Reklama

Jesienny wiatr targał drzewami, a ciemne chmury zwiastowały nadchodzącą ulewę. Naciągnęłam czapkę i otuliłam się szczelniej kapturem. „Jak to dobrze, że nie przyszło mi do głowy włożyć moich ulubionych pantofelków” – pomyślałam, spoglądając na stare, wysłużone kalosze, kiedy po raz kolejny wdepnęłam w kałużę. Mętna woda rozlała się szerokimi kręgami, a ja poczułam, jak moja stopa zapada się w błoto. Przez krótką chwilę miałam wrażenie, że wciąga ją tam jakaś tajemnicza siła. „Brrr” – jęknęłam, wyrywając z impetem nogę i odskakując na bok. Byłam pod starym cmentarzem, a wokół ani żywego ducha...

Reklama

Wszystkie niesamowite historie

Chociaż świetnie znałam to miejsce, a siebie miałam za rzeczową racjonalistkę, nie wierzącą w żadne zwidy, duchy ani nadprzyrodzone siły, poczułam się nieswojo. Tak jak dawno temu, w dzieciństwie, kiedy chodziliśmy całą rodziną na groby: mama, tata, ja i moi starsi bracia bliźniacy. Trzymałam wtedy mamę kurczowo za rękę, a chłopcy – wiedząc, że się boję – skradali się niepostrzeżenie z tyłu i robili nad moim uchem ciche: „uhuuuu” albo trącali mnie delikatnie w ramię. Chociaż byłam przyzwyczajona do ich głupich żartów, zawsze udawało im się mnie zaskoczyć – ściskałam rękę mamy jeszcze mocniej i rozglądałam się wokół nerwowo, zastanawiając, czy tym razem nie był to jednak duch.

Przypominały mi się wtedy te wszystkie niesamowite historie, które opowiadałyśmy sobie z koleżankami na strychu: o pewnym kierowcy, który zginął prowadząc po pijanemu i którego co niektórzy widują w miejscu wypadku, jak jedzie swoim autem pół metra nad ziemią. Albo o mężu starszej wdowy z naszej ulicy, który pewnego dnia po prostu uciekł, zostawiając ją samą z pięciorgiem dzieci. Wrócił po śmierci – stoi nocą w krzaku jaśminu przed domem i wpatruje się w ciemne okna. Wreszcie tę najbardziej mrożącą krew w żyłach – o człowieku, który po pogrzebie obudził się w trumnie…! Za moich czasów chyba wszystkie kilkuletnie dziewczynki tak miały: najpierw z wypiekami na twarzach opowiadały sobie niestworzone historie, by potem bać się zasnąć w ciemnościach.

„Uspokój się, wariatko!” – przywołałam się w myślach do porządku. „Od tamtego czasu minęło już ponad 20 lat, a ty nie jesteś już dzieckiem, tylko twardo stąpającą po ziemi panią informatyk.

Spędzałam u rodziców wakacje

Tamten cmentarz też został daleko. Jeszcze na studiach mój ścisły umysł i informatyczny talent dostrzegli „łowcy głów” z pewnej znanej i cenionej firmy. Zaproponowali mi stypendium, żebym mogła je skończyć, i pracę dla nich, kiedy już dostanę dyplom. Dla mnie – dziewczyny z małego miasteczka, bez jakichkolwiek koneksji, nazwiska i znajomości brzmiało to jak sen: etat w miejscu, o jakim nawet nie śmiałam marzyć, prestiż i bardzo dobre zarobki. Było tylko jedno „ale” – siedziba firmy mieściła się dokładnie na drugim końcu Polski. Dojazd stamtąd do mojego rodzinnego domu zajmował dziesięć godzin w jedną stronę. Musiałam zapomnieć o wpadaniu w weekendy do mamy na pyszne schabowe czy ruskie pierogi, które były jej specjalnością i które wprost uwielbiam. W zamian spędzałam u rodziców wakacje oraz święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc.

