Reklama

Ciągle te stare samochody

Jak się jakoś złożyło, że w naszej rodzinie zawsze były samochody z drugiej ręki. Moich rodziców nigdy nie było stać na nówkę, więc „dojeżdżaliśmy” stare auta, których już nikt nie chciał. Tata, który był fanem motoryzacji i zamiast tygodników sportowych czytał te o motoryzacji, tłumaczył, że woli stare samochody, bo mają charakter. Ja jednak wiem, że duszę by diabłu zapisał za nowy model – taki, który się nie psuje, nie skrzypi, nie przecieka, i więcej jeździ, niż stoi w warsztacie.

Reklama

Kiedy wyszłam za mąż i założyłam własną rodzinę, też było nas stać tylko na stary samochód, piętnastoletniego fiata punto. Na szczęście brat mojego męża jest mechanikiem samochodowym, więc naprawy i przeglądy nie były aż tak kosztowne, jak mogłyby być. Problem w tym, że auto psuło się w najmniej odpowiednich chwilach. Złośliwość rzeczy martwych… W końcu, po pięciu latach, fiat odmówił dalszej współpracy. Mój szwagier powiedział wtedy, że jest dobrym mechanikiem, ale nie cudotwórcą.

– Macie trzysta tysięcy kilometrów na liczniku, czego oczekujecie? Blacha przerdzewiała, silnik do wymiany, tapicerka się sypie. Czas na nowe autko.

Bez samochodu żyć nie mogliśmy – jestem fryzjerką i manikiurzystką, jeżdżę do klientek, zwłaszcza starszych, po całym mieście, i dzięki temu zarabiam. Robert pracuje dorywczo jako technik budowlany i zajmuje się dziećmi. Takie czasy nastały. Tylko skąd wziąć pieniądze na samochód? Potrzebowaliśmy co najmniej sześciu tysięcy, żeby pojazd w ogóle jeszcze do czegokolwiek się nadawał.

Nie mogłam się napatrzeć

Ten samochód zobaczyłam na parkingu przed przedszkolem dzieci. Stare audi, co najmniej dwunastoletnie. W kolorze ostrego różu. Tapicerka łososiowa, przez szybę wyglądała nawet na niespecjalnie zniszczoną. Na przedniej szybie napis: „Sprzedam”. I numer telefonu.
Zadzwoniłam. Okazało się, że właścicielka auta zmarła dwa miesiące wcześniej i wdowiec chce go sprzedać.

– Za ile? – spytałam niepewnie.

Patrzyłam na różowe dziwo i czułam, że pasuje do mnie. Przynajmniej mąż nie zabierałby mi zbyt często, bo na zmianę koloru lakieru nie mieliśmy pieniędzy.

– Jest stary i dużo przeszedł, ale w ogóle się nie psuje – zachwalał audi starszy pan. – Siedem tysięcy.

– Chciałabym, żeby zobaczył go mechanik – powiedziałam do telefonu.

Chwila ciszy.

– Umówmy się tak… – odezwał się właściciel. – Zapłaci mi pani sześć tysięcy i weźmie bez zaglądania pod maskę. A jak samochód choć raz zepsuje się w ciągu pierwszego roku, to mi pani go zwróci, a ja oddam pieniądze. Umowa stoi?

Patrzyłam na audi i walczyłam ze sobą. Moje rozsądne ja mówiło, żebym nie była głupia. Kto kupuje kilkunastoletni samochód bez pokazania go fachowcowi? Ale moje serce przekonywało, że czekałam na to auto. A ono na mnie… Cóż, jak mówi mój mąż, cała jestem sercem.

– Stoi!

Samochód dostał imię

I tak oto w naszej rodzinie pojawiła się Blondie… Nie zwróciłam jej ani po pierwszym roku, ani po dziesiątym. Auto było niewiarygodne – nigdy się nie psuło. Silnik cichy jak w luksusowej limuzynie, skrzynia biegów działała za najlżejszym dotknięciem, resory wystarczająco miękkie, by jechało się cudownie. Wlewaliśmy benzynę, raz w roku inne płyny, wszystkie przeglądy Blondie przechodziła śpiewająco. Zapomniałam, jak wygląda od środka warsztat szwagra.

To był naprawdę szczęśliwy samochód. Miałam wrażenie, że omijają go nawet złe wydarzenia – na przykład kiedy banda chuliganów podrapała gwoździami wszystkie samochody stojące na ulicy – tylko Blondie była nietknięta. Nawet sąsiad to zauważył i spytał podejrzliwie, czy aby nie mamy konszachtów z bandziorami. Nigdy nie paskudziły jej ptaki. Nigdy nie złapałam gumy ani nie zapłaciłam mandatu za zbyt szybką jazdę czy złe parkowanie.

Raz musiałam stanąć przed domem klientki, gdzie był zakaz parkowania. Stały też inne samochody, więc uznałam, że straż tu nie zagląda. Kiedy wróciłam po dwóch godzinach do auta, cztery samochody po obu stronach Blondie miały założone szczęki. Ona nie. Była niewidzialna?

Na szczęście odmówiła współpracy

Zepsuła się tylko raz – cztery lata temu, akurat w dniu, kiedy mieliśmy jechać na urlop nad morze. Zapakowaliśmy się wszyscy, bagaże, prowiant na drogę. Mąż przekręca kluczyk w stacyjce – i nic. Raz, drugi – najpierw coś wyło i rzęziło, a potem cisza.

– Akumulator – stwierdził Robert i zadzwonił do brata.

Jacek przyjechał z nowym akumulatorem. Wymienili – nic. Nie działa.

– Rozrusznik – powiedział Jacek. – Trzeba do warsztatu.

Popatrzyliśmy na siebie z mężem. Cóż, staruszka miała już ponad 20 lat, coś musiało się wreszcie popsuć. Jacek założył linkę holowniczą i powoli pojechaliśmy do warsztatu. Już dojeżdżaliśmy, gdy nagle włączyło się radio.

Reklama

Robert uniósł brwi i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zaskoczył, jakby nigdy nic. Szwagier sprawdził auto – wszystko grało, więc pojechaliśmy nad morze ustaloną wcześniej trasą.
Po południu na drodze, którą jechaliśmy, był karambol. Rano zginęło tam pięć osób, cała rodzina w drodze nad morze. Mam takie przeczucie, że gdyby nie Blondie, to my bylibyśmy tą rodziną.

Reklama
Reklama
Reklama