Reklama

Zawsze chciałam pojechać do Toskanii. To był ten rodzaj marzenia, który gdzieś tam sobie dojrzewał w głowie przez lata, ale ciągle był zepchnięty przez coś „ważniejszego”. Praca, obowiązki, nieudane związki, remonty, złamane serce… Życie. Dlatego kiedy Magda, moja przyjaciółka jeszcze z czasów ASP, powiedziała, że wychodzi za mąż we Włoszech i że ślub odbędzie się właśnie w Toskanii – wiedziałam, że to znak. I że muszę tam być, choćby nie wiem co.

Reklama

Mam trzydzieści lat. Pracuję jako graficzka w dużym wydawnictwie, a po godzinach ilustruję książki dla dzieci. Jestem singielką od dwóch lat, odkąd rozstałam się z Arturem. To była jedna z tych relacji, które wysysają z człowieka wszystko – energię, radość, wiarę w miłość. Od tamtego czasu stałam się ostrożna. Może za bardzo. Nie ufam łatwo. Nie angażuję się szybko. Zbudowałam wokół siebie mur i przez długi czas byłam przekonana, że to jedyne bezpieczne rozwiązanie.

Toskania jednak robi z człowiekiem coś dziwnego. Jakby ten wiatr, te oliwki, te pastelowe domy i niekończące się winnice... jakby to wszystko miało moc kruszenia murów. Jechałam tam z otwartym sercem, ale bez oczekiwań. Chciałam tylko pobyć. Zobaczyć coś pięknego. Uciec. A potem go spotkałam.

Mateo. Tajemniczy kuzyn pana młodego, z którym podobno nikt nie był szczególnie blisko. Trochę milczący, z tym smutkiem w oczach, który nie wiadomo czy przyciąga, czy ostrzega. Zamieniliśmy tylko kilka słów przy stole, gdy Magda kazała mi usiąść obok niego. A potem... potem był ten taniec. Jeden taniec, który miał być niczym, a zamienił się w coś, czego nie umiem zapomnieć. Coś, co pachniało winem, słońcem i czymś więcej niż chwilą. Ten taniec był początkiem. A ja jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo ta historia mnie poruszy. I złamie.

Taniec, który się nie kończy

Wesele odbywało się w starej willi położonej wśród wzgórz, gdzie każde okno wychodziło na winnice i cyprysy. Wieczór był ciepły, lekko zroszony zapachem rozmarynu i mokrej ziemi po porannej mżawce. Z głośników sączyły się włoskie ballady przeplatane nowoczesnymi rytmami, a stoły uginały się pod ciężarem jedzenia i karafek z winem. Siedziałam z kieliszkiem w dłoni i obserwowałam, jak Magda tańczy z mężem. Wyglądała szczęśliwie, a ja cieszyłam się razem z nią. I wtedy on usiadł obok mnie.

– Joanna, prawda? – zapytał, nachylając się lekko.

– Tak. A ty jesteś Mateo?

– Kuzyn pana młodego. Przypadkowy gość – uśmiechnął się nieśmiało.

Nie umiałam powiedzieć, co mnie w nim od razu zaintrygowało. Może to był sposób, w jaki mówił – powoli, jakby każde słowo ważyło więcej niż powinno. Może jego spojrzenie, które nie uciekało, a jednak nie przytłaczało. Zanim skończyliśmy rozmawiać o rodzinie, podróżach i ulubionych smakach, DJ zapowiedział pierwszy taniec dla gości. Mateo podał mi dłoń.

– Chodź. Spróbujmy zatańczyć, jakbyśmy robili to całe życie.

Zdziwiłam się, jak naturalnie się go chwyciłam. Nie znałam jego kroków, ale moje stopy zdawały się je rozumieć. Przesuwaliśmy się po parkiecie, jakby ktoś pchnął czas do przodu. W jego objęciach wszystko wydawało się lżejsze. Nie pytaliśmy o to, gdzie mieszkamy, co robimy na co dzień. Rozmawialiśmy o samotności i o tym, jak człowiek potrafi się w niej zaszyć na lata.