Zobacz także

Przy okazji każdej wizyty chodziłam na cmentarz zapalić znicze na grobach dziadków. Ale i tak, zawsze kiedy zbliżał się pierwszy listopada, miałam wyrzuty sumienia, że jestem tu, a nie tam. W głowie wciąż kołatała się natrętna myśl, że kiedy rodziców też zabraknie, nie będzie nikogo, kto zapali świeczkę na rodzinnych grobach. Będą stały puste, ciemne i opuszczone tak, jak na tym starym cmentarzu, na który trafiłam przypadkiem, spacerując po mieście.

Było to tuż po moim przyjeździe tutaj. Nie znałam wtedy jeszcze nikogo i z braku pomysłu, jak spędzać sobotnie popołudnia, włóczyłam się ulicami, poznając miejsce, w którym przyszło mi żyć. Im dłużej to robiłam, tym bardziej mi się tu podobało: z dala od rynku i kafejek nastawionych na turystów, odkrywałam zapomniane kamienice, o których dawnej świetności świadczyły tylko resztki ozdobnych gzymsów, kolorowe kapliczki w ich podwórkach umajone pachnącymi kwiatami, ocienione kasztanowcami placyki, gazowe latarnie i wybrukowane uliczki na obrzeżach...

Świat popękanych pomników

Pewnego dnia na końcu takiej małej uliczki zobaczyłam wysoki kamienny mur i kutą żelazną bramę. Jej ciężkie skrzydła nawet nie drgnęły, kiedy próbowałam je otworzyć. Na szczęście obok, we wnęce, była maleńka furtka: zaskrzypiała, kiedy naciskałam na klamkę. Tak znalazłam się na starym cmentarzu.

Stałam teraz przed tą samą skrzypiącą furtką z pękiem świerkowych gałązek w jednej ręce i ciężką torbą w drugiej. Kiedy sięgnęłam do klamki, w mojej torbie zabrzęczały pokrywki zniczy. Rodziny tych, którzy w nich leżą, los musiał rzucić gdzieś daleko, może nawet na koniec świata. Pewnie martwią się, że groby ich ojców stoją zaniedbane, że nie ma nikogo, kto położy na nich choćby skromny pęk chryzantem i zapali światełko pamięci…

Na mogiłach wzdłuż głównej alei migotały pojedyncze lampki. Nawet na tych, gdzie zamiast nagrobnej płyty był zwykły kopiec ziemi i żelazny krzyż z mało czytelną już tabliczką, leżały zwykle jakieś kwiaty albo skromne wianki. Widać było, że ktoś uprzątnął i zagrabił liście wokół. Ale kiedy za okazałym marmurowym pomnikiem przedstawiającym anioła z uniesionymi ku niebu rękoma skręciłam w lewo, znalazłam się w zupełnie innym świecie. Świat popękanych nagrobków, ozdobnych figur, na których upływający nieubłaganie czas odcisnął swoje piętno i chylących się ku ziemi drewnianych krzyży. Kątem oka zobaczyłam drobną staruszkę ciągnącą wiadrem wodę ze studni; kiedy odwróciłam się w jej stronę, uśmiechnęła się i lekko skinęła mi głową. Jakby się ucieszyła, że oprócz niej ktoś jeszcze tu zagląda.

Byłam na najstarszej części cmentarza – daty na tabliczkach informowały: „zmarł w 1872 roku”, „odeszła do Pana w 1860 roku”, „A.D. 1847-1855”. Pochyliłam się nad porośniętym mchem nagrobkiem: zgarnęłam z niego liście, zabrałam zgniecioną plastikową butelkę, która walała się obok i wyjęłam z torby znicz. Pierwszą zapałkę zgasił podmuch wiatru. W pustej alejce zaszumiały wysokie tuje. Szłam od grobu do grobu, zostawiając na nich znicze i świerkowe gałązki; nad każdym przystawałam chwilę, myśląc o kimś, kto w nim leży i odmawiając krótką modlitwę. Niektóre z widniejących na tabliczkach nazwisk już znałam, inne czytałam po raz pierwszy. Każdy z tych ludzi kiedyś się śmiał, wzruszał, cieszył, spędzając czas z najbliższymi…

Na jej twarzy malował się wielki smutek

Przecisnęłam się między dwoma nagrobkami i skręciłam na zarośniętą ścieżkę prowadzącą pod sam parkan. Bujnie rosnąca trawa wskazywała, że nikt tędy dawno nie chodził. Ja potrafiłabym ją jednak pokonać nawet z zamkniętymi oczami. Ścieżkę tę znalazłam podczas mojej pierwszej wizyty na cmentarzu i, błądząc między krzakami, doszłam do samego końca – do miejsca, gdzie w kilku grupach stały tylko kute metalowe krzyże i jeden skromny nagrobek. Figura przedstawiała drobną kobietę; stała ze złożonymi rękami, patrząc prosto przed siebie, a na jej twarzy malował się wielki smutek. A może wielka pustka? „Aniela …ska” – zdołałam odczytać z napisu wykutego na płycie. I jeszcze daty: 1916-1938. „Kim była? Dlaczego pochowano ją w tak odległym miejscu? I co takiego musi spaść na człowieka w życiu, że jego smutek widać nawet po śmierci na nagrobnej figurze?” – zastanawiałam się, patrząc w jej twarz.

Choć przed świętami stawiałam znicze na przypadkowych grobach, było coś, co na ten kazało mi wracać co roku. Szłam więc znowu w jego kierunku, by po chwili zobaczyć wyłaniającą się spośród drzew znajomą figurę.
„O, tym razem wiatr nawet nie nawiał liści” – pomyślałam, pochylając się nad płytą. W tej właśnie chwili drzewa zaszumiały po raz kolejny. „Przecież to niemożliwe, że tu nie spadły liście” – przemknęło mi przez głowę. W sekundzie, w której zrozumiałam, że coś jest nie tak, usłyszałam za sobą odgłos łamanej gałązki. Zamarłam.

Czy była szczęśliwa?

– A więc to pani – usłyszałam za sobą męski głos.

Z bijącym sercem spojrzałam w jego stronę. Postać, do której należał, najwyraźniej pochodziła jednak z tego świata – miała na sobie modny płaszcz i eleganckie buty. – A więc to pani opiekuje się grobem babki Anieli – powiedział mężczyzna.

„Babki Anieli! – powtórzyłam w myślach. „To jest JEJ wnuk!”. Skinęłam głową, a mężczyzna przyglądał mi się wnikliwie, jakby czekając na wyjaśnienia.

– Ja… moja rodzina… Mój rodzinny dom jest daleko stąd. Często nie udaje mi się dojechać na groby bliskich. Przychodzę więc tutaj zapalić znicze na opuszczonych mogiłach – wyjaśniłam jąkając się.

– Tak, grób babki długo był opuszczony – zamyślił się mężczyzna.

Spojrzawszy na jego twarz, pomyślałam, że jest w niej coś z twarzy z posągu. Już chciałam powiedzieć, że jego babka musiała być bardzo nieszczęśliwa, ale w ostatniej chwili ugryzłam się język i zapytałam: – Czy była szczęśliwa?

– Szczęśliwa? – ocknął się mężczyzna. – To zależy, co się przez to rozumie. I czy krótka chwila szczęścia jest warta tego, żeby cierpieć przez resztę życia.

Mężczyzna znowu zamilkł, a po chwili cicho dodał:

– Dla niej chyba była.

Żeby przerwać krępującą ciszę, sięgnęłam do torby po ostatni znicz i zapaliłam go, układając wokół świerkowe gałązki. Chyba zrobiło mu się wstyd, że robię to ja, a nie on.

– Ja… moja rodzina… – zaczął się jąkać. – Bo widzi pani, ja długo nie wiedziałem, że babka jest moją babką.

Spojrzałam na niego zdziwiona myśląc, że bredzi bez sensu. A on wziął głęboki oddech i już spokojnym głosem zaczął opowiadać.

Nie na darmo mówi się, że serce nie sługa

Aniela była najmłodszą córką zamożnego ziemianina. Rodzice zadbali o to, by ją świetnie wykształcić – mówiła płynnie po francusku i niemiecku, malowała, grała na fortepianie, śpiewała – ale przede wszystkim wpoili jej, że najważniejsze w życiu są wiara, rodzina i honor. Kiedy miała 20 lat, zaręczyli ją z synem przyjaciół

– Aniela i Stanisław znali się od dziecka i wydawali się być szczęśliwi, że resztę życia spędzą razem. Rozesłano zaproszenia po okolicy, a w domu rozpoczęto wielkie przygotowania do ślubu i wesela. Połączenie dwóch szanowanych ziemiańskich rodów miało być wydarzeniem, o którym będzie się mówić długo. Ojciec panny młodej postanowił nawet sprowadzić z zagranicy znany zespół muzyczny. Kiedy zapraszał jego szefa, by omówić szczegóły, nie przypuszczał, że dojdzie do katastrofy. Chcąc zaprezentować próbkę umiejętności swoich podopiecznych, mężczyzna przyjechał z jednym z młodych śpiewaków. A Aniela… zakochała się w nim – z wzajemnością i na zabój. Nie na darmo mówi się, że serce nie sługa.

To było czyste szaleństwo. Po czterech dniach znajomości młodzi – wiedząc, że nie mają szans na błogosławieństwo rodziców – uciekli, zostawiając list. Ojciec Anieli najpierw ją wyklął i oznajmił, że nie ma już córki, ale wkrótce zmienił zdanie, uznając, że takiego wstydu przed sąsiadami nie zniesie. W nadziei, że wszystko da się zatuszować, wynajął najlepszych ludzi, by odnaleźli młodych. I tak też się stało: jego pobili, a ją siłą przywieźli z powrotem do rodzinnego domu. Ojciec odetchnął z ulgą na wieść, że nie zdążyli się pobrać, i wrócił do przygotowania ślubu ze Stanisławem. O „przygodzie” Anieli wiedziała tylko rodzina. I kiedy wydawało się, że nic już nie stoi na przeszkodzie, by było tak, jak chce ojciec, okazało się, że dziewczyna jest w ciąży.

Wyznał mojemu ojcu całą prawdę

– Nieślubne dziecko panny z dobrego domu i przygodnego śpiewaka? Czy pani wie, co to znaczyło w tamtych czasach? – zapytał mężczyzna, pochylając się nad nagrobną figurą.

W obawie przed wstydem rodzice wysłali Anielę do dalekiej ciotki, tłumacząc, że zapadła na zdrowiu i ślub trzeba przełożyć. O narodzinach małego Henryka wiedziało zaledwie kilka osób. Oddano go na wychowanie bratu Anieli – Janowi i jego żonie – którzy niedawno stracili jedno z dzieci. Aniela została pod czujnym okiem ciotki, nie pozwolono jej widywać się z synkiem. Nim minął rok, zmarła z żalu. Ojciec małego Henryka przepadł w wojennej zawierusze.

– Dopiero w tamtym roku, na łożu śmierci, dziadek Jan wyznał mojemu ojcu całą prawdę. Strach przed tym, że rodzinna tajemnica się wyda, był tak wielki, że przez te wszystkie lata nikt na tym grobie nie bywał – opowiadał mężczyzna, a ja słuchałam oniemiała. – O moim prawdziwym dziadku wiem tylko tyle, że miał na imię Paul. Mam nadzieję, że gdzieś tam daleko jest ktoś, kto zapala świeczkę na jego grobie – mężczyzna patrzył na mnie z wdzięcznością.

Nagle sięgnął do kieszeni i wyjął z niej portfel. Już nabierałam powietrza, żeby się oburzyć, że nie robiłam tego dla pieniędzy i zaczynałam tracić o nim dobre zdanie, kiedy zapytał:

– Chce ją pani zobaczyć? To jedyne ocalałe zdjęcie babci Anieli.

Podał mi małą fotografię w kolorze sepii. Szczupła kobieta stała ze złożonymi rękami i patrzyła przed siebie. Na jej twarzy malowało się wielkie szczęście.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama