłam. Z filiżanką w dłoniach usiadłam powoli na krześle. Zanim zdążyłam pomyśleć, co to znaczy, redaktor już czytał.
„Szanowna Pani Heleno. Nie wiem, czy można pisać listy do nieznajomych przez radio, ale dziś postanowiłem spróbować. Słuchałem Pani opowieści tydzień temu. I muszę przyznać – wzruszyłem się. Ja też miałem taką piosenkę. Moja żona, Anna, kochała ją całym sercem. Przez czterdzieści lat małżeństwa tańczyliśmy do niej w każde święta, w każde urodziny i rocznicę. Nawet jak bolały nas nogi, nawet jak w radiu akurat leciało coś innego – to ją włączaliśmy. Po śmierci Anny, trzy lata temu, nie tańczyłem już ani razu. Do żadnej muzyki.
Ale kiedy usłyszałem, jak Pani mówi o swoim Edmundzie, o tej jednej piosence, coś się we mnie poruszyło. Chciałem Pani podziękować. Za to, że przypomniała mi, że muzyka to nie tylko wspomnienie. To też obietnica. Jeśli kiedykolwiek będzie Pani miała ochotę – zapraszam na potańcówkę w domu kultury przy ulicy Grunwaldzkiej. Co sobotę, o osiemnastej. Nie musimy nawet tańczyć. Wystarczy, że sobie powspominamy”.
Z poważaniem, Antoni, lat siedemdziesiąt dwa. Wdowiec. Miłośnik starych melodii”.
Siedziałam jak zaczarowana. Nawet nie zauważyłam, że herbata już dawno ostygła. Dłonie miałam zaciśnięte na filiżance, aż mnie zabolały palce. Przez chwilę nic nie mówiłam. Nawet sama do siebie. Tylko… uśmiechnęłam się. Tak nieśmiało, lekko. I może trochę głupio. Bo przecież to absurd, prawda? Takie rzeczy się dzieją tylko w filmach. Starszy pan pisze do starszej pani list i czytają go przez radio. Jak z jakiejś powieści sprzed wieku. Ale... coś we mnie zadrgało. Jak smyczek na pustej strunie. Nie wiem, czyj to był głos. Ale usłyszałam w głowie: „Idź, Helenko. No co ci szkodzi?”
Nie czułam się już sama
Z początku chciałam się tylko przyjrzeć. Usiąść gdzieś z tyłu, napić się herbaty w plastikowym kubeczku i popatrzeć, jak inni tańczą. Ale Antoni od razu mnie wyłapał, pewnie byłam jedyną obcą w tym towarzystwie.
– Helena? – zapytał, podchodząc z uśmiechem.
– A pan to pewnie ten od listów? – odpowiedziałam, lekko rozbawiona.
– To ja. Antoni. Mam stary garnitur i dwie lewe nogi. Idealny partner.
Roześmiałam się. Ubrałam swoją sukienkę z lat siedemdziesiątych. Trochę za ciasna, ale nadal się mieściłam.
– Wie pan… Nie tańczyłam od lat.
– To dobrze się składa – uśmiechnął się Antoni. – Ja też nie. Będziemy niezdarni razem.
Zagrali. „Z tobą chcę oglądać świat…” Znów ta piosenka. Objął mnie delikatnie. Pachniał wodą kolońską – nie Edkową, inną, ale ciepłą. Bliską. Zakręciło mi się w głowie. Od tańca? Od wspomnień? Z emocji. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Ale w tej jednej chwili nie czułam się już sama. Pomyślałam, że to nie zdrada. Edmund zawsze chciał, żebym była szczęśliwa. A dziś… czuję się mniej samotna.
To było coś więcej
Minęło kilka tygodni. Spotykaliśmy się z Antonim co sobotę – raz na potańcówce, raz w parku na spacerze, innym razem przy herbacie u mnie. Zawsze przynosił kwiaty. Zawsze mówił „dzień dobry” tak, jakby to było coś więcej niż tylko zwykłe słowa. Opowiadaliśmy sobie o wszystkim. O naszych zmarłych, o dzieciach, o wnukach i ich dziwnych smartfonach. I o samotności – tej, która chwyta za gardło o piątej po południu, kiedy cisza w mieszkaniu jest już nie do zniesienia.
– Wiesz, Heleno – powiedział pewnego dnia Antoni – znowu chce mi się rano wstawać.
Spojrzałam na niego z uśmiechem.
– A ja znowu się maluję. Tylko dla siebie. I może trochę dla ciebie.
Zamilkliśmy na chwilę, popijając herbatę. Nie było niezręcznie. Było spokojnie. Dobrze. Pomyślałam sobie, że nie szukam wielkiej miłości. Ale lubię, jak jest ktoś, komu mogę powiedzieć „dobranoc”. Jak jest ktoś, kto rozumie, nawet jeśli nic nie mówi.
Zaczęłam się trochę bać
Wszystko zaczęło się układać zbyt dobrze. A ja… zaczęłam się bać. Któregoś wieczoru zapytałam córkę:
– A jeśli robię krzywdę wspomnieniu Edmunda?
Spojrzała na mnie spokojnie. Bez cienia zaskoczenia.
– Mamo, tata nie chciałby, żebyś była sama. Jesteś jeszcze kobietą. Żyjesz.
– Ale czy to w porządku? Czy on by to zrozumiał?
Córka wzięła mnie za rękę. Tak samo, jak kiedyś ja ją, gdy była mała.
– Edmund był twoją wielką miłością. Ale nie ostatnią. W twoim sercu może być miejsce i dla wspomnień, i dla przyszłości.
Później długo siedziałam przy oknie. Z kubkiem herbaty, jak zwykle. I pomyślałam, że to nie nowy rozdział. To przypis. Ale czasem w przypisach kryje się najwięcej prawdy.
Nie wiem, czy to miłość
Nie zostaliśmy z Antonim parą. Nie zamieszkaliśmy razem, nie planujemy ślubu. Mamy swoje mieszkania, swoje stare fotele, swoje rytuały. Ale jesteśmy. Po prostu – jesteśmy. W sylwestra pojechaliśmy razem na potańcówkę. Tę samą, co zawsze. Sala była przystrojona balonami, stoły zastawione śledziami i sernikiem, a z głośników płynęły znane melodie.
O północy zagrali naszą piosenkę. Antoni wyciągnął do mnie rękę. Spojrzałam na niego. Wstałam. Tańczyliśmy. Powoli. Spokojnie. Trochę niezdarnie. I bardzo prawdziwie. Patrzyłam mu w oczy i przez chwilę... przez krótką chwilę zobaczyłam tam Edmunda. Nie jako cień. Nie jako zmarłego. Jako błogosławieństwo. Może nie o miłość tu chodzi, tylko o odwagę, by znów zatańczyć.
Helena, 74 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W jesienne wieczory ogrzewał mnie nie mąż, lecz sąsiad. Powiało chłodem, gdy okazało się, że wciąż myśli o żonie”
- „Odziedziczyłam cały majątek po dziadku. Rodzina czuła się oszukana, ale to nie moja wina, że ukarał ich w spadku”
- „Mój partner obrażał się o wszystko, a potem wmawiał mi, że to ja robię z igły widły. Miałam dość tych fochów”