– Czasem myślę, że jestem zbyt dobry w byciu sam – przyznał. – Ale teraz nie chcę być sam. Nie dzisiaj.

Zostaliśmy razem na parkiecie do końca wieczoru. Każdy kolejny utwór był pretekstem, żeby nie wracać do stołu. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się, milczeliśmy. Bez napięcia. Bez masek. W jednej z przerw podał mi kieliszek wina i spojrzał tak, jakby znał mnie od dawna.

– Chciałbym ci pokazać moją Umbrię – powiedział cicho. – Tam wszystko ma sens.

Zaskoczył mnie. Nie tylko propozycją. Również tym, że zapragnęłam powiedzieć tak. Nie znałam go. Ale czułam, że chcę poznać. I że ta historia dopiero się zaczyna.

Weekend w Umbrii

Droga do Umbrii wiodła przez kręte trasy, które mijały gaje oliwne, stare winnice i kamienne wioski, w których czas płynął inaczej. Jechaliśmy jego samochodem, z opuszczonymi szybami, słuchając radia, którego nikt nie przełączał. Wiatr rozwiewał mi włosy, ale nie chciałam ich zbierać. Chciałam chłonąć każdą chwilę. Mateo był inny niż mężczyźni, których znałam. Nie narzucał się, nie opowiadał o sobie z przesadą. Czasem miałam wręcz wrażenie, że starannie dobiera to, czym się dzieli.

Dom stał na wzgórzu, otoczony winoroślami, z białą fasadą i cienistym tarasem z widokiem na dolinę. Był prosty, ale ciepły. Na stole w kuchni leżały świeże zioła i kosz cytryn. Mateo zaproponował, żebyśmy wspólnie ugotowali kolację, więc poszłam za nim do ogrodu po pomidory i bazylię. Rozmawialiśmy o jedzeniu, o dzieciństwie, o tym, że człowiek najczęściej tęskni za rzeczami, których już nie pamięta dokładnie.

Po kolacji siedzieliśmy na tarasie. Słońce zaszło, ale nie zrobiło się chłodno. Mateo przyniósł zdjęcia. Na większości był on jako dziecko, z bratem, z rodzicami, czasem sam, z rozwichrzonymi włosami i poważnym spojrzeniem. W pewnym momencie sięgnął po kolejne zdjęcie, przytrzymał je przez chwilę, po czym szybko odłożył.

– Kto to? – zapytałam, nieporuszona, ale czujna.

– Kiedyś ci pokażę – odparł krótko. – Niektóre rzeczy lepiej poznawać powoli.

Nie naciskałam, choć coś mnie ścisnęło w środku. Czułam, że nie mówi wszystkiego. A może tylko nie chciałam przyznać, że za tą sielanką kryje się coś więcej. Coś, co może rozedrzeć tę magię. Ale wtedy jeszcze łudziłam się, że milczenie może być wyborem, a nie ukrywaniem.

– Czasem mam wrażenie, że coś przede mną ukrywasz – powiedziałam spokojnie, nie patrząc mu w oczy.

– Bo tak jest – odparł szczerze. – Ale nie po to, żeby cię okłamać. Tylko dlatego, że to jeszcze nie czas.

Przyjęłam to. Chciałam mu wierzyć. Chciałam, żeby to wszystko było prawdziwe. I chyba za bardzo chciałam.

Wiadomość, która wszystko zmienia

Obudziłam się przed świtem. Dom był cichy, słychać było tylko skrzypienie drewna i odległe pianie koguta. Mateo jeszcze spał. Przeszłam boso przez kuchnię, wyszłam na taras, a potem w ogród. Poranna rosa chłodziła mi stopy, powietrze było ciężkie od zapachu lawendy i ziemi. Chciałam pobyć sama.

Na stole, obok pustego kieliszka i karafki, leżał jego telefon. Pewnie zapomniał go zabrać ze sobą wieczorem. Chciałam go odłożyć, nie zamierzałam zaglądać. Ale wtedy ekran rozświetlił się sygnałem wiadomości. Przesunęłam wzrokiem po tekście, który pojawił się na podglądzie. Nie dało się go nie przeczytać. „Wróć do córki. Nie rób z niej sieroty za życia.”

Zamarłam. Dłoń zadrżała mi lekko, serce zaczęło bić szybciej. Próbowałam zrozumieć, czy to pomyłka. Czy ta wiadomość była dla kogoś innego. Ale nie. To był jego telefon. Jego wiadomość. Córka? Wróciłam do środka, usiadłam na skraju łóżka. Mateo obudził się, spojrzał na mnie zaspanym wzrokiem. Nie zdążył się uśmiechnąć.

– Masz córkę? – zapytałam cicho, bez wstępu.

Zamarł. Usiadł powoli, przecierając twarz dłońmi. Milczał przez dłuższą chwilę, jakby ważył każde słowo.

– Tak… Ale to skomplikowane.

Poczułam, jak coś mnie zaciska od środka. Miał dziecko. Cały ten czas. Taniec, rozmowy, dotyk, jego spojrzenia, zaproszenie tutaj – wszystko działo się, kiedy gdzieś była mała dziewczynka, która na niego czekała. Może płakała. Może nie rozumiała, czemu tata zniknął.

– Nie powiedziałeś, bo wiedziałeś, że bym odeszła – wyrzuciłam.

– Nie chciałem cię stracić. Jeszcze zanim naprawdę cię miałem – odpowiedział, patrząc mi prosto w oczy.

Wstałam. Nie chciałam, żeby próbował mnie zatrzymać. Nie chciałam go słuchać. Nie w tamtej chwili. Każda minuta, którą spędziłam z nim w niewiedzy, teraz bolała. A obraz tej dziewczynki – gdzieś tam, samej – wbijał mi się w myśli jak drzazga. Wyszłam na zewnątrz. Potrzebowałam przestrzeni. Potrzebowałam powietrza. I odpowiedzi, których on nie umiał albo nie chciał mi dać.

Pożegnanie

Późnym popołudniem zaczęłam się pakować. Nie było już rozmów, nie było śmiechu ani wspólnego gotowania. Dom Mateo wydawał się inny – jakby ktoś nagle zdjął z niego ciepły filtr i zostawił tylko kamień i cień. Składałam rzeczy powoli, w ciszy, która była cięższa niż jakiekolwiek słowa. Mateo stał oparty o framugę drzwi. Nie próbował się uśmiechać, nie udawał, że nic się nie stało. Wiedział, że mnie zawiódł. I że to coś innego niż zwykła złość.

– Nie chciałem tego tak zostawić – zaczął. – Myślałem, że będzie inaczej. Chciałem ci powiedzieć, ale... bałem się, że to cię odstraszy. A tak bardzo nie chciałem cię stracić.

– Straciłeś mnie w chwili, kiedy wybrałeś milczenie – odparłam, składając ostatnią sukienkę.

Podszedł bliżej. Zatrzymał się kilka kroków przede mną.

– Daj mi szansę to naprawić.

Nie wszystko można naprawić, Mateo.

Podał mi walizkę. Nie patrzył, jak ją biorę. Ja też nie patrzyłam na niego. Schodziłam po schodach w milczeniu, nie odwracając się ani razu. W pociągu siedziałam przy oknie. Za szybą przesuwały się wzgórza, które dzień wcześniej wydawały się magiczne. Teraz były tylko tłem. Wspomnieniem czegoś, co nie miało prawa trwać. Patrzyłam na oliwki i cyprysy, jakby widziała je po raz pierwszy. Były piękne. Ale już nie dla mnie.

W głowie miałam jej twarz – tej córki, której nigdy nie widziałam. I myśl, że być może właśnie przez to, że się zakochałam, musiałam odejść. Bo kochać kogoś, kto ucieka od odpowiedzialności, oznacza zdradzać samą siebie. Kochałam go. Może wciąż go kochałam. Ale nie mogłam zostać.

Joanna, 30 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama