Reklama

Mówią, że Warszawa to miasto możliwości. Dla mnie? To raczej miasto iluzji. Moje życie z zewnątrz wyglądało całkiem nieźle – trzydziestka z hakiem, praca graficzki w niezłej agencji, wynajęte mieszkanie z widokiem na osiedle, znajomi. Nie było tragedii, ale było pusto.

Wszystko we mnie działało na pół gwizdka – jakby ktoś nie dokończył instalacji. W pracy – poprawnie. W kontaktach z ludźmi – grzecznie. W związkach – ech, nie żartujmy. A z rodziną? Cóż. Kochałam ich, ale nigdy nie czułam się tam naprawdę sobą. Odgrywałam tę córkę, wnuczkę, siostrę – według scenariusza, który ktoś napisał, zanim nauczyłam się mówić „nie”.

Wróciłam do rodzinnego miasta w sobotę rano. Na dwa dni. I byłoby jak zawsze – obiad, wspomnienia z liceum, głupawe pytania ciotek. Ale wtedy, na parkingu pod marketem zobaczyłam jego. Marka. Ojca Agaty.

Agata i ja przyjaźniłyśmy się w liceum. Byłyśmy nierozłączne. Aż do momentu, gdy pewne rzeczy się posypały. Ale Marek… Marek był zawsze gdzieś w tle. Cichy, elegancki, trochę surowy, ale z tym czymś w spojrzeniu, czego wtedy jeszcze nie umiałam nazwać.

Stał przy swoim samochodzie. Szary, zadbany sedan. Pamiętałam go z dzieciństwa – nie samochód, jego. Zawsze z klasą. Właśnie wkładał zakupy do bagażnika. I spojrzał. Przez chwilę myślałam, że mnie nie pozna. Ale on uniósł brwi i powiedział:

– Dzień dobry! Nie myślałem, że cię tu jeszcze zobaczę.

– Czasem trzeba wrócić – odpowiedziałam, próbując nie wyglądać na roztrzęsioną – żeby zobaczyć, co się naprawdę zostawiło.

Uśmiechnął się. I to nie był ten uśmiech „cześć, jesteś znajomą mojej córki”. To był uśmiech mężczyzny. Chwilę później zaproponował, że mnie podwiezie. Powiedziałam, że mieszkam niedaleko. Ale wsiadłam. I przez całą drogę – pięć minut jazdy, może sześć – czułam, że w tym aucie jest coś dziwnie elektrycznego. I nie chodziło o silnik.

Napisałam do niego dwa dni później

Po powrocie do Warszawy nie mogłam się na niczym skupić. Praca mnie nudziła, projekty męczyły, a ludzie w tramwajach irytowali jeszcze bardziej niż zwykle. Siedząc przy komputerze, myślałam tylko o jednym – o tej krótkiej rozmowie z Markiem. O jego głosie, o jego spojrzeniu, o sposobie, w jaki zapinał kurtkę przed sklepem, jakby świat wokół nie istniał.

Napisałam do niego dwa dni później. Odnalazłam go przez profil Agaty, który kiedyś śledziłam, zanim przestałyśmy mieć ze sobą kontakt. Nie byłam nawet pewna, czy odpisze. Ale odpisał. Bardzo szybko. I w prostych słowach zapytał, czy może zabrać mnie na kawę, kiedy znów będę w mieście. Odpisałam, że mogę być w sobotę.

Pojechałam tylko na chwilę. Wzięłam jedną torbę, powiedziałam rodzinie, że przyjeżdżam do mamy, bo chcę pobyć trochę z dala od hałasu. Nie kłamałam – po prostu pominęłam szczegóły.

Spotkaliśmy się w niewielkiej kawiarni przy rynku. Usiadł naprzeciwko mnie i znowu to poczułam – to coś, co nie miało nazwy, a jednak nie dawało mi spokoju. Rozmawialiśmy przez ponad dwie godziny. O życiu, o książkach, o tym, jak szybko wszystko się zmienia. Zaskoczyło mnie, jak dobrze się przy nim czułam. Jakby nie był ojcem mojej dawnej przyjaciółki, tylko kimś, kogo znałam od lat, a jednocześnie wciąż chciałam poznać lepiej.

Kolejne tygodnie wyglądały podobnie. Wracałam do rodzinnego miasta coraz częściej, zawsze „na chwilę”. Spacery, rozmowy, wspólne obiady. Czasem rozśmieszał mnie do łez, czasem tylko patrzył i słuchał, jak mówiłam o tym, co we mnie zalegało od lat. I chociaż nie mówiłam tego głośno, czułam, że coś się zmienia.

Podczas jednego z takich spotkań, gdy wracaliśmy pieszo przez park, zatrzymał się i spojrzał na mnie inaczej niż dotąd.

– Wiesz, że to dziwne – powiedział cicho. – Ale czasem mam wrażenie, że nie rozmawiam z koleżanką córki, tylko z kobietą, która po prostu mnie ciekawi.

Zamarłam. Chciałam coś odpowiedzieć, ale głos ugrzązł mi w gardle. Patrzył na mnie spokojnie, bez presji. Nie odwróciłam wzroku. Nie zaprzeczyłam. Nie uciekłam.

Wieczorem siedziałam sama w pokoju, z telefonem w dłoni, i myślałam: czy to naprawdę możliwe, że on mnie pociąga? Że chcę z nim być? Czy to tylko kaprys, ucieczka przed samotnością? Ale przecież nic nie było w tym udawane. Nic nie było sztuczne. A ja nie potrafiłam już odwrócić się od tego uczucia.

„To chore”

Powiedziałam o wszystkim mojej siostrze. Najpierw bardzo ogólnie – że się zakochałam. Odłożyła widelec, spojrzała na mnie z niedowierzaniem i zapytała:

– Kto to?

Wahałam się. Ale wypowiedziałam jego imię. Chwilę trwała cisza.

Ile on ma lat? – zapytała, zmieniając ton na chłodny i surowy.

Wzruszyłam ramionami. Nie odpowiedziałam.

– Julia… – westchnęła. – Nie jesteś już nastolatką, ale to nie znaczy, że masz zakochiwać się w emerytach.

– Nie zakochałam się w wieku. Zakochałam się w nim – odparłam bez cienia zawahania.

Przy stole zapadła cisza. Matka nawet nie podniosła wzroku. Ojciec się uśmiechnął, ale w jego uśmiechu było coś kpiącego. Brat nie wytrzymał:

– To chore, Julia. On ma wnuki.

Nikt nie zapytał, jak się czuję. Nikt nie powiedział, że może mnie po prostu zrozumieć. Siedziałam tam, wśród własnej rodziny, a czułam się jak intruz. Jakby moje uczucia były nie tylko niewygodne, ale wręcz niestosowne. W głowie kołatała mi jedna myśl: czemu wszyscy chcą mi mówić, jak mam kochać?

Początek związku na poważnie

Z każdą kolejną wizytą u Marka czułam się pewniej. Opór mojej rodziny tylko mnie wzmocnił. Skoro i tak mnie nie rozumieją, to po co mam się przed nimi tłumaczyć?

Tego dnia usiedliśmy razem w jego kuchni. On parzył herbatę, ja opowiadałam o czymś błahym, ale nie pamiętam nawet o czym. Pamiętam tylko, że w pewnym momencie dotknął mojej dłoni. Patrzył na mnie długo, aż w końcu powiedział:

– Wiem, że to nie ma prawa działać. Ale nie chcę przestać.

Spojrzałam na niego, na jego mądre oczy, które wciąż miały w sobie jakąś młodość. Wzięłam jego dłoń w swoje.

– Ja też nie.

Nie musieliśmy mówić więcej. Potem długo trzymaliśmy się za ręce. Po raz pierwszy czułam, że nie muszę niczego udawać.

Wieczorem siedziałam znowu przy stole w rodzinnym domu. Patrzyłam na twarze rodziców, którzy unikali mojego wzroku, i wiedziałam, że muszę im powiedzieć.

– Jestem w związku – powiedziałam nagle.

Matka zamarła. Ojciec tylko zapytał:

– Kto to?

Odpowiedziałam. I wtedy wszystko się zaczęło.

„Co ludzie powiedzą?”

Milczenie trwało może dziesięć sekund, ale czułam je w każdej komórce ciała. Matka odsunęła talerz. Ojciec odchrząknął.

– Co ludzie powiedzą? – zapytał, jakby to było najważniejsze.

Nie obchodzi mnie to – odpowiedziałam.

– Czy ty się słyszysz? – matka spojrzała na mnie tak, jakbym właśnie oświadczyła, że rzucam pracę i wyjeżdżam w Bieszczady z wróżbitą.

– Masz jakiś kompleks? Brakuje ci ojca? – wtrącił brat, uderzając dokładnie tam, gdzie bolało najbardziej.

– Możecie mnie nie rozumieć – powiedziałam cicho, ale wyraźnie. – Ale ja już nie chcę żyć pod wasze oczekiwania.

Wstałam od stołu. Nie było krzyku. Tylko to ich rozczarowanie, ta cisza, która bolała bardziej niż słowa. Wyszłam. Chodziłam po mieście bez celu. Weszłam w znajome ulice z dzieciństwa, przeszłam obok szkoły, potem przez park. W końcu stanęłam pod domem Marka. Światło w jego oknie paliło się. Ale nie zapukałam. Stałam tam długo, w ciemności, czując, że zrobiłam krok, którego nie da się cofnąć.

Może to był błąd...

Następnego dnia spotkaliśmy się na jego działce. Było chłodno, ale nie zwróciłam na to uwagi. Marek spojrzał na mnie uważnie, jakby już wiedział, co się wydarzyło.

– Źle spałaś – powiedział, bardziej stwierdzając, niż pytając.

– Rodzinny wieczór – odpowiedziałam, siadając obok.

Zamieszał herbatę, choć nic nie powiedział przez chwilę. Potem spojrzał na mnie i powiedział cicho:

– Może to był błąd. Nie chcę, żebyś dla mnie niszczyła swoje życie.

– Nie robię tego dla ciebie – przerwałam mu. – Robię to dla siebie.

Zapadła cisza. Ale to nie była ta duszna cisza jak wczoraj, tylko spokojna, trochę łagodniejsza. Rozmawialiśmy później o wszystkim: o tym, co dalej, o tym, że nie wiemy, co nas czeka. O tym, że może to się skończyć bólem, a może nie.

– Nie wierzyłem, że mogę jeszcze kochać – powiedział w końcu Marek. – A ty jesteś jak promień światła. Ale światło czasem oślepia.

Patrzyłam na niego i pomyślałam: nie wiem, co będzie. Ale wiem, że nie chcę już cofać się do życia, w którym nic nie czułam. Wreszcie wstałam i powiedziałam:

– Wracam do Warszawy. Ale nie po to, żeby zapomnieć.

Żyję naprawdę. Dla siebie

Warszawa przywitała mnie jak zawsze – gwarem, tramwajami, szarością ludzi patrzących w telefony. Wróciłam do swojego mieszkania, do tego samego biurka, kubka z pękniętym uchem i widoku na ścianę z graffiti.

Ale coś było inaczej. Nie chodziło o Marka. Ani o moją rodzinę. Chodziło o mnie. O to, że po raz pierwszy od lat zrobiłam coś, co naprawdę było moje. Nie dla czyjegoś zadowolenia, nie w ramach kompromisu. Moje.

Usiadłam przy komputerze i włączyłam projekt, który musiałam skończyć do poniedziałku. Pracowałam bez większego przekonania, ale już bez tej ciężkości w klatce piersiowej. Nie szukałam już ich zgody. Nie potrzebowałam ich potwierdzenia.

Może nie pasuję do ich świata. Może już nie jestem tą „grzeczną dziewczynką”, jaką kiedyś próbowali ze mnie ulepić. Ale pierwszy raz w życiu czułam, że żyję naprawdę. I że nie muszę nikogo przepraszać za to, kim jestem.

Julia, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama