Reklama

Nie szukałam miłości. Zwłaszcza nie w kimś tak odległym od mojego świata. Jestem niewierząca, niepraktykująca, nigdy nie czułam potrzeby przynależności do żadnej religii. A on? Był katolikiem z krwi i kości – nie takim „od święta”, ale takim, co naprawdę wierzy, chodzi na msze, pości w piątki i zaczyna dzień od modlitwy. Zaczęło się od rozmowy w kawiarni, potem przyszły spacery, kino, długie noce przy winie. Ale im bliżej byłam jego serca, tym bardziej czułam, że między nami jest coś więcej niż różnice charakterów. Bałam się, że to, w co nie wierzę, zniszczy to, co czuję.

Nie byliśmy z tej samej bajki

Poznałam go na urodzinach wspólnej znajomej. Nie byłam w nastroju do rozmów – tydzień wcześniej rzuciłam pracę i czułam się kompletnie bez planu na życie. Stałam przy oknie, kiedy podszedł. Miał ciemne oczy i trochę zbyt poważny wyraz twarzy, jak na imprezę, ale coś w nim mnie przyciągało.

– Nie lubisz tłumów? – zapytał, stając obok.

– Tłumy mnie męczą – odpowiedziałam, patrząc przez szybę.

Zaczęliśmy rozmawiać. O muzyce, książkach, podróżach. Nie zapytałam, czym się zajmuje, nie mówiłam o sobie zbyt wiele. To była jedna z tych rozmów, które toczą się same, jakbyśmy już się znali. Po dwóch godzinach zorientowaliśmy się, że reszta gości dawno zmieniła miejsce, a my wciąż staliśmy w tym samym kącie. Zaproponował, żebyśmy się kiedyś wybrali razem na spacer. Nie miałam nic przeciwko. Nie byłam zakochana. Jeszcze nie. Dopiero przy trzecim spotkaniu powiedział, że w niedzielę nie może, bo idzie do kościoła. Myślałam, że żartuje. Kiedy zorientowałam się, że mówi serio, przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć.

– Chodzisz tak co tydzień?

– Tak. To dla mnie ważne.

Pokiwałam głową. Nie chciałam, żeby pomyślał, że mnie to odstrasza. Ale już wtedy poczułam lekki ucisk w żołądku. Wiedziałam, że nie jesteśmy z tej samej bajki. A jednak... chciałam go lepiej poznać.

Czułam, jakbym była za szybą

Im bardziej się angażowałam, tym wyraźniej widziałam, że jego życie kręci się wokół czegoś, co dla mnie nie istnieje. Nie przeszkadzało mi to na początku – jego łagodność, cierpliwość, sposób, w jaki słuchał, wszystko to było dla mnie czymś nowym. Był inny niż mężczyźni, których wcześniej spotykałam. Nie oceniał, nie naciskał. Ale z czasem zaczęły pojawiać się pytania, których wcześniej nie zadawałam.

– Jak to działa? – zapytałam pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy u niego na kanapie.

– Co dokładnie?

– Ta twoja wiara. Modlitwy, spowiedź… naprawę wierzysz, że ktoś tego słucha?

Uśmiechnął się łagodnie.

– Wierzę, że to ma sens. Że Bóg jest obecny, nawet jeśli go nie widzimy.

Chciałam zrozumieć. Nie, żeby nagle się nawrócić, ale… chciałam pojąć, jak to możliwe, że coś tak abstrakcyjnego może być dla kogoś fundamentem życia. Słuchałam, jak opowiadał o dzieciństwie, o niedzielnych mszach z rodziną, o tym, jak modlitwa pomagała mu przetrwać trudne chwile.

W mojej głowie zderzały się dwa światy. Mój, gdzie sens trzeba było znaleźć samemu, i jego – gdzie sens był dany z góry. Czasem podczas rozmów czułam się, jakbym była za szybą. Jakbym nie mogła sięgnąć do jego świata, nawet gdybym bardzo chciała. Nie mówiłam tego na głos, ale zaczynałam się bać. Co jeśli kiedyś zapyta mnie, czy pójdę z nim do kościoła? Co jeśli będzie chciał ochrzcić nasze dziecko? Było jeszcze za wcześnie, by o tym myśleć… ale te myśli nie chciały odejść.

Zaczęłam oceniać siebie

Nie trzeba było długo czekać. Pewnej niedzieli zapytał, czy nie chciałabym pójść z nim na mszę. Powiedział to spokojnie, bez nacisku, ale poczułam, że wstrzymałam oddech.

– Nigdy nie byłam na mszy. Przynajmniej świadomie – rzuciłam, próbując obrócić to w żart.

– Możesz po prostu przyjść i zobaczyć. Nie musisz robić nic więcej – odpowiedział łagodnie.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Ostatecznie powiedziałam, że może innym razem. Nie nalegał, ale jego twarz na chwilę straciła ten ciepły wyraz, który tak lubiłam. Od tamtego dnia coś się zmieniło. To były drobiazgi – jego pytania o sens życia, moje ostre odpowiedzi, jakby z góry chciałam pokazać, że „wiem lepiej”.

Czasem, kiedy wspominał o Bogu, przewracałam oczami. Nie ze złości, bardziej z bezradności. On wierzył w coś, czego ja nie potrafiłam nawet sobie wyobrazić. I choć nigdy mnie nie oceniał, ja zaczęłam oceniać siebie w jego obecności. Najgorzej było, gdy poszliśmy razem na kolację z jego rodzicami. Jego mama zapytała mnie, do jakiej parafii należę. Uśmiechnęłam się grzecznie i odpowiedziałam, że do żadnej.

– Ach, to na pewno się jeszcze ułoży – powiedziała z nadzieją w głosie.

Poczułam, jak całe ciało mi się napina. Mój chłopak złapał mnie wtedy za rękę pod stołem, jakby chciał dać znać, że jest ze mną. Ale wracając do domu, nie odzywaliśmy się przez pół godziny. W mojej głowie kłębiło się jedno pytanie, czy naprawdę mamy przyszłość?

Nie chciałam ślubu kościelnego

Nasze rozmowy zaczęły coraz częściej skręcać w stronę tematów, których wcześniej unikaliśmy. Religia, dzieci, wychowanie, małżeństwo. Dla niego ślub kościelny był czymś oczywistym, dla mnie – czystą formalnością bez znaczenia. On chciał chrzcić dzieci, ja nie widziałam sensu w takim rytuale. Każda z tych rozmów kończyła się milczeniem albo czymś na kształt ugody: „pogadamy o tym później”. Pewnego wieczoru, siedząc razem przy stole, zapytał wprost:

– A jeśli kiedyś się pobierzemy… naprawdę nie chcesz ślubu w kościele?

Zastanowiłam się chwilę. Wiedziałam, że go kocham. Ale wiedziałam też, że udawanie nie ma sensu.

– To dla mnie nie ma żadnego znaczenia. Nie chcę zaczynać małżeństwa od czegoś, co byłoby kłamstwem z mojej strony.

Pokiwał głową. W jego oczach nie było złości. Był tylko smutek.

– Dla mnie to coś więcej niż ceremonia. To przysięga przed Bogiem. Nie potrafiłbym tego pominąć.

Milczeliśmy długo. Tego wieczoru po raz pierwszy zasnęliśmy plecami do siebie, każde z myślami, których nie miało odwagi wypowiedzieć na głos. Zaczęłam się zastanawiać, czy kochając kogoś, można jednocześnie czuć się przy nim samotnie. Czy różnice światopoglądowe mogą zniszczyć coś, co wydawało się tak silne? Nie chodziło już o to, że wierzył. Chodziło o to, że jego wiara wpływała na każdy aspekt jego życia – a ja nie byłam pewna, czy potrafię z tym żyć. Albo czy on potrafi żyć z kimś takim jak ja.

W kościele czułam się jak intruz

Zgodziłam się pójść z nim do kościoła. Nie dlatego, że nagle coś we mnie się zmieniło, ale chciałam zrozumieć. Dać sobie szansę na zbliżenie do jego świata, skoro on tyle razy próbował zrozumieć mój. Usiedliśmy w jednej z ostatnich ławek. Świątynia pachniała kadzidłem, wszyscy wokół byli skupieni, powtarzali słowa, których nie znałam. Czułam się jak intruz. Gdy wszyscy wstali, wstałam z opóźnieniem. Kiedy klękali, zostałam na siedząco. Próbowałam nie rzucać się w oczy, ale w głowie miałam istny chaos.

Spojrzałam na niego. Miał zamknięte oczy i złożone dłonie. Wyglądał spokojnie, skupiony, jakby naprawdę rozmawiał z kimś ważnym. W tamtej chwili poczułam coś dziwnego – mieszaninę podziwu i żalu. Podziwu, bo zazdrościłam mu tej pewności. Żalu, bo wiedziałam, że nigdy nie będę częścią tego świata. Po mszy zapytał, co sądzę.

– Nie jestem pewna, czy to dla mnie – odpowiedziałam szczerze. – Ale cieszę się, że zobaczyłam, jak to wygląda.

Uśmiechnął się, ale to był smutny uśmiech.

– Dziękuję, że przyszłaś.

W drodze powrotnej rozmawialiśmy mało. O pogodzie, planach na wieczór. O wszystkim, tylko nie o tym, co naprawdę miało znaczenie. Zaczynałam rozumieć, że żadne z nas nie chce zmieniać drugiego. Ale też żadne z nas nie potrafi zrezygnować z siebie. A miłość… miłość nie zawsze wystarcza.

W jego oczach zobaczyłam łzy

Nie rozstaliśmy się od razu. Przeciągaliśmy to, jakbyśmy oboje bali się przyznać, że między nami pojawiła się przepaść. Spędzaliśmy ze sobą czas, śmialiśmy się, przytulaliśmy w nocy, ale pod powierzchnią czaiło się napięcie. Jakbyśmy oboje wiedzieli, że pewne rozmowy już się nie wydarzą, bo ich wynik byłby zbyt bolesny. Pewnego wieczoru, siedząc razem na ławce w parku, odważyłam się powiedzieć to, co od dawna czułam.

– My się bardzo kochamy, prawda?

– Tak – odpowiedział bez wahania.

– Ale to chyba nie wystarczy, żebyśmy byli razem na zawsze.

Nie odpowiedział od razu. Przełknął ślinę, spuścił wzrok. A potem tylko skinął głową. W jego oczach zobaczyłam łzy, które tak bardzo starał się ukryć. To nie była kłótnia. Nie było wzajemnych oskarżeń ani wielkich dramatów. Po prostu siedzieliśmy obok siebie w ciszy, wiedząc, że ta miłość, choć prawdziwa, nie przetrwa w świecie, gdzie tak fundamentalne różnice nie dają się pogodzić.

Rozstaliśmy się kilka tygodni później. Bez krzyku. Bez nienawiści. Z ogromnym smutkiem i szacunkiem. Czasem nadal o nim myślę. Z czułością. Z żalem. Niektóre różnice nie są kwestią kompromisu. Są rdzeniem tego, kim jesteśmy. A próbując je zignorować, można się tylko jeszcze bardziej od siebie oddalić.

Natalia, 31 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